Dodany: 05.02.2016 20:30|Autor: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

O kurtce ześlizgującej się z wieszaka


Sam nie wiem. Niby nie przepadam ani za biografiami, ani za ich podgatunkiem z przedrostkiem auto-, ale w przypadku Knausgårda zadziałał jakiś inny mechanizm, który nie pozwolił mi zignorować jego dzieła. Bo tak trudno przegapić autobiografię szczelnie wypełniającą sześć tomów (czyli około 3,5 tysiąca stron) oraz sprzedaną w nakładzie, na którego wydrukowanie zapewne trzeba było ściąć średniej wielkości las w Norwegii. Ale to nie w statusie skandynawskiego bestsellera upatruję magnetycznej siły przyciągania "Mojej walki". Pomijam również oczywistą ciekawostkę w postaci prowokacyjnego tytułu, który w Niemczech musiał być zmieniony, wszak tam już jakiś mało znany literat swoją walkę opisał. Nie. Siła autobiografii (a raczej powieści autobiograficznej) Knausgårda zasadza się na wartościach czysto literackich, przynajmniej na to się zanosiło przed lekturą, a z każdą napotkaną opinią umacniałem się w postanowieniu, że "Mojej walki" skosztuję. Być może się kwaśno skrzywię, w najgorszym razie zadławię, ale nie wybaczyłbym sobie, gdyby dobra literatura takich gabarytów przeszła mi koło (nieco zbyt szpiczastego) nosa. Bo nie oszukujmy się: nazwisko Knausgård przeciętnemu polskiemu czytelnikowi mówi tyle co sugestywne i pojemne NIC, więc kogo mogłyby interesować dzieje jego życia? I natychmiastowa odpowiedź: nikogo, jeśli nie będą podparte czymś naprawdę mocnym – warsztatem pisarskim, kontrowersyjnymi fragmentami, bezwzględną szczerością wobec samego siebie i bliskich. I o ile dwa pierwsze elementy to kwestia gustu, o tyle nie można Knausgårdowi odmówić pewnej dosadności, brutalności wręcz, w rozliczaniu się z rodziną, znajomymi, ale przede wszystkim z własnymi wspomnieniami i samym sobą. Przygotujcie się na literacki ekshibicjonizm pierwszej jakości.

Sam autor twierdzi, że "Moja walka" jest nudna, a czytanie jej porównuje do otwierania lodówki i zaglądania do środka w oczekiwaniu na ciekawe zwroty akcji. Bo w jego powieści niewiele się dzieje i jest ona totalnie niespektakularna. Na ponad pięciuset stronach upchnął raptem kilka mniej lub bardziej ważnych wydarzeń ze swojego życia, a dobę spędzoną na sprzątaniu mieszkania (no, przede wszystkim na sprzątaniu) potrafił rozbić na ponad setkę stron tekstu. To powieść dygresyjna, jedno wspomnienie natychmiast uruchamia kolejne, a pisarz często skacze z wątku na wątek, by po jakimś czasie nagle wrócić do porzuconego wcześniej fragmentu. Całkowicie zawierzył on swojej pamięci, uczuciom i myślom, okazał się do cna wyprany z empatii wobec ludzi, którzy zaistnieli w jego życiu. Efektem było ponoć kilka pozwów sądowych, m.in. od eksżony, a także wujków, którzy mieli pretensje o sposób, w jaki Knausgård opisał babcię. Prywatność wywieszona na billboardzie, ale czytelnicy są zachwyceni i nie chcą odwrócić wzroku.

Księga pierwsza porusza przede wszystkim (trudny już z samej definicji) okres dojrzewania bohatera: pierwsze pijaństwa, łatwe zauroczenia, a nawet zalążki miłości, obawy o własną seksualność i krzywiznę penisa, a także związki z dziewczynami, o których wiadomo, że nie przetrwają długo, bo takie prawo młodości. Karl Ove wspomina przyjaciół i kolegów, opowiada o porażkach codzienności, o problemach z kupnem alkoholu na imprezę sylwestrową, o chęci (niepodpartej talentem) zostania muzykiem, o podziwie, jakim darzył starszego brata. Zwykłość, szarość, żadnych niesamowitości, ale każdy czytelnik (szczególnie płci męskiej) odnajdzie w jego przeszłości kilka podobieństw oraz zbieżnych z własnym życiem momentów.

"Kochałem ją. Między nami nic nie było, ona nie chciała być ze mną, ale ja ją kochałem. Nie myślałem o niczym innym. Nawet kiedy grałem w piłkę, kiedy liczyło się uczestniczenie w grze całym ciałem, nawet wtedy się pojawiała. Hanne powinna tu teraz być i patrzeć na mnie, myślałem. Alebym ją zaskoczył. Za każdym razem, gdy przydarzało mi się coś dobrego, za każdym razem, kiedy rzuciłem jakąś trafną uwagę i w nagrodę słyszałem śmiech, myślałem: Hanne powinna to zobaczyć. Powinna zobaczyć naszego kota Mefista. Nasz dom, panującą w nim atmosferę. Mamę, z nią powinna usiąść i porozmawiać. Rzekę koło domu też powinna zobaczyć. I moje płyty! Powinna ich posłuchać, wszystkich bez wyjątku. Ale nasz związek do tego nie zmierzał. To nie ona chciała wejść do mojego świata, to ja chciałem wejść w jej świat"[1].

Nad codziennością Knausgårda przytłaczająco wisi cień ojca, którego młody autor nie potrafi zrozumieć ani rozgryźć. Czytelnik również ma z tym problem, bo rodzic apodyktyczny i wściekający się jednego dnia, nazajutrz jest dziwnie radosny oraz spokojny, a jednak stale budzi respekt i ma posłuch. Jego surowość powinna równoważyć matka – ucieleśnienie dobroci, bliskości oraz zaufania, ale jest ona stale nieobecna, ciągle w biegu i rozjazdach. Cała druga połowa książki to godzenie się autora ze śmiercią ojca, ponowna próba zrozumienia go, analiza jego upadku. Bo upadł – i to bardzo boleśnie – właśnie wtedy, gdy wydawało się, że odzyskał wolność po rozwodzie i wyprowadzce. Alkoholizm doprowadził go do takiego stanu, że byłoby mu obojętne, gdyby siedział pijany nawet we własnych odchodach. Knausgård przyznaje otwarcie, że życzył ojcu śmierci i w jakimś stopniu mu ulżyło, gdy ta nadeszła.

"Mój ojciec wypełniał pomieszczenia niepokojem, matka łagodnością, cierpliwością i melancholią, a czasami, kiedy wracała z pracy zmęczona, również słabym, lecz mimo to wyczuwalnym, skrywanym pod powierzchnią prądem poirytowania"[2].

Pisarz uznał, że ta powieść będzie miała sens tylko w przypadku, gdy wyzbędzie się większości środków literackich. Skutek jest taki, że jego opowieść ujmuje surowością perspektywy oraz powagą płynącą ze słów. Nikt się tutaj nie zasłania poczuciem humoru, kwiecistymi metaforami i usprawiedliwieniami. Nikt nie obraca niczego w żart. Obecna żona powiedziała autorowi: "musisz to zrobić do końca szczerze", i najwyraźniej tak się stało. Karl Ove nie boi się mówić o swojej wrażliwości oraz skłonności do płaczu; do poddawania się melancholii w trakcie obserwowania kropli deszczu przez szybę; obiektywnie nazywa siebie królem bylejakości i nie używa kółeczek w walizce, bo uważa, że to kobiece, a poza tym lubi czuć ciężar życia. W tym samym czasie na plecach czytelnika osiada szron norweskiego poranka, bo "Moja walka" jest skandynawska na wskroś, napakowana mięsistymi emocjami i pełna tych uroczych literek w rodzaju przekreślonego "o" (ø) i "a" z bąbelkiem (å).

Przyznaję, że niełatwo mi było przekonać się do dzieła Knausgårda. Chwilami musiałem sięgać do rezerw wytrwałości, szczególnie na początku, bo to nie jest powieść, którą dałbym do poczytania niecierpliwemu czytelnikowi bez bojowej wprawy. A jednak jest w niej coś hipnotyzującego, coś, co sprawia, że kartki przewracają się same, bez naszego świadomego udziału. Cecha tak charakterystyczna dla każdego lekkiego czytadła, z tą drobną różnicą, że tutaj mamy do czynienia z innym ciężarem gatunkowym: wypranym z rozrywki, bolesnym, niemoralnym wręcz i poważnym jak spowiedź w konfesjonale oraz na kozetce u psychologa jednocześnie. Pomimo pewnych niewygód "Moja walka" może ni stąd, ni zowąd stać się książką bardzo bliską czytelnikowi. W pełni zrozumianą i prawie intymną. Ja tam już szykuję miejsce na półce dla kolejnych tomów, a jeśli ma być ich sześć, to muszę chyba dokupić regał.


---
[1] Karl Ove Knausgård, "Moja walka. Księga pierwsza", przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 2014, str. 206.
[2] Tamże, str. 132.


[opinię wcześniej zamieściłem na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 876
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: