Dodany: 23.01.2016 11:42|Autor: zsiaduemleko

O strzelbie z odpiłowaną lufą


McCarthy to mój filar i ostoja literacka, bo za każdym razem, gdy zaczynam odczuwać swego rodzaju przesyt przeciętnością lektur, chwytam za grzbiet Cormaca i przełamuję nim szarą serię. To taka pewna i zaufana inwestycja, defibrylator dla zwalniającego swe bicie serca czytelnika. Jest jak szklanka zimnej wody w upalny dzień, jak pierwszy lajk na fejsbuku, jak zastrzyk gotówki dla pogrążonego w długach człowieka, jak prawdziwy (udany) seks z drugą osobą po miesiącach przedłużającej się masturbacji. Krótko mówiąc: sprawia, że chce się jeszcze te kilka dni dłużej pożyć. Wiem, że wyolbrzymiam, ale to jest takie śmieszne, takie dobre, że tak zostawię. Akurat ta powieść McCarthy'ego miała już wiele lat temu polską premierę, jednak jakość poprzedniego przekładu – delikatnie mówiąc – pozostawiała wiele do życzenia. Będąc już mniej subtelnym dodam, że pierwsze tłumaczenie ssało po całej linii i pozostanie wielką tajemnicą, czy ktoś w ogóle próbował to ze zrozumieniem przeczytać przed wydaniem. Wstyd, hańba, skandal i schabowe bez panierki. Piszę o tym w ramach przestrogi, bo osobiście wolałbym przyłożyć twarz do rozpędzonego śmigła niż czytać tamten przekład, w którym nawet dialogi były wyróżnione myślnikiem, a każdy fan McCarthy'ego wie, jak bezczelna to profanacja wobec oryginału. Skruszone wydawnictwo pochyliło głowę, wzięło się w garść i wydało "To nie jest kraj dla starych ludzi" ponownie, tym razem jak należy. A ja, również jak należy, dodałem książkę do swojej kolekcji.

"W ciszy żyje bóg, który wyszorował tę rozległą ziemię piaskiem i popiołem"[1].

Wspomniana ziemia jest znajoma, bo tak jak w całej "Trylogii Pogranicza", znów trafiamy na tereny graniczne między Stanami i Meksykiem. To okolica bardzo wolno poddająca się postępowi (a mamy już rok 1980), pełna bezdroży, które można pokonać jedynie konno, wielkich połaci ziemi w kolorach pomarańczy, ochry i rdzy, a także stale szalejących gdzieś na horyzoncie piorunów. Llewelyn Moss oprócz w dechę imienia ma również mnóstwo szczęścia, kiedy na środku pustyni przypadkowo znajduje aktówkę z dwoma milionami dolarów. I co z tego, że w pobliżu aktówki leży dostawa heroiny, zaś wokół rozrzucone jest kilka uzbrojonych trupów – otoczenie narkotyków i broni nigdy jakoś szczególnie nie służyło długości życia, tutaj po prostu mieliśmy kumulację i najwyraźniej chłopaki się nie dogadali. Uznając się za parszywego, ale obrzydliwie bogatego farciarza, Moss rekwiruje aktówkę i biegnie do swojej pięknej żony, jednak ludzie, do których pieniądze należały nie są z tych łatwo godzących się ze stratą. Tropem Mossa rusza Anton Chigurh, a tak świetnie wykreowany czarny charakter – to tylko u McCarthy'ego.

"Niczego nie obiecuję, odparł. Obietnice to najlepszy sposób, żeby samemu sobie zrobić krzywdę"[2].

Piąte przykazanie każdego dresiarza mówi, że jeśli ktoś na ciebie spojrzy, sam prosi się o śmierć. Przed tym wzrokiem najlepszą obronę stanowi staropolska riposta "co się, kurwa, lampisz, chcesz w ryj?". Anton Chigurh nie jest tak porywczy, ale filozofię wyznaje podobną. To inteligentny, acz małomówny morderca, który bez większego powodu zabija swoje ofiary za pomocą pistoletu do ogłuszania bydła (doskonała definicja słowa humanitaryzm). Człowiek całkowicie pozbawiony poczucia humoru, bezwzględny, bezlitosny, ale również niezwykle honorowy – jeśli obieca, że cię zabije, to z pewnością tak się stanie. Milczący psychopata, a jego milczenie potrafi wywołać takie napięcie, że kiedy Chigurh wreszcie się odezwie, odczuwamy wyraźną ulgę i wypuszczamy wstrzymane w płucach powietrze. W następnej chwili żałujemy, że Anton jednak przemówił, bo jego słowa nie są tymi, które chcielibyśmy usłyszeć, by poczuć się bezpieczniej. Jeśli kiedyś powstanie plebiscyt "Viva" Najbardziej Źli w Prozie, Anton Chigurh będzie w gronie murowanych faworytów.

"Wyjęła papierosy, zapaliła jednego, odwróciła twarz i wydmuchała dym na salę. Bell ją obserwował. Jak twoim zdaniem to się skończy?
Nie wiem. Nie wiem, jak cokolwiek się skończy. A pan wie?
Wiem, jak się nie skończy.
Nie będą żyli długo i szczęśliwie?
Coś w tym rodzaju"[3].

Forma i styl, jakimi posługuje się McCarthy są równie charakterystyczne, co niezmienne. Narracyjna suchość oraz beznamiętność autora, jego spokój, równowaga i nikła wylewność to dla mnie znaki rozpoznawcze i wielkie zalety tego pisarza. Wspaniała prostota, choć niektórzy pewnie dostrzegą w tym prostactwo, ale mają takie prawo. Uwielbiam te drobiazgowe i rzeczowe opisy kolejnych, sumiennie wykonywanych przez bohaterów, banalnych czynności. Uwielbiam też ten brak dostępu do ich psychiki, ich obaw i sposobu rozumowania; tę przestrzeń pozostawioną czytelnikowi, by sam wywnioskował myśli postaci na podstawie podejmowanych przez nich działań. Jest w tym jakaś ufność w inteligencję odbiorcy.

W końcu uwielbiam to ciągłe zmaganie się autora z magią oraz mitem Dzikiego Zachodu (którego wartości reprezentuje w tym przypadku szeryf Bell): z jednej strony przebrzmiałym, jednak z drugiej – gdyby się głębiej zastanowić – wcale nie tak odległym, szczególnie na pograniczach.

To podniecająco dobra powieść, ale czy mogło być inaczej? Być może jest minimalnie za długa, choć niekoniecznie. Ludzie narzekają, że McCarthy nie opisał i nie przedstawił kluczowych dla przebiegu fabuły wydarzeń (a przynajmniej jednego), ale dla mnie to genialne posunięcie, które sprawia, że kiedy już docierają do nas pewne informacje, są piorunująco pobudzające i w pełni zaskakują. No i czuję się zobowiązany wspomnieć o świetnej ekranizacji w reżyserii braci Coenów.

A McCarthy ma u mnie prywatnego Nobla. Tak zadecydowałem.


---
[1] Cormac McCarthy, "To nie jest kraj dla starych ludzi", przeł. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, 2014, str. 50.
[2] Tamże, str. 71.
[3] Tamże, str. 135.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1550
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: