Dodany: 11.01.2010 18:42|Autor: WBrzoskwinia

List o Eldorado


Miła Czytelniczko, Miły Czytelniku!

„Oro” to po hiszpańsku „złoto”; wyrazowi „dorado” najbliżej do naszych: „złoty” w sensie materiału lub tylko koloru, „złotem pokryty”, „pozłocony”. Rodzajnik „el” zamienia go w rzeczownik: dużą literą to nazwa kraju lub miasta, gdzie wiatrem niesiony złoty pył pokrywa źdźbła traw i liście drzew, gdzie aby być bogatym, wystarczy pozbierać kamyki z drogi, bo są one bryłkami złota. Sławne wyprawy poszukiwawcze, żeby wspomnieć tylko o tych: Aguirre idzie przez Andy, potem płynie Orinokiem; Coronado wędruje przez Meksyk daleko, daleko na północ; Quesada pokonuje srogie góry, by trafić w rejon dzisiejszej Bogoty, gdzie lud Muiscas miał dawniej władcę, którego w corocznym obrzędzie pokrywano złotym pyłem („el indio dorado” - „złoty Indianin”, o którym wieść może dała początek legendzie Eldorado). Jakieś trzy wieki później w wierszu Poego rycerz-chwat wędruje ze śpiewem w poszukiwaniu Eldorado, nie znajduje przez całe życie, aż spotyka ducha, który wskazuje mu drogę w wysokie góry, do krainy cieni... Eldorado może być krainą szczęśliwości, jak sądzi ów rycerz. Ale i krajem nie z tej rzeczywistości, jak wie to ów cień. I krajem, który jest nieosiągalnym marzeniem, lecz który osiągnąć można, jeśli poszukiwacz stanie się kimś innym, kimś z tamtej rzeczywistości, jak wiemy to my dzięki nim. Możemy przyjąć, że rycerz się tego nie spodziewał: prawda, dla której strawił życie na wędrówce, pokazała inną twarz. Jak u Leśmiana, gdzie nie dotarło do niej ani dwunastu braci, ani ich cienie, a gdy w końcu runął dzielący od prawdy mur, to poza murem... Western „Złoto Mackenny” to rok 1969, nie czas na romantyczną fantastykę, ale chodzi o miejsce, w którym złoto leży pod nogami oraz o ludzkie w owym miejscu zachowania, zaś w jednym z „indianajonesów” w epizodzie chodzi o krzyż Coronada. To na poziomie rozrywki, zaś w pierwszej klasie „Aguirre, gniew boży” w reżyserii Herzoga, film, który na kanwie owej wyprawy staje się poniekąd moralitetem ciut jakby bergmanowskim, ciut conradowskim, związanym z tym, co u Poego, Leśmiana, Conrada: zderzeniem z inną rzeczywistością, które zmienia człowieka (historyczny Aguirre został buntownikiem i zarobił sobie na przydomek „Szalony”). Eldorado rozszerzyło się poza ścisły związek z materialnie rozumianym złotem, by jako mit i symbol trwale wpisać się w kulturę (filmu „El Dorado” nie oglądałem, ale raz jechałem cadillakiem eldorado, i to akurat wymarzonym modelem 1967 – naprawdę inna rzeczywistość...).

No i jeśli ma być krótko o „Jądrze ciemności” Josepha Conrada, teraz dodam tylko trzy rzeczy. Na przełomie XIX/XX wieku istniało środowisko Europejczyków, na których hasło „kość słoniowa” działało tak, jak „złoto” na XVI-wiecznych konkwistadorów (nie tylko hiszpańskich), wobec tego ich Eldorado znajdowało się w krainie słoni: w Afryce. Druga: w znanym Ci pewnie filmie „King Kong” (nowym, z 2005 roku) jeden z bohaterów mówi: „To nie jest tylko książka o przygodzie?”, a drugi przytwierdza z naciskiem: „Nie, nie jest”; tytuł na okładce tej książki to „Heart of Darkness”. A trzecia: Conrad pisarzem fantastycznym tu nie jest.

Jeśli ma być choć ciut dokładniej, to krótko się nie da: stukilkudziesięciostronicowa książka jest na to zbyt bogata. „Conradów” nie znajdziesz w czołówce szóstkowych rankingów, łatwo zaś trafisz na zdania typu: „a nudna”, „a zawiła”, „rozwlekły styl”, „do niczego” itp. – jak w starej szancie: „...herbaciany kliper... sławę ma złą, a że kapitanem jest tam stary Burgess, pływającym piekłem wszyscy go zwą”. „Jądro...” zaczyna się jak przygodówka: na pokładzie porządnego, dwumasztowego, pełnomorskiego jachtu „Nellie” w ujściu Tamizy, wedle 1900 roku. Ale zamiast płynąć w nieznane, jacht stoi na kotwicy, bo wiatr zdechł, zaś większość pięcioosobowej załogi to jakieś mieszczuchy: jakiś Dyrektor, jakiś Prawnik... Potem opis wód i lądu o zachodzie słońca; nie dość, że długi, to jeszcze Ty nie lubisz opisów (?). Dalej luźna skojarzeniowa refleksja o morzu-drodze brytyjskich konkwistadorów, twórców potęgi Brytanii. Ciepło-ciepło, akcja może się wreszcie zacząć – lecz właśnie wtedy bezimiennemu narratorowi-bohaterowi włazi w paradę jedyny znany z nazwiska uczestnik rejsu, Charles Marlow, i zaczyna opowiadać. Ta opowieść wypełni prawie całą książkę, a „Nellie” do końca nie ruszy się z Tamizy. Marlow zaczyna od własnego wstępu, jakby jednego było mało... Dwóch narratorów-bohaterów, jakby jednego było mało... Różnorakie opisy, komentarze, charakterystyki zamiast porządnej akcji... Jak widzisz, „conrady” sławę mają złą nie dlatego, że na nią zasługują, lecz dlatego, że człowiek zamiast być czytelnikiem, staje się konsumentem, tym samym książka zamiast być sobą, staje się towarem. Lecz wtedy zostajesz ze swymi pretensjami na pirsie, zaś „Nellie” przepływa Ci przed nosem w dziką, siną dal... (to ostatnie już nie z szanty, lecz ze sławnej z pół wieku temu piosenki „Sailor” Petuli Clark).

Z „Jądrem...” jest bowiem tak, jak w owej szancie: „...jeśliś dobrym żeglarzem, radę sobie dasz, jeśli nie, toś cholernie wpadł”. Łatwo zostać na pirsie, a trudno zrobić to, co trzeba: zaciągnąć się na szóstego do załogi „Nellie”. Teraz myślisz, że mi odbiło: jakżeż można wejść na pokład jachtu, który nie istnieje?! Jak może pamiętasz, Berlioz i Bezdomny też uznali, że Woland to wariat, gdy im oświadczył, że był przy rozmowie Piłata z Jeszuą – która odbyła się w książce napisanej przez Mistrza... A przecież w liście o Graalu wspominałem Ci już, że spece odchodzą od hasła „fikcja literacka” na rzecz „rzeczywistość literacka” – co znaczy, że ten jacht istnieje. Stary Conrad jest zaś znakomitym kapitanem, bardzo dba o swego czytelnika. Już na początku porządnie informuje Cię, że ich pięciu z załogi „Nellie” łączy morze. Przecież jemu ta wiadomość na nic, on Ci to pisze, byś wiedział, czego trzeba w Tobie, by stać się szóstym. Porządnie, więc tym samym nie krótko opisuje ciemność i jasność o zachodzie nad Tamizą, byś mogła uchwycić nastrój. Płynnie przechodzi od opisu do refleksji o morzu-drodze i konkwistadorach (brytyjskich), byś wiedział, jak ten nastrój działa. Po czym dostajesz do ręki dowód na związek tych ludzi na pokładzie: skoro ów „niepotrzebny” wstęp Marlowa to też refleksja o konkwistadorach (rzymskich), to znaczy, że ów nastrój działa na nich podobnie. A na Ciebie? Wejść na „Nellie” – to niemożliwe? A przecież we wstępie Marlowa dwa razy (już wyraźniej się nie da) mowa do załogi: „wyobraźcie sobie...”; a raz pada przestroga: „nic nie zrozumiecie...”. Rozumiesz, że należeć do załogi oznacza wykonywać rozkazy kapitana? Możesz tylko poddać się rozkazowi „wyobraźcie sobie...”, poddać się opowieści – albo zostać na brzegu.

Marlow po swym wstępie mówi, jak dostał pracę: dowództwo rzecznego parowca w Afryce – i mówi tak parę stron, włącznie z tym, jak w poczekalni spotkał dwie kobiety i jak przeszedł badania lekarskie. Potem przeskakuje naprzód: z całego rejsu do Afryki uwzględnia tylko końcowy etap, mówi wyłącznie o tym, z czym się zetknął płynąc już wzdłuż brzegów Afryki. Potem też opowiada z lukami, czasem nie po kolei, raz po raz wstrzymuje akcję, by wprowadzić opisy (zwłaszcza opisy sytuacji), refleksje, przedstawia to subiektywnie wrażeniowo, raz po raz wchodząc w metafory... Pamiętasz, jak narrator-bohater opowiadał, że strzelać im nie kazano, że wszedł na lawetę działa, by spojrzeć na pole bitwy? Uważasz, że to bez związku? Gdybyś się tam znalazł, zauważyłbyś od razu, że przecież na strzelające działo wejść by się nie dało, a i trzeba by zająć się walką, zamiast spoglądać na pole bitwy. Pamiętasz, że akcji tam nie za wiele, przecież to, co opowiadający widział w polu, owe szeregi artyleryi russkiej, to opis. I że obraz rzeczywistości jest utworzony z udziałem metafor: owa artyleria uszykowana w linię długą jak brzeg morza, owa piechota w ruchu porównana do błotnistego zalewu. A pamiętasz, że ta opowieść kończy się refleksją? I jaką? A teraz: pamiętasz, jak sam opowiadałeś o szkolnej, wakacyjnej, urlopowej wycieczce, bo ja wiem, do muzeum, w góry, do jakiegoś miasta? Pamiętasz, że z akcją w Twojej opowieści było nienadzwyczajnie, o ile w ogóle była? Że opowiadałaś np. o katedrze w X i zdarzeniu w Y, ani słowem nie wspominając, jak i czym dostałaś się z X do Y? Czyli: opowiadałaś kolejnymi obrazkami, scenkami, opisami i opisami sytuacji. A ileż razy w swej opowieści użyłeś konstrukcji typu „było przekichane jak Bolka trampki” albo „było bajkowo”? Owszem, metafora w literaturze to indywidualny chwyt jednorazowego użytku, zaś owe trampki i bajka to powtarzalne frazeologizmy; ale one przecież skonstruowane są jak metafory. A zauważyłeś, iż o tym samym inaczej opowiadałeś rodzinie, bliskim przyjaciołom, a inaczej dalszym znajomym? Z bliskimi bardziej dzieliłeś się sobą, nieraz wspominając o swoich wrażeniach, refleksjach – z dalszymi bardziej dzieliłeś się gołą informacją. Taki wieszcz, jaki słuchacz – pamiętasz? Garczyński, Mickiewicz, Ty, ja, wszyscy opowiadamy tak samo, więc i opowieść Marlowa jest taka jak każda. Ona właśnie dzięki temu zyskuje na wiarygodności, na autentyzmie. I skoro Marlow opowiada Ci jako komuś bliskiemu, to trudność polega na tym, że naprawdę trzeba, żebyś był dla niego kimś bliskim; co wcale nie znaczy, że musicie być podobni. Skoro ta opowieść jest do słuchania, wysiłku wymaga nastawienie się na tekst mówiony, gdy ma się do czynienia z tekstem drukowanym. Wymaga wiedzy dokładne wyobrażenie sobie szczegółów. To niełatwe, jeśli nie wiesz, jak wygląda i jak działa armata w roku 1831 lub jak to jest, kiedy jacht stanie w ciszy na morzu (nie ma nic do roboty, więc się rozmawia, nieraz właśnie coś się wspomina, opowiada, samorzutnie albo wręcz naciągając kogoś upatrzonego z załogi na opowieść). Jeśli wiesz, tym samym masz dowód, że Conrad jest realistyczny do takiej głębi, do jakiej daleko klasycznemu realizmowi w literaturze. Podobnie trudno o wierniejszy obraz bitwy, w szczególności skutków ognia dział, niż w „Reducie Ordona”; obie te opowieści opierają się na przeżyciach.

Dla Conrada, Mickiewicza i spółki z górnej półki znamienna jest bezwględność kapitana statku: załoga robi wszystko dla statku i kapitana, a on robi wszystko dla załogi i statku (ale o tym jest bardziej „Smuga cienia”). Bez tego związek autor-dzieło-czytelnik... tfu, chciałem powiedzieć: bez tego związek kapitan-statek-załogant rozpada się (jeśliś dobrym żeglarzem, to wiesz, że dobra literatura właśnie jest m.in. wymagająca, że dobrzy kapitanowie, nauczyciele są m.in. wymagający). Jak już gdzieś wspomniałem, Conrad wprost uprzedza, jak Marlow myśli i jak opowiada. To tylko dwa zdania, ale tak zrobione, że nie powinny Ci umknąć – dzięki nawiązaniu w nich do tytułu (to nie jedyny taki przypadek). To ilustracja n-tej z trudności: ta książka nie nadaje się do czytania, w którym coś umyka. Np. jeśli przegapisz w pierwszej połowie oświadczenie Marlowa, że organicznie nie znosi kłamstwa, wtedy ze znaczeń jego kłamstwa na końcu dotrze do Ciebie to, co uczuciowe: litość, współczucie, i dobrze – ale i na tym koniec, czyli będzie tak, jak Marlow ostrzegał: „nic nie zrozumiecie...”. Jeśli zatem czyta się ją naprawdę, to powoli, długo, albo i dwa-trzy razy. Tyle to trwa, skoro ciągle zadaje się pytania rodem z „Opowieści Okrągłego Stołu”: „czemu to służy?”; i skoro odpowiedź nieraz będzie możliwa nie od razu, lecz dopiero wtedy, gdy Marlow doprowadzi Cię do dalszej sceny czy refleksji, która rzuci światło na wcześniejszą, a zarazem tamta wcześniejsza uzupełnia tę późniejszą (jak z tym kłamstwem). Po co on to zrobił takie trudne, po co tak pokomplikował; na złość nam albo żeby się popisywać? Nigdy w życiu. Pomyśl: czyż jasna, przejrzysta, łatwa może być książka nosząca tytuł „Jądro ciemności”?! Gdyby to tak zrobił, książka by się rozleciała, byłaby fałszywa, niespójna: przejrzysta konstrukcja nie pasowałaby do nieprzejrzystej, mrocznej rzeczywistości, którą Marlow odkrywa stopniowo, kawałkami, z różnych stron, i o której raz po raz mówi jako o absurdalnej, nierzeczywistej, jak ze snu (przy okazji: kiedy spece piszą, że Conrad jest prekursorem Kafki i paru innych rzeczy kluczowych w literaturze XX-wiecznej, to dobrze wiedzą, co piszą). Navigare necesse est, toteż Conrad pisze właśnie w taki sposób, jak to konieczne, by Marlow mógł Cię wprowadzić w swą afrykańską rzeczywistość.

W „Jądrze...” jest na tyle fabuły i akcji, że to minipowieść, więc epika. Jednak owe kawałki nie wiążące się w ciągi przyczynowo-skutkowe, i to jeszcze opowiadane przez Marlowa w sposób subiektywny – wiesz, że to ciut znamionuje lirykę (nie utożsamiać z poezją!). Jego monolog stanowi większość, a wiesz, że monolog jest gatunkiem dramatycznym, więc widzisz, że wypowiedzi pierwszego narratora-bohatera to swego rodzaju didaskalia, skoro informują, gdzie rzecz się dzieje, kto bierze udział, jaka to pora. Całość zatem nie jest zabałaganiona, tylko poniekąd synkretyczna, czy może: synkretyzowana – a na co Ci to wiedzieć, skoro nie jesteś krytykiem ni literaturoznawcą? Bo człowiek widzi to, co wie (Mies van der Rohe; nie szukaj w słownikach literackich, to architekt). Tym samym: czego człowiek nie wie, tego nie widzi. W widoku z pirsu ów synkretyzm to tylko bałagan. Gdy jednak jesteś dobrym żeglarzem, gdy wiesz, wtedy wejście na pokład „Nellie” staje się względnie łatwe. A stąd widać, że ów synkretyzm jest jednym z elementów koniecznie i skutecznie służących m.in. oddaniu owej rzeczywistości afrykańskiej: pierwotnej, więc pierwotnie niezróżnicowanej, tj. nieposzufladkowanej na europejski porządek (do którego należą m.in. szufladki liryka – epika – dramat); przez to totalnej, zewsząd ogarniającej Europejczyka jak ciemność; wciągającej go i wchłaniającej...

No i tak, teraz może masz wrażenie, że podaję Ci interpretacje, które mnie się wydają? Ani mi się śni! Przyjrzyj się dobrze, co i jak Marlow mówi, że go pociąga i jednocześnie że się tego boi – przecież nie mógłby tak postawić sprawy, gdyby mi się tylko wydawało to, co Ci wyżej napisałem. A może masz wrażenie, że opętuję Cię swą retoryką, darem przekonywania, że czaruję, chcąc Ci zareklamować me ulubione dzieło. Ani mi się śni! Mnie się „Jądro ciemności” nie podoba, nie lubię go – no i co z tego? To dla Ciebie całkiem nieistotne (może Ci się spodobać, a może się nie spodobać, w tym z całkiem innych przyczyn, niż mnie; co więcej, w tekście znajdziesz cudną scenkę: komuś ze słuchaczy też się nie spodobało, więc upomina Marlowa). Jest to też całkiem nieistotne dla dzieła: przecież to, że ono mnie czy komukolwiek się nie podoba, nie ma żadnego wpływu na goły fakt, że to świetna literatura. M.in. jednym z dowodów na mistrzostwo jest rzeczona scenka: nagły przeskok z rzeczywistości opowieściowej do rzeczywistości powieściowej obliczony m.in. właśnie na Twoją, naszą identyfikację z załogą (a co, uważasz, że gdy wcześniej wyskoczyłem z aluzją do „Mistrza i Małgorzaty”, był to tylko fajerwerk intelektualny? I że gdy wspomniałem o zdaniu fachowców w sprawie prekursorstwa „conradów”, to jest to tylko takie ogólnikowe gadanie?).

Skoro poruszyłem nieliczne sprawy, nie licz, że dałem Ci klucz do tej książki; najwyżej dziurkę od klucza. Na jeden klucz ona jest zbyt złożona. Toteż nie licz, że streszczenia i skrótowe opracowania dają cokolwiek więcej niż wytrychy, a i to niekoniecznie pasujące. Np. na okrągło stykam się z hasłem, że „Jądro...” to krytyka kolonializmu, co może Cię ustawić do niego jako do publicystyki społecznej. Dla jasności: rzecz istotnie jest co do tego krytyczna, ale mam wrażenie – bo mnie to razi – że opiniodawcy traktują to jako jeden z najistotniejszych punktów problematyki „Jądra...”. A przecież, gdyby naprawdę Conrad tak to stawiał, Marlow absolutnie nie mógłby traktować tych spraw subiektywnie, lecz właśnie obiektywnie i dużo szerzej, bo tylko tak mógłby dotrzeć do jądra tej akurat rzeczy, więc skoro subiektywnie, to sprawa kolonializmu do jądra tej książki nie należy, jest istotna, lecz nie pierwszorzędna.

Naprawdę zaś najistotniejsze nie jest ani to, ani nastawienie się na opowieść mówioną, ani na synkretyzm rodzajowy. Najistotniejsze jest nastawienie się na synkretyzm gatunkowy: ta książka łączy konwencję powieści z konwencją eseju (lecz nie z jego formą), więc z konwencją też literacką, ale z literatury użytkowej, nie pięknej (choć bliskiej). Esej (a może tu trochę: traktat?) polega na przedstawianiu właśnie refleksji, opinii, ocen, analiz, przeglądów zjawisk; to wywód, ale luźniejszy od sformalizowanego opracowania naukowego. Za tym idzie kolejna trudność: ta sfera dotyczy w znacznym stopniu (nie wyłącznie) poważnej problematyki filozoficznej, w głównej mierze etycznej, ale z nieobojętnym i niemarginesowym przydatkiem kwestii kondycji osoby ludzkiej. To jest w tej książce najistotniejsze. Oczywiście piszę Ci o tym jakbym charakteryzował np. statek parowo-żaglowy: pokazuję Ci palcem, makroskopowo, osobno maszty i maszynę parową. Naprawdę zaś w „Jądrze ciemności” struktura jest zwarta, jednolita, poprzenikana – jak w spiżu, gdzie mikroskop optyczny nie wystarczy, by zauważyć osobne atomy miedzi, cynku i cyny. To nie ożenek konwencji, lecz ich stop.

Dopiero jeśli się nastawisz na spiż, odkryjesz i to, że owe sceny, obrazy, raz po raz subiektywnie wrażeniowe, tworzą kompozycję z gruntu impresjonistyczną, co przecież immanentnie należy do programu artystycznego epoki. Ładnie to brzmi, nie? Takie zdanie dobrze pasuje do recenzji jako bardziej przemawiającej do rozumu. A w liście można tę prawdę podać znacznie prościej, szerzej i bardziej realistycznie, bardziej przemawiając do wrażliwości: ta książka jest nie tylko świetnie skonstruowana, ona jest piękna, piękna po literacku, i to mimo że owe impresje dotyczą tu na ogół spraw niepięknych (Baudelaire’a czytałaś? No właśnie...). Skoro to ta epoka, to w spiżu Conradowego dzieła jest nie tylko impresjonizm, ale i symbolizm, poczynając od kluczowego elementu: tytułu (a i o metaforyce już wspominałem). Konstrukcje kombinowane są niełatwe i w tworzeniu, i w odbiorze; od obu stron wymagają tęgich głów. Teraz uśmiechasz się, bo zauważasz, że w tym zdaniu wypisałem laurkę nie tylko Conradowi, ale i sobie (a i Tobie ciut też), skoro ten tekst, który właśnie czytasz, jest splotem konwencji listu z konwencją eseju ze sporym przydatkiem recenzji, że nie wspomnę o przymieszce instrukcji. Jednak opanować konwencję na poziomie mieszanki lub splotu może każdy jako tako myślący człowiek, w dzisiejszej literaturze pięknej jest tego mnóstwo – ale żeby tworzyć stopy z taką klasą, z taką sprawnością przekazu, z taką sugestywnością czy ekspresją jak Conrad, to łeb trzeba mieć jak wagon kolejowy i talent czystej wody. To ogólnik; chcesz dowodu. Niestety, jak widzisz, dowody zabierają sporo miejsca, więc tym razem posłużę się tylko przybliżeniem. Jak już wiesz, ja czytam książki głównie rozumem, ten typ tak ma; Conrad zaś rozumem je pisze (ten typ jw.). Gdyby to wyczerpywało sprawę, byłaby to książka w konwencji klasycznego realizmu czy naturalizmu (i ona te elementy ma: np. wspomniałem o aspekcie krytyki kolonializmu pod kątem społecznym i etycznym; a „Nędzników” Hugo czytałaś? No właśnie...). Niemniej, jak już gdzieś wspomniałem, w tym stopie jest i nastrojowość, i symbolizm, i subiektywny ogląd rzeczywistości przez Marlowa (a zauważysz też, co i jak go wkurza). To znaczy, że nie jest to książka tylko dla rozumowców, ponieważ to właśnie decyduje o jej wpływie na Twe emocje albo i uczucia (zależnie od tego, czy masz wrażliwość w tym miejscu, w które Conrad trafia). A dalej z tego wynika, że wspominany już realizm Conrada nie jest realizmem klasycznym, lecz – ano właśnie: spec pewnie użyłby tu hasła „realizm psychologiczny”; miałby rację. Mnie to hasło nie bardzo tu pasuje. Ja skłaniam się do określenia: realizm duchowy, w zbliżonym sensie, jak realistyczna jest np. scena na wrzosowisku u Szekspira albo scena pisania na ścianie w więzieniu u Mickiewicza. Pasuje też pojęcie: realizm romantyczny, którego kiedyś mój polonista użył à propos „Nędzników”, w cudzysłowie zaznaczonym uśmiechem, bo w fachowym aparacie pojęciowym historii literatury szufladek „realizm romantyczny”, „realizm duchowy” nie ma. Bez szufladek nigdzie się nie zajdzie, bo one mają nam pomóc orientować się w rzeczywistości, ale jednocześnie łatwo wtedy zatracić świadomość, że rzeczywistość to całość, więc bywają rzeczy, które w szufladkach się nie mieszczą, tj. dany aparat pojęciowy nie zawsze i nie wszędzie wystarczająco pasuje, tu akurat niezbyt pasuje do ogarnięcia rzeczywistości bohaterów z gruntu romantycznych...

Zarazem ta książka jest potężnie osadzona w tradycji literackiej (i etycznej), co nowe jak w stopie łączy się tu z kontynuowanym starym (więc nie przestarzałym, najwyżej niemodnym). Wprost widać to np. gdy Marlow zestawi miasto z „grobem pobielanym”, a nie wprost - np. gdy Conrad inspiruje nas do zestawienia „wciemnośćwpłynięcia” Marlowa z „wpiekłozstąpieniem” Odysa, Eneasza i narratora-bohatera (!) „Boskiej komedii”... że nie wspomnę, od czego w ogóle zaczyna się literatura w dziejach ludzkości, bo pisałem Ci o tym w liście o Graalu. Jak wspomniałem, „eseistyczność” czy „traktatowość” „Jądra...” jest pokrewna Hugo, ale tam rzeczywistość przedstawia klasyczny obiektywny narrator wszystkowiedzący, tu zaś jednoznacznie dominuje perspektywa bohatera, rzec można: oddolna, jeśli tamtą nazwać odgórną, albo perspektywa zbliżenia i najazdu, jeśli tamtą nazwać panoramiczną. No, a taki model (tj. wzorzec, a nie to konkretne conradowskie rozwiązanie, bo ono jest indywidualne) „subiektywnie oddolnego oglądu zbliżeniowego” rzeczywistości poprzez jednostkę, oczami czy umysłem bohatera, to przecież też w literaturze francuskiej, Stendhal... Od strony etycznej zaś: np. na tle wspomnianego drugiego głównego bohatera mało się rzuca w oczy podejście Marlowa do jego zadania. Dostał pracę kapitana, przybywa na miejsce, lecz statek leży na dnie. Dostarczenie narzędzia pracy należy do pracodawcy, więc każdy z nas stwierdziłby, że praca jest niewykonalna, usiadłby i czekał (i taka postać w tej książce jest). Marlow nie: on się bierze za wyciągnięcie statku i naprawę. Tańczy z radości, gdy wreszcie uda mu się załatwić przysłanie nitów. Te nity zajmują chyba ze dwie strony, co wydaje się niepotrzebną dłużyzną. Pomijam parę wyjaśnień, czemu to służy, przedstawię Ci główne: Marlow to nie tylko kapitan, ale i XIX-wieczny, więc to kwestia ówczesnego podejścia do pracy jako do służby, pojęcia jej jako obowiązku; to kwestia zasady. Długo mnie drążyło: skąd ja to znam? (znasz to, wiesz, jak drąży takie coś na końcu myśli, na końcu języka, ale przypomnieć sobie nie sposób). On od dziecka chciał popłynąć tam, w głąb białej plamy na mapie Afryki; ale to nie zasada, to marzenie; czy wystarczy jako motywacja? Guzik, przecież mógł iść piechotą, a on się uparł na statek i z pół roku go naprawiał. Uparł się? Toż to bzdura. Aż wpadłem na najprostsze, dzięki temu, że Marlow poszedł do swej „góry” interweniować w sprawie nitów. Komuż by się chciało? A przecież on nie pracoholik – więc nie „chciało mu się”, lecz chciał. Ta zasada musi brzmieć mniej więcej tak: „praca musi być wykonana, skończona i zrobiona jak trza. Nie tylko dlatego, że ci za nią płacą, lecz dlatego, że skoro tobie ją powierzają, to liczą na ciebie, ufają, że podołasz. Jeśli nie podołasz, to zawiodłeś, choćby tylko we własnych oczach. Jakiekolwiek by były przeciwności, jak bardzo by ci się nie chciało – tak trzeba, to obowiązek wobec tamtych, dalej wobec tych, którym wynik twej pracy służy, a i wobec siebie, bo skoro się podjąłeś, to bądź konsekwentny. Trzeba zatem, to nakaz wewnętrzny, zdobyć się na dość chcenia – dość woli – i rzecz doprowadzić do końca”. Skąd ja znam to niedzisiejsze, honorowe, rycerskie „tak trzeba – bo trzeba”, ale w odniesieniu właśnie do pracy? „Praca” i „wola” – z Hegla? Coś tak jakby, ale nie to... Po długich a ciężkich poszukiwaniach wreszcie klapka mi się odemknęła. Ja z tym miałem do czynienia przelotnie i przypadkowo wieki temu, ale Conrad i czytelnicy tamtego czasu, Marlow i ludzie z załogi „Nellie” mieli to w lekturach szkolnych: to ma z tysiąc osiemset lat i to jest Marek Aureliusz przecież, grecka szkoła stoicka etyki...

Z naszej pozycji nie sposób zauważyć, jak ostro Conrad dyskutuje z ówcześnie typowym brytyjskim oglądem świata (a pośrednio też z zachodnioeuropejskim). Chyba że się wie, iż Wielka Brytania sto lat temu to światowe supermocarstwo, Brytyjczyk jest obywatelem najlepszego państwa na tym świecie, brytyjska wolność, organizacja, system wartości i model życia są najlepsze z możliwych, więc najlepiej byłoby na świecie, gdyby wszyscy przeszli na ten model, toteż świat należy cywilizować na sposób brytyjski (skąd my to znamy? Już nie stamtąd i nie tak, a jednak...). Przypuszczam, że nikt z Brytyjczyków i ówczesnych ludzi Zachodu takiej książki napisać by nie mógł, tak różna jest ona od ówcześnie standardowych podejść typu: Robinson - Piętaszek, Robinson - ludożercy, Sienkiewiczowy narrator - Kali (nikt? A guzik: a komu Conrad zadedykował „Tajnego agenta”? Jeśli przyjrzysz się najpierw, jak Marlow postrzega postępowanie Europejczyków w Afryce, a potem jak narrator-bohater w „Wojnie światów” postrzega postępowanie Marsjan, i co Ziemianie wyprawiają na Utopii w „Ludziach jak bogowie”, od razu będziesz wiedzieć, że nie nikt...). Jeśli przypomnisz sobie, że Piętaszek to wiek XVIII, a Kali to ten sam czas co Marlow, zrozumiesz, jak potężnie to podejście z pozycji wyższości jest wówczas utrwalone jako schemat; pod tym kątem przyjrzyj się np. ciotce Marlowa, zadaniom drugiego głównego bohatera. Podbój i misja cywilizacyjna to oczywistość – tylko nie dla Conrada, bo on jest z podbitego narodu (i teraz, pamiętając też o wzmiankach nt. Hugo i Stendhala, jeszcze bardziej widzisz, że szufladka „Conrad” w szufladce „literatura angielska” niezbyt się mieści; anglojęzyczna jak najbardziej, ale angielska nie bardzo...).

