Dodany: 05.03.2016 10:46|Autor: zsiaduemleko

O tym, że lapiej pamirać u łożku, u swajoj chaci


Powiedzmy, że z Ignacym Karpowiczem trochę się już znamy, ale gdyby nie wytłoczone na okładce nazwisko, to nie wiem, czy zdołałbym rozpoznać autora "Sońki". Pewnie nie, bo żaden ze mnie wróżbita, a Karpowicz raczej kojarzy mi się z innym rodzajem literatury. Wystarczy wspomnieć nieco absurdalne "Balladyny i romanse" oraz podobne, ale mocniej wbite w rzeczywistość (niczym widły w gnój) "Ości". To były powieści obszerne, z pewnością chwilowo w wydźwięku gorzkie i dramatyczne, ale zalane rozrywkową polewą. "Sońka" jest inna, och, jak bardzo inna. Wystarczyło, że wziąłem w dłonie tę niewielką (jak na zwyczaje tego pisarza) książkę o ślicznie stonowanej okładce, bym zdał sobie sprawę, że lektura będzie całkowicie różnym doznaniem od tego, do czego przyzwyczaił mnie autor. To zawsze budzi jednocześnie ekscytację i pewną obawę, bo niejeden już pragnął zbadać niezbadane, zakrzyknął: co? ja nie dam rady?! i poszedł na dno jak siekiera, a na powierzchni został jedynie dryfujący kaszkiecik. Zapomnij więc o Karpowiczu, jakiego znasz, a jeśli z jakiegoś powodu jeszcze go nie znasz, to... cóż, jesteś w uprzywilejowanej sytuacji, bo nie musisz zapominać. Natomiast problem może się pojawić w momencie, gdy zechcesz z pamięci wyrzucić "Sońkę", bo ta potrafi wejść klinem w myśli czytelnika, zazębić się, zakleszczyć i nie chcieć wyjść. Jak wspomniana siekiera w twardym kawałku drewna, ale to nie poradnik technik dla drwali, więc mimo wszystko wolałbym się już zająć książką. Mogę? Dziękuję.

W najlepszą sukienkę się wystroiła nasza Sonia, tę piękną w drobne niezapominajki, i usiadła sobie przed chatą w rodzinnym Królowym Stojle, gdzieś na Podlasiu. Bo niedziela, bo można odpocząć. Wnet pojawiła się grupa zmotoryzowanych SS-manów, a pośród nich on – pachnący truskawkami ze śmietaną i cukrem Joachim Castorp – od tej chwili jedyny ukochany Soni, mimo że Niemiec, mimo że zbrodniarz, mimo że bariera językowa nie pozwoliła się z nim porozumieć. Spotkanie krótkie, ale bez obaw – będą kolejne, tymczasem pod stopami Soni (i pod jej opieką) Joachim zostawił szczeniaka, Borbusa pierwszego. Taki to już wrażliwiec z tego naszego Niemca, który pochylił się nad losem biednego pieska i czym prędzej pojechał z towarzyszami dalej mordować Żydów oraz nie tylko. A ugodzona włócznią miłości Sonia natychmiast zaczęła żyć od spotkania do spotkania – liczyły się jedynie te dni, w których mogła z Joachimem pójść za rękę przez most i w las, by tam kochać się z nim na polanie, na łożu z trawy, nie bacząc na stan najlepszej sukienki. On opowiadał jej o okrucieństwach wojny, o ludobójstwie, którego się dopuszczał, ona nie rozumiała go ni w ząb, ale naiwnie wyobrażała sobie, że Joachim snuje plany na ich wspólną przyszłość. Taka to była miłość.

"Drugiego kwietnia urodziło się dziecko, chłopiec. Łysy i brzydki. Do Joachima niepodobny, do mnie niepodobny, najbardziej przypominał ciasto drożdżowe"[1].

Tymczasem Sońka jest już stara i opowiada swoją burzliwą historię Igorowi, teatralnemu reżyserowi w sandałkach z zamszu, który natychmiast przetwarza ją w głowie na potrzeby spektaklu. A czytelnik powinien zacząć się zastanawiać: ile z tego, co czyta jest relacją Soni z pierwszej ręki, a ile wątków, wydarzeń i scenografii przemontował kabotyński Igor. Czy mamy do czynienia z jej surową opowieścią , czy z jego wyobrażeniem historii, którą usłyszał od niej? Nic nie jest tutaj jednoznaczne, okoliczności i dekoracje się mieszają: to jesteśmy w Królowym Stojle w czasie II wojny światowej, to znów na deskach teatru, pośród aktorów odgrywających role Soni, Joachima i pozostałych. Borbus pierwszy występuje naprzemiennie z Borbus dwunastą (bo suka) i ostatnią zarazem, a po piecu leniwie przechadza się Jozik – najbrzydszy kot w Europie, z grzbietem wygiętym "w łuk kaleki, jak przełamana podkowa"[2]. Nieco nieuchwytnie, ale fascynująco.

"Sońka" to jak na Karpowicza powieść krótka, ale o zupełnie innym poziomie intensywności, o odmiennym nastroju niż dotychczasowe. Jest poważniej, choć oczywiście łatwo z treści wyłowić (wędką spostrzegawczości) te poprowadzone wprawną ręką momenty, gdy mamy do czynienia z muśnięciem humoru wygładzającym ostre krawędzie. Ale to dodatek, margines, bo cała historia jest lirycznie i w jakimś artystycznym sensie okrutna oraz dosadna. Sama Sonia jest przejmująco samotna, z braćmi nic jej nie łączy, a z ojcem... cóż, wystarczy napisać, że po śmierci ojca płakała, ale ze szczęścia. Nawet gwałt, bo rzecz jasna musi dojść i do gwałtu, jest jakiś niecywilizowany, zwierzęcy, wypruty z pożądania, tak jakby dokonany jedynie w celu pohańbienia. Wszystko to z łatwością poruszy czytelnika, chwyci swoją beznadziejnością przeznaczenia, oczaruje poetyką metafor, zaintryguje niejednoznacznością kompozycji oraz jej symboliką. No i ten białoruski język, szczekający i śpiewny zarazem, również ma sowity wkład w budowanie nastroju.

Karpowicz na wstępie dedykuje książkę dobrym ludziom. Po prostu. I człowiek mimo woli się zastanawia, czy może tę dedykację odebrać osobiście. Ale zastanawia się tylko przez chwilę, bo co sobie będzie odmawiał dobroci. "Sońkę" nazwałbym powieścią z literacką duszą, powieścią z idealnie wyważonymi proporcjami między realizmem i baśniowością, przeszłością i współczesnością, dosłownością i symbolizmem, miłością i gwałtem. Powieścią oddychającą oraz przy okazji naznaczoną wieloma pustymi i białymi przestrzeniami między kartkami, które budzą w czytelniku sprzeciw, bo chciałoby się do Karpowicza krzyczeć: nie zostawiaj miejsca, pisz jeszcze, nie przestawaj, nie kończ! A ten niewzruszony i tak skończył, no co za burak. Ale jednocześnie udowodnił, że potrafi literacko miło zaskoczyć.

Bardzo ładnie. Brawo.


---
[1] Ignacy Karpowicz, "Sońka", Wydawnictwo Literackie, 2014, str 116.
[2] Tamże, str. 42.


[opinię zamieściłem wcześniej na swoim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 768
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: