Dodany: 16.04.2016 19:27|Autor: Roy2002

Czytatnik: uRoyenia

1 osoba poleca ten tekst.

Smoki...


Smoki - trwanie ponad czasem, poza czasem, poza pozą...

Ludzie tworzą pozory, maski, zmieniają się w zależności od pory roku, kąta pod jakim padają słoneczne promienie. O sobie mówią oględnie, poprzez firanki utkane z metafor, chmury tytoniowego dymu, błyskając w oczy refleksami tańca zielonej wróżki. Zieleń...
Smoki z wiekiem (za młodu z reguły miedziano-złocistej barwy) pokrywają się patyną, dostojne i stare są całkiem zielone. A ludzie? Ludzka starość nie ma w sobie nic dostojnego, ani z wyglądu, ani w dotyku, ani w zapachu...
Czy dlatego nienawidzimy smoków? Tęsknimy za odrodzeniem, przepoczwarzeniem zasychającego truchła w nową, lekką, zwiewną i wieczną formę. A smocza rozbuchana cielesność, siła, potęga, dosłowność i wewnętrzny żar temu urąga. Drwi sobie z efemerycznych istot podporządkowanych niskim żądzom, pragnieniom i fizycznym słabościom.
Paradoksem jest to, że tęskniąc i pożądając magii, zabijamy smoki, które niczym innym nie są, jak właśnie tą magią w najczystszej postaci. A jednak pozostającą absolutnie poza ludzkim zasięgiem. Dziś smoków już prawie nie ma, prawie nie ma magii, za to ludzie zabijają się między sobą coraz skuteczniej...

Może więc coś o smokach?

Wysokie fale miotały łodzią, a wszechobecna wilgoć wdarła się w takie zakamarki jaźni, o których istnieniu niemal zapomniałem. Lecz jedna myśl zdominowała wszystkie inne:
- Brzeg, gdzieś tu musi być brzeg -.

I był. Powoli, spoza szarego całunu utkanego z mgły i rozbryzgów lodowatej wody, wyłoniło się kamieniste urwisko, a na jego tle ogromna, wystająca samotnie z morza skała - Starzec z Hoy. Dalej, na wysokim ramieniu cypla migotliwy płomień - ktoś, pomimo burzliwej pogody i zakończonego sezonu żeglarskiego wciąż czuwał.
W zatoce, tam gdzie klif opadał łagodnie ku morzu, pomiędzy wzgórzami przycupnęła rybacka osada. Niskie kamienne domy, dachy porośnięte darnią, a na kamienistej plaży, daleko od linii przyboju, kilka łodzi odwróconych do góry dnem. Poza linią zabudowy, pastwiska ogrodzone niskimi kamiennymi murkami, zaś dalej już tylko rozmazane w późnojesiennym dżdżu, smagane atlantyckim wichrem, brunatno-zielonkawe torfowiska.

W takiej gospodzie na końcu świata każdego wędrowca wita się serdecznie, zwłaszcza o tej porze roku, gdy długie wieczory sprzyjają opowieściom przy dzbanie z piwem i tańczących w palenisku płomieniach. Każdego, ale nie mnie. Zbyt wyraźne piętno odcisnęła mi na twarzy siła, która gnała mnie wciąż dalej i dalej na północ, więc napotkani ludzie przeważnie poprzestawali na wymianie powściągliwych pozdrowień. Usiadłem nieopodal ognia i wolno sącząc podane przez gospodarza grzane piwo, słuchałem pieśni miejscowego barda.

"Kamieniołom" *
Ociosywanie pachwiny ziemi
Kamień na próg
Kamień na palenisko
Kamień dla błyskawicy dłuta na cmentarzu
Kamień do ostrzenia kosy
Dwa ciężkie okrąglaki do młyna
Chłodna nisza na masło i ryby

Patrząc w płomień, zasłuchałem się w rytm zwykłych, codziennych spraw, ot, zboże, ryby, owce...

"Koła" *
Koła, które święcą ducha i kości
Z kręcącego się drewna - motek
Z kamiennego grzmotu - strawa
Z wirującej maślnicy - masło i ser
Z malejących pierścieni nafty - zimowy płomień
Z kręgów porwanych więcierzem - homar
O północy - schadzka nasienia i duszy
Koło słońca miele
Kamień na proch na zboże na chleb na oddech

Pieśniarz zamilkł. Podniosłem wzrok - przede mną stał umorusany, nędznie odziany chłopiec, taki, jakich spotyka się wszędzie. Tylko oczy miał niezwykłe. Prosił o opowieść, inną, obcą, daleką...
O czym mógłbym opowiedzieć ludziom mieszkającym na skalistej wyspie, pośród wrzosów i torfowisk, gdzie, jak okiem sięgnąć nie widać ani jednego drzewa... Drzewa!

Ja ileż wam winienem, o domowe drzewa!
Błahy strzelec, uchodząc szyderstw towarzyszy
Za chybioną źwierzynę, ileż w waszej ciszy
Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie
Zapomniawszy o łowach usiadłem na kępie,
A koło mnie srebrzył się tu mech siwobrody,
Zlany granatem czarnej zgniecionej jagody,
A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki,
Strojne w brusznice jakby w koralów paciorki.
Wokoło była ciemność; gałęzie u góry
Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury;
Wicher kędyś nad sklepem szalał nieruchomym,
Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:
Dziwny, odurzający hałas! Mnie się zdało,
Że tam nad głową morze wiszące szalało.

Na dole jak ruiny miast: tu wywrot dębu
Wysterka z ziemi na kształt ogromnego zrębu;
Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy:
Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy,
Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu
Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu:
Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości
Na pół zgryzione jakichś nieostrożnych gości.
Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie,
Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie
I mignie między drzewa źwierz żółtawym pasem,
Jak promień, kiedy wpadłszy gaśnie między lasem.

I znowu cichość w dole. Dzięcioł na jedlinie
Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,
Schował się, ale dziobem nie przestaje pukać,
Jak dziecko, gdy schowane woła, by go szukać.
Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma,
Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma,
Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera;
Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera;
Dostrzegłszy gościa, skacze gajów tanecznica
Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica;
Na koniec w niewidzialny otwór pnia przepada,
Jak wracająca w drzewo rodzime dryjada.
Znowu cicho.
..................................................​.......................

Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy
Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?
Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza;
Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,
Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice,
Lecz obce mu ich wnętrzne serca tajemnice;
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje.
Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,
Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłod, korzeni,
Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni
I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,
Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk.

Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkiem męstwem,
Dalej spotkać się z większem masz niebezpieczeństwem:
Dalej co krok czyhają, niby wilcze doły,
Małe jeziorka trawą zarosłe na poły,
Tak głębokie, że ludzie dna ich nie dośledzą
(Wielkie jest podobieństwo, że diabły tam siedzą).
Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą.
A z wnętrza ciągle dymi, zionąc woń plugawą,
Od której drzewa wkoło tracą liść i korę;
Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore,
Pochyliwszy konary mchem kołtunowate
I pnie garbiąc brzydkiemi grzybami brodate,
Siedzą wokoło wody jak czarownic kupa
Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.

Za temi jeziorkami już nie tylko krokiem,
Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem,
Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem,
Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi.
A za tą mgłą na koniec (jak wieść gminna głosi)
Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica:
Główna królestwa zwierząt i roślin stolica.
W niej są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona,
Z których się rozrastają na świat ich plemiona;
W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierząt rodu
Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu.
W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory:
Dawny Tur, Żubr i Niedźwiedź, puszcz imperatory.
Około nich na drzewach gnieździ się Ryś bystry
I żarłoczny Rosomak, jak czujne ministry;
Dalej zaś, jak podwładni szlachetni wasale,
Mieszkają Dziki, Wilki i Łosie rogale.
Nad głowami Sokoły i Orłowie dzicy,
Żyjący z pańskich stołów dworscy zausznicy.
Te pary zwierząt głowne i patryjarchalne,
Ukryte w jądrze puszczy, światu niewidzialne,
Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu,
A sami we stolicy używają wczasu;
Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną,
Lecz starzy umierają śmiercią naturalną.
Mają też i swój smętarz, kędy bliscy śmierci,
Ptaki składają pióra, czworonogi sierci.
Niedźwiedź, gdy zjadłszy zęby, strawy nie przeżuwa,
Jeleń zgrzybiały, gdy już ledwie nogi suwa,
Zając sędziwy, gdy mu już krew w żyłach krzepnie,
Kruk, gdy już posiwieje, sokoł, gdy oślepnie,
Orzeł, gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi,
Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi,
Idą na smętarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony
Lub chory, bieży umrzeć w swe ojczyste strony.
Stąd to w miejscach dostępnych, kędy człowiek gości,
Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości.**

Nie wiem, czy zrozumieli o czym śpiewałem, ale w izbie panowała przejmująca cisza. Nie spiesząc się, wstałem, położyłem na stole monetę i skinąwszy głową wyszedłem. Z sieni, wąskie schodki zaprowadziły mnie na strych, do pomieszczenia, w którym miałem nocować.
O pierwszym brzasku zbudziło mnie ponaglenie - moje przekleństwo. Pora w drogę, lecz żebym choć wiedział - dokąd i dlaczego? Na plaży, nieopodal przystani, znów spotkałem chłopca o dziwnych oczach. Klęczał na kamieniach z głową przytuloną do kawałka wyrzuconej na brzeg, sponiewieranej przez morze, zbielałej od soli gałęzi.
- Słucham szumu puszczy - powiedział, gdy spytałem co robi.
Spojrzałem mu w źrenice i zatonąłem - on wiedział!!!
- To dla ciebie - w dłoni trzymał metalową bransoletę - Znalazłem ten przedmiot w ruinach Skara Brae.-
- Ale ja nie mam nic, co mógłbym dać ci w zamian.-
- Dałeś mi las. - W jego oczach kołysały się drzewa. - Las...
Założył na mój nadgarstek ciężki pierścień z brązu, ozdobiony misternym wzorem przedstawiającym dwa uskrzydlone smoki, trzymające w pazurach owalny, gładko wypolerowany kawałek nefrytu, i...

Byłem wolny! Wolny - znikł przymus który gnał mnie przez morza, mogłem iść tam, gdzie tylko chciałem, mogłem wracać!

Chłopiec odchodził ścieżką prowadzącą na wierzchołek klifu, w stronę cypla, na którym wciąż płonęło ognisko.
- To ty mnie wezwałeś? - Skinął w odpowiedzi głową.
- Płyń ze mną.-
- Nie mogę, pomagam starej Marion palić ogień na cyplu. Ona wciąż wierzy, że powrócą zaginieni mąż i syn...


Wiele lat później, w jednym z odległych portów spotkałem żeglarza z wyspy Hoy, który opowiadał w tawernie mroczną historię o przeklętym nieznajomym, który pewnego zimowego ranka porwał starą wariatkę i małego przybłędę. Nikt inny nie odpłynął tego dnia z portu. Tylko stary bard zaklinał się, że widział wtedy na urwisku dwa smoki, ale kto by wierzył pijanemu poecie...

* - Brown George Mackay (1921-1996, zwany Bardem Orkadów);
** - wiadomo kto i wiadomo skąd.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 370
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: