Dodany: 26.01.2010 08:13|Autor: jolietjakeblues

Książka: Kontrabasista
Süskind Patrick

1 osoba poleca ten tekst.

Parę słów o muzyce, monodramie i neurozach


Uprzedzam, że jestem zmuszony zdradzić elementy istotne dla rozwoju akcji. W mojej opinii powodami, z których to czynię, są charakterystyczna fabuła i krótki tekst utworu.

Około 60-stronicowy monodram z didaskaliami, bardzo bliski wiktoriańskiemu monologowi dramatycznemu, gdzie wypowiedź podmiotu lirycznego (tutaj narratora) skierowana jest do słabo zidentyfikowanego rozmówcy bez udzielenia mu głosu. Wypowiedź narratora, 35-letniego neurotyka i alkoholika, urzędnika, jak sam siebie nazywa, a ja dodaję, że muzycznego, jest osadzona w dość wyrazistej sytuacji, dotyczy to tak miejsca, jak i czasu. Popijając co kilka-kilkanaście minut piwo, dolewając do szklanki czy kufla z przynoszonych do pokoju kolejnych butelek, ten muzyk orkiestry państwowej, kontrabasista, zwraca się z monologiem do wyimaginowanego mężczyzny, który może być zarówno robotnikiem kruszącym beton młotem pneumatycznym czy śmieciarzem wrzucającym tony śmieci do śmieciarki, jak i księgowym, sprzedawcą, prawnikiem czy laborantem.

Ten żenujący spektakl nieszczęśliwego obywatela Niemiec zaczyna się tak, jakby był kwintesencją dobrego smaku, sztuki wysokiej, zachowań mieszczańskiej inteligencji. Wita nas, zapowiedziana przez didaskalia, jak i pozostałe urywki z najznamienitszych muzyków klasycznych, Druga Symfonia Brahmsa. Jej taktom ma towarzyszyć odgłos otwieranej butelki i nalewanie napoju. Jeszcze słuchacz nie wie, że to piwo. Ale cóż może pić niemiecki państwowy muzyk orkiestrowy? Spodziewaliśmy się wina moselskiego, reńskiego? Mam wrażenie, że muzyk pociąga sobie łyczek prosto z butelki. Z częstego podkreślania, że musi wypić łyczek, z tłumaczenia o potrzebie picia, bo organizm muzyka orkiestrowego, a szczególnie kontrabasisty, jest ciągle odwodniony, a w końcu niejasnego wrażenia, że popija prosto z butelki, wysnułem wniosek o alkoholizmie. Czy to wystarczy, żeby wyrabiać sobie tak bardzo krzywdzącą opinię? Czytajmy. Podpatrujmy dalej neurozy, kompleksy, depresję…

Wyobraźmy sobie muzyka w firmowym, jak mówi bohater, fraku (koszule musi sam sobie kupować). Pewnie wymięta koszula i swobodnie wisząca muszka. Z powodu uczestniczenia w pokoncertowym pijaństwie, czy dlatego, że nie stać depresyjnego kontrabasisty na zadbanie o siebie? Wyobrażamy sobie, jak ten bardzo składnie i niezwykle interesująco opowiadający o muzyce jegomość zaczyna się chwilami podniecać, odrobinę ślinić, ocierać, tak to sobie imaginuję, chusteczką ślinę z kącików ust lub pot z czoła. Jak chodzi po pokoju. Gestykuluje. Wskazuje na kontrabas stojący w kącie pokoju na plecionym krześle, otwiera i zamyka okno, wychodzi z pokoju po kolejne butelki piwa, podchodzi do adapteru i włącza-wyłącza kolejne płyty: Brahmsa, Dittersdorfa, „Wesele Figara” i „Cosi fan tutte” Mozarta, Schuberta, podnosi się i zbliża do rozmówcy z kontrabasem, po chwili gra: najniższa struna, wyżej, tarcie… Po kilku chwilach odkłada na miejsce. Wyobrażam sobie, jak najpierw z dumą pokazuje na kontrabas, mówiąc o nim, że jest najważniejszym instrumentem w orkiestrze, ba! jest jedynym, bez którego orkiestra nie mogłaby istnieć! Siedzę przed kontrabasistą, wodzę za nim oczami. Domyślam się, jakie bolesne jest dla niego takie owijanie w bawełnę, takie szukanie fałszywych alegorii. Nawet się boję. To już prawie szaleństwo! Przecież wiem, że ten chwilowo nerwowo ruszający się mężczyzna mówi nie o kontrabasie, lecz o sobie. To on, za marne tysiąc osiemset marek, jakie zarabia najniższy urzędnik, jest niedocenionym instrumentalistą. To jemu należą się zaszczyty, zasługi, których dopomina się prawie krzykiem: trzy sześćset jak dla solisty, piękna solistka – Sara, kolacje w drogich rybnych restauracjach, kontrabasowe solo wzbudzające podziw dwutysięcznej widowni w błyszczących frakach, pięknych sukniach, brylantach, w zapachu drogich mydeł, perfum, dezodorantów, uznanie premiera z pierwszego rzędu, intendenta i generalnego dyrektora z ich lóż. Żeby to jego oczekiwali, jego oklaskiwali, a nie Carla Marię Giuliniego, Herberta von Karajana, Karla Bőhma, bo przecież bez dyrygenta orkiestra może się obejść, a bez kontrabasisty nie! Żeby nazwisko kontrabasisty z ostatnich rzędów było wymieniane obok Yehudi Menuhina!