W opowieści Marlowa rzecz dzieje się wedle 1900 roku gdzieś w głębi Afryki. Jeśli gdziekolwiek znajdziesz, że dzieje się w Kongu, na rzece Kongo, wedle 1890, to nie daj się nabrać: przecież na to musiałby być dowód w tekście, tymczasem dowód jest spoza tekstu (Korzeniowski wtedy właśnie dowodził parowcem o tej samej nazwie właśnie tam). Ale Conrad, choć sporo siebie udzielił Marlowowi, nie jest z nim tożsamy, ot, np. Marlow nie umie czytać po rosyjsku (dla mnie jest to jedna z najbardziej bombowych scen w literaturze, dowodzących, że nigdy nie wolno utożsamiać autora z narratorem, podmiotem lirycznym, bohaterem, choć mogą sobie być bardzo bliscy). Conrad całkowicie świadomie unika konkretyzacji geograficznej i państwowej, unika też konkretów personalnych (w całym tłumie bohaterów bodaj tylko czterej są wymienieni z nazwiska). Służy to, i służy celnie, uniwersalizacji treści i przesłań: chodzi właśnie o to, by nie zredukować znaczeń tylko do jednej rzeki, do kolonii tylko belgijskiej, do całkiem innych czy obcych ludzi. Z innej zaś strony to jeden ze sposobów dbania o Ciebie-załoganta przez Conrada-kapitana: tak pisać, tak opowiadać, by Ci możliwie ułatwić znajdowanie w Tobie i w Twojej rzeczywistości tego, co wspólne, czyli: by Ci ułatwić wykonanie rozkazu „wyobraźcie sobie”. Ale to widać z pokładu „Nellie”, bo z pirsu widać tylko „niepotrzebne utrudnianie” pomijaniem nazw geograficznych, „dziwaczne” nazywanie bohaterów nie imionami, lecz zawodami lub funkcjami: Dyrektor, Księgowy...

Skoro zrozumiesz, że Conradowi chodzi o wszystkie kolonie, o wszelki podbój, następne drzwi otworzą Ci się automatycznie: o wszystkie nie tylko w przestrzeni, lecz i w czasie – bo po cóż on zaczynałby od brytyjskich i rzymskich konkwistadorów, a ja od XVI-wiecznego Eldorado? „Jądro...” jest również refleksją nad historią, nad ciągłością w historii (ciągłością czego? – to już odkryj sama, ja książki nie streszczam ani drzwi nie otwieram za Ciebie). To ciągłość od przeszłości, skoro Marlow w Afryce jest kontynuacją starożytnego rzymskiego kapitana w Brytanii, brytyjskiego kapitana z XVI-XVII wieku gdzieś w świecie, skoro dyrektorzy, księgowi et consortes są dalszym ciągiem takichże urzędników sprzed wieków (do Eldorado w Ameryce Conrad nawiązuje tylko krótką aluzją). A skoro nie kto inny, jak Ty i ja siedzimy z nimi na pokładzie, skoro mamy związek z Marlowem i załogą – to znaczy, że tym samym owa ciągłość sięga w ich przyszłość: do nas (to jeśli czytasz rozumowo; a jeśli intuicyjnie czy uczuciowo: gdyby nie istniała ta ciągłość, Conrad z Marlowem w żaden sposób nie byliby w stanie wywołać w Tobie tych wrażeń, tych doznań, od poczucia absurdalności sytuacji poczynając, na choćby najprostszym czy najsłabszym współczuciu kończąc, bo przecież oni mówią o rzeczywistości sprzed wieku, więc historycznej). Jedno i drugie ewidentnie należy do rzeczy w tej książce głównych. Ku memu zdziwieniu o tym aspekcie sprawy w wypowiedziach o „Jądrze...” wzmiankuje się ubocznie, jeśli w ogóle (co prawda, znam ich tylko kilka).

No i teraz, na samym końcu zobaczysz, czemu jeszcze służy moje otwarcie listu Eldoradem. O ostatniej oskarowej wersji „King Konga” już było. A pamiętasz, że Martin Eden, marynarz, który został pisarzem, i to nie byle jakim; pisarzem, który łączy ścisły obraz prawdy z indywidualizmem wielkiej jednostki – mówi o swym ostatnim, dojrzałym dziele, że tylko Conrada byłoby stać na coś takiego? A pamiętasz, jak to kadet Pirx u Lema po przeczytaniu Conrada marzy o wielkim milczeniu galaktycznym, misji itd.? A pamiętasz, że w pierwszym „Obcym”, w reżyserii Ridleya Scotta, statek kosmiczny nosi nazwę „Nostromo”? (w drugim - „Sulaco”). A filmowe adaptacje, trawestacje lub inspiracje dziełami Conrada (mniejsza teraz o jakość), z obsadami z klasą – że to np. nie tylko „Tajny agent” Hitchcocka w 1936 roku, nie tylko „Lord Jim” z Peterem O’Toolem przed pół wiekiem, „Czas Apokalipsy” wedle Coppoli przed ćwierć wiekiem, ale niemało innych, w tym nie tak dawno np. „Jądro ciemności” z Timem Rothem i Johnem Malkovichem? A ORP „Conrad” w czasie II wojny? A że „jądro ciemności” stało się frazeologizmem? Conrad jak Eldorado wszedł do kultury. Trwale.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 9681
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 13
Użytkownik: moremore 12.01.2010 22:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Czytelniczko, Miły C... | WBrzoskwinia
Przeczytałam wszystko w uwagą, w paru miejscach parsknęłam śmiechem, na przykład przy zdaniu: "Porządnie, więc tym samym nie krótko.." :)

Ile mam teraz refleksji w głowie...

