Dodany: 19.01.2010 11:35|Autor: varjus
Buendia znaczy Samotny
Realizm magiczny, jako gatunek literacki, nie był mi dotąd znany. Gdy jednak sięgnąłem po „Sto lat samotności”, można powiedzieć, że się zakochałem. Na początku przygody z tą powieścią byłem rozczarowany sposobem prowadzenia fabuły, nie spodziewałem się niczego konkretnego, jednak to, co zaserwował mi Márquez nieszczególnie mi odpowiadało. Ale z każdą przewracaną stronicą mój umysł i ciało zdawały się kurczyć do rozmiarów odpowiednich dla małego dziecka, które siedzi przed kominkiem i z przejęciem słucha snutej przez dziadka opowieści. W taki sposób mogę porównać oddziaływanie konwencji, w jakiej została napisana książka. Człowiek młody, w kwiecie wieku lub już z włosami przyprószonymi siwizną – w obliczu tego dzieła staje się po prostu dzieckiem odkrywającym tajemnice świata.
„Historia rodu Buendia” – gdy słyszę/czytam to zdanie mające określić fabułę „Stu lat…”, nie mogę powstrzymać uśmiechu, który ciśnie mi się na usta. To tak, jakby opisując naszą planetę użyć jedynego epitetu: „okrągła” – śmieszne, prawda? No właśnie, sprawa ma się podobnie z tą powieścią, w której można odnaleźć dosłownie wszystko, co tylko sobie czytelnik zażyczy. Nie chodzi mi o samą treść, choć liczba wątków jest ogromna, ale ich interpretowanie – na temat tego ostatniego z pewnością mogłaby powstać niejedna książka. Wszystko to jest podobne do puzzli, z których za każdym razem można ułożyć zupełnie inny obrazek. Bajeczne!
Ta bajka jest jednak zupełnie inna od wszystkich, jakie już słyszałem lub czytałem. Są latające dywany, lewitujący ludzie, duchy, ale też seks, kazirodztwo, wojna, polityka, zatrzęsienie symboli i dużo, dużo więcej, niż czytelnik byłby w stanie wyśnić przez sto lat życia.
Gdybym miał powiedzieć w jednym zdaniu, o czym jest „Sto lat samotności”, z pewnością bym poległ. Nie da się – tak po prostu. Każdy może w nich odnaleźć inny sens i przesłanie, na które jednak składają się niezmienne prawdy spisane przez Márqueza. Sęk (i to ten z rodzaju cholernie opornych) w ich logicznym zinterpretowaniu. Ta powieść, która nie każdemu może się spodobać, w rękach odpowiedniego czytelnika jest pasjonującą zabawką. Tak, zabawką – i to taką, z której nigdy się nie wyrasta.
Nie mogę też się powstrzymać, żeby choćby nie napomknąć o zakończeniu, które utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że „Sto lat…” to mit, baśń z pazurem nowożytności. Tchną one boską wiedzą, chciałoby się je czytać w kółko. Jeszcze raz, i jeszcze… Jeszcze! Achchch, dla takich momentów czyta się książki. Piękne, urocze, ogromne, ponadczasowe – takie właśnie jest te wszystkie sto lat…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.