Ale czy nie ma on po trosze racji? Przez kilka stron 35-letni muzyk raczy nas swoim geniuszem, który pozwala mu nie ćwiczyć w domu przed koncertami. On popija piwo i słucha płyt. Siedzącemu przed nim adwersarzowi ze swobodą opowiada o nutach, gamach, dźwiękach, prezentując to wszystko na instrumencie: E-kontra, C-kontra, H-subkontra, flażolet, cztery struny E-A-D-G, struna C, struna H. Potem opowiada o historii muzyki, poczynając od XVII wieku, wplatając w nią historię kontrabasu. Przewijają się nazwiska znane każdemu, kto choć trochę ma do czynienia z muzyką klasyczną: Haydn, Bach, Mozart, Beethoven, Gluck, Schubert, Wagner, Brahms, Paganini, Monteverdi, Saint-Saëns, z różnymi drobnymi ciekawostkami: Beethoven zniszczył w furii parę fortepianów, Mozart był wolnomularzem, Wagner bił swoją żonę. Wymienia ich wszystkich dla porównania do siebie. Ale także i inne, o których słuchacz słyszy pierwszy raz w życiu: Luigi Cherubini, Karl Ditters, Johann Sperger, Domenico Dragonetti, Otto Geier, Othmar Klose. Zatem genialny popis wiadomości i erudycji u niskiego urzędnika państwowego! To tak, jakbyśmy wyciągnęli zza samorządowego biurka jakiegoś 40-letniego pracownika i z zaskoczeniem wysłuchali od niego wykładu na temat na przykład literatury i dziwili się, że ma depresję i kompleksy z powodu niskiej samooceny i niedoceniania przez przełożonych.

Nasz kontrabasista nie ma złudzeń, bo porównuje swoją sytuację, czy raczej sytuację w orkiestrze, do hierarchii w społeczeństwie. Na samym szczycie generalny dyrektor muzyczny. Tłusty, lubieżny, stary cap. Na końcu my, kontrabasiści, czyli niżsi urzędnicy. Za nimi tylko kotły, czyli najgorsza kasta, ale i tak wyróżniona, bo na podwyższeniu. Tak, tak. Najgorzej w tym kapitalistycznym społeczeństwie mają niżsi średni pracownicy. Niewidoczni, niedoceniani, ale bez nich nie może toczyć się koło społeczeństwa. Wyróżnieni są tylko ci, co niezasłużenie świecą blaskiem odbitym od tych najbardziej zapracowanych albo ci z samego dna, których wyróżnia bezrobocie, wielodzietność i ciągłe głośne, huczące jak uderzenia kotłów, roszczenia!

Kontrabas jest pięknym instrumentem. Muzyk oddaje mu duszę i ciało. Poranione palce. Spalone. Samookaleczenie. Mamy płakać nad losem instrumentalisty. Biadolić. Współczuć. Wykorzystywany przez wszystkich samotnik. Przykład kompleksu samotności w wielkim mieście. W odizolowanym, wyciszonym mieszkaniu. Ofiara swojego narzędzia pracy – kontrabasu. Parias lat osiemdziesiątych Zachodniej Europy. Nerwowo, prawie się zacinając, wykrztusza, że to przez instrument nie miał od dwóch lat kobiety. Nagle wykrzykuje: Sara! Piękna solistka. W szalonym umyśle powstaje histeryczna historia. Komiczna i straszna zarazem. Z odmętów bezsilności wyłania się argumentacja, która ma dodać mężczyźnie odwagi. Najpierw próbuje udowodnić sam sobie, poprzez głośny monolog kierowany do nieznanego rozmówcy, że Sara, solistka, jest absolutnym zjednoczeniem z kontrabasistą. Ale dochodzi do tego stwierdzenia w sposób obłudny. A może nie umie inaczej? Może wszystko tłumaczy poprzez te wariackie relacje muzyczno-instrumentalno-orkiestrowe? Sopran to największe przeciwieństwo kontrabasu. Ale dzięki temu przeciwieństwu, tej biegunowości, między sopranem (Sarą) a kontrabasem (narratorem) musi stworzyć się muzyczna (emocjonalna) iskra, muszą się zjednoczyć. To nieuniknione!

Przez pryzmat muzyki tłumaczy też swoje nieudane stosunki rodzinne, urazy wyniesione z dzieciństwa. Niezwykle inteligentnie mówi o symbolice i psychoanalizie, ale emocje i depresja przeważają, gdy wyrzuca z siebie złość na matkę i ojca, obarczając ich winą za swoje dorosłe życie. Ile w tym prawdy?

Im dłużej słuchamy monologu, tym bardziej widzimy szaleństwo, kompleksy. Kontrabasista obarcza wszystkich winą za swoje z pozoru nieudane życie: kontrabas, orkiestrę, rodziców. Pojawiają się umysłowe iluminacje, w których kontrabas jawi się najgorszym wrogiem. Z rogu pokoju wyziera diaboliczny instrument, traktowany jak żywa postać. Ten szatański towarzysz jest winny kompleksów w stosunku do kobiet, słabej pozycji zawodowej, niskich zarobków, nawet grypy. Z sytuacji bardzo prozaicznych bohater wyciąga wnioski, które są dowodem na depresję i tę okrutną niemożność działania, wyjścia poza świat własnego mieszkania!

W końcu jego monodram do lustra czy pustego fotela przynosi dramatyczny efekt. Tak, zrobię to! Na złość wszystkim! Odejdę w chwale! Swoista alegoria samobójstwa?

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1327
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: