Kto znał Lydię bez maski?
Recenzent: Dorota Tukaj
Kiedy przydarza się nieszczęście, naturalną na nie reakcją jest szukanie przyczyny. A, rzecz jasna, znacznie łatwiej jej szukać na zewnątrz niż w sobie czy w kimś spośród swoich bliskich.
Gdy znika szesnastoletnia Lydia Lee, nieszczęścia jeszcze nic nie zwiastuje. Bo przecież nastolatki tak często uciekają z domu. Bo przecież matka Lydii, Marilyn, też kiedyś przepadła, i to na ładnych parę tygodni, zostawiając dwójkę małych dzieci pod opieką zaskoczonego męża. Bo nikt nie zauważył, by Lydia miała jakieś kłopoty, a już na pewno nie takie, z których powodu mogłaby pomyśleć o opuszczeniu rodziców i rodzeństwa. Tylko dlaczego wyszła w środku nocy, ukradkiem, nie zostawiając żadnych śladów? I dlaczego nie zabrała torby, pieniędzy, dokumentów? Może do domu zakradł się „jakiś szaleniec? Psychol, który porywa dziewczynki?”[1]. Przerażeni, rozstrojeni nerwowo rodzice naciskają na policjantów, by „coś” zrobili, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. A ci, zgodnie ze statystykami (które pewnie odsetkowo są podobne we wszystkich krajach), uspokajają Jamesa i Marilyn, że „dziewczęta prawie zawsze wracają do domu”[2]. Prawie. Bo przecież nie wróciło na przykład kilkadziesiąt ofiar Teda Bundy’ego; w czasach, gdy toczy się akcja powieści, jeszcze go nie schwytano, ale zaginięcia nastolatek i młodych kobiet oraz późniejsze odnalezienia zwłok musiały być szeroko dyskutowane na łamach prasy – więc trudno się dziwić, że czegoś podobnego rodzice się boją najbardziej. Wkrótce staje się jasne, że i Lydii nie da się już zaliczyć do „prawie wszystkich”; ta dziewczyna nie wróci, bo spoczywa martwa na dnie pobliskiego jeziora. I raczej nie padła ofiarą psychopaty, brak bowiem jakichkolwiek śladów przemocy. Małżonkowie Lee nadal jednak nie potrafią uwierzyć, że do śmierci córki nie przyczynił się nikt z zewnątrz; ich najstarszy syn, Nath, ma nawet konkretne podejrzenia. Prawda wyjdzie na jaw dopiero wtedy, gdy narrator zajrzy w myśli i wspomnienia poszczególnych członków rodziny Lee (prawie każdy użytkownik języka angielskiego, słysząc to nazwisko, w ten sposób je zapisze. Ale naprawdę powinno być pisane tak, jak się czyta. To ważne!), cofając czas o kilka tygodni, kilkanaście miesięcy, parę dziesiątków lat. Bo właśnie w przeszłości trzeba szukać klucza do tego niefortunnego splotu wydarzeń, który doprowadził do tragedii…
Debiutancki utwór trzydziestoparoletniej Amerykanki chińskiego pochodzenia, Celeste Ng, niektórzy recenzenci porównują z „Nostalgią anioła” Sebold; jest to skojarzenie trafne tylko o tyle, że w obu powieściach rodzina musi się zmierzyć z tragiczną śmiercią dziecka, podobnie zresztą jak na przykład w „Broadchurch” Kelly czy „Do ostatniej łzy” Quindlen. Ale tutaj osią fabuły nie jest dochodzenie kryminalne, nie ma też mowy o metafizyce (jeśli z czasem poznajemy myśli i uczucia Lydii, są one odtworzone na zasadzie „cofnięcia taśmy”, a nie przesyłane z zaświatów). Ng przeprowadza bolesną wiwisekcję relacji panujących w rodzinie Lee i łączących poszczególnych jej członków ze światem zewnętrznym. Próżno tu jednak doszukiwać się jakichś mrocznych sekretów. Gdyby istniały, wszystko byłoby bardziej oczywiste. Ale James i Marilyn naprawdę się kochają, naprawdę pragną dla swoich dzieci wszystkiego, co najlepsze, zwłaszcza tego, czego im samym nie udało się osiągnąć. Marilyn, która nade wszystko nie chciała powtarzać nudnego życia swojej matki, ograniczającego się do perfekcyjnego wykonywania zadań gospodyni domowej, lecz porzuciła marzenia o studiowaniu medycyny, by prowadzić dom i wychowywać dzieci (porzuciła aż dwukrotnie: najpierw – wychodząc za Jamesa, później – wracając po parotygodniowej ucieczce do zrozpaczonych maluchów, traktujących jej zniknięcie jako karę za bliżej nieokreśloną niegrzeczność), widzi ich przyszłość w nauce. Jakże by ją zranił ich brak ambicji albo pilności! James, który w gruncie rzeczy bynajmniej nie powinien być Jamesem (ale jest, bo chińskie imię stanowiłoby dodatkowy stygmat), pragnie, by żadne nie doświadczyło tego, co przez całe życie jest jego udziałem: samotności w szkolnej ławce, samotności na uczelni, samotności w pracy, poczucia, że cokolwiek by zrobił, i tak tu nie pasuje; byłby nieszczęśliwy, gdyby usłyszał od któregoś z nich – zwłaszcza od ślicznej Lydii, która „wbrew genetyce, jakimś cudem ma jednak niebieskie oczy matki”[3] – że czuje się osamotnione. A przecież nie można sprawiać, żeby rodzice byli nieszczęśliwi, prawda? I tak oto ze szczerych uczuć rodzi się maskarada, wskutek której każdy widzi to, co chciałby widzieć, a nie to, co się dzieje naprawdę. A kiedy w końcu Lydia postanawia ściągnąć maskę, po prostu przecenia swoje siły…
„Wszystko, czego wam nie powiedziałam” to emocjonująca, wyrazista proza, której autorka posiadła umiejętność przekazywania określonych tez i wizji prostymi środkami. Na tyle prostymi, że powieść może znaleźć miejsce na półce amatorki kobiecych czytadeł – ale w taki sposób, że nie pogardzi nią wielbiciel ambitniejszej literatury psychologiczno-obyczajowej. Warto zapamiętać nazwisko Ng (wymawia się je „ing”, jak dowiadujemy się ze strony internetowej autorki); miejmy nadzieję, że za jakiś czas rozpoznamy je na okładce kolejnej dobrej książki.
---
[1] Celeste Ng, „Wszystko, czego wam nie powiedziałam”, przeł. Tomasz Wilusz, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016, s. 20.
[2] Tamże, s. 20.
[3] Tamże, s. 7.
Autor: Celeste Ng
Tytuł: Wszystko, czego wam nie powiedziałam
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2016
Liczba stron: 332
Ocena recenzenta: 5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.