Po pierwsze, czy Ty to gdzieś publikujesz? A może masz zamiar? To byłoby bardzo interesujące, dostać do rąk całość Twoich literackich dociekań zebranych w jeden tom. Sam przecież do swoich poprzednich słów nawiązujesz, tworzysz ciąg? Ta kontynuacja będzie trwała? Mnie się podoba.
Ale też, na litość człowieku, połowa studentów filologii polskiej, która nie daj panie, dostałaby Twoje teksty do przerobienia - przeklęła by Cię bez dwóch zdań! Jesteś bardzo wymagającym autorem. Ta druga połowa byłaby zachwycona, przedarcie się przez powolny, szczegółowy, drobiazgowy wręcz, bogaty sposób Twojej narracji - wymaga hartu, ale przynosi niesamowitą satysfakcję i przyjemność zrozumienia! Ja tak patrzeć na literaturę nie potrafię. Pamiętam, gdzieś chyba pod Listem o Graalu napisał ktoś, że po czytaniu Twoich wypowiedzi ma wrażenie, jakby odbierał teksty literackie niczym burgera, w sposób prosty i ograniczony. Potwornie Ci zazdroszczę, wiedzy, wrażliwości i tego przestrzennego widzenia! Piszesz w sposób trudny, wiem, bo pamiętam, jak się czytelnicy irytują, kiedy dyskutujesz :), ale recenzje Twoje mnie kroją i powalają na kolana. Ja też chcę tak widzieć! A poruszam się po obrzeżkach, nawet jeśli zdaje mi się, że staram się od siebie wymagać i nie pozwalać sobie na czytelnicze chipsy...No trudno, może takie jest działanie cudzego talentu, żeby nam wskazywać kierunek. Nie zaprzeczaj proszę z bezsensownej skromności. To ja Cię wielbię.
A Tobie za wyciągnięcie mojej krótkiej recencji na wierzch dziękuję, ale w imieniu pani Adiny, bo książeczka, niewielka, dwieście stron, warta jest nagłośnienia.
P.S. Przy fragmencie, kiedy zwracasz uwagę na pokrewieństwo literackie Conrada i Kafki - miałam dreszcze :)

Acha! Dlaczego nie napisałeś, ani małym słowem, czemu nie lubisz Jądra? To mnie bardzo zainteresowało w trakcie czytania, napisz proszę :)
Użytkownik: WBrzoskwinia 18.01.2010 18:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Przeczytałam wszystko w u... | moremore
Skoro parsknęłaś i skoro masz ileś refleksji - znaczy że list spełnił zadania, a czegóż więcej może chcieć autor. Niestety, skoro dreszcze, to przekroczył swe zadania (chociaż chyba akurat takich rzeczy nie sposób przewidzieć). A dla ścisłości: ja doszedłem do pokrewieństw z "Mistrzem...", teatrem absurdu itd., do Kafki nie, bo jest mi zbyt obcy. Kafkę wskazywali inni, a ponieważ Marlow ciut bardziej mówi o rzeczywistości jak ze snu, a mniej absurdu, więc uznałem ich zdanie za celniejsze jako sygnał.

To publikuję w B-netce, a nawet gdybym miał ilościowo dość takich tekstów, gdzie się znajdzie wydawca chętny zainwestować w tom takich dziwolągów?. Do czasopism zaś są za długie, do czasopism fachowych ani nie pasują, ani nie są na ich poziomie (są zbyt "podstawowo-
-instruktażowe"). Co do kontynuacji: wydawało mi się, że mimo hasła wprost przykamuflowałem związki kontynuacyjne - a ty je od razu wykrywasz... Tekst jest, jaki jest, ponieważ zawiera (i to silniejszą) kontynuację w przód, do tego, czego jeszcze nie ma. Przyczyny są przyziemne: pod "Smugą cienia" nie ma recenzji itp., a kiedy się do niej przymierzyłem, wyliczyłem sobie, że bez 12-15 stron nie umiem, więc wymyśliłem, by pewne wspólne sprawy włożyć w odrębny tekst, i oto jest.

Przypuszczam, że studenci i w ogóle zawodowcy ani by się nie zachwycali, ani by nie przeklinali. Dla tych moje teksty zawierają rzeczy zbyt elementarne, oni to wszystko już wiedzą (niekoniecznie o tej książce, ale o mechanice dochodzenia do wniosków interpretacyjnych) - i są w tym bardziej kompetentni. Owszem, w paru zaznaczonych i niezaznaczonych miejscach są uzupełnienia bądź dyskusje z publikowanymi wypowiedziami (jak widzisz, w jednym miejscu ostrzej, tam gdzie standard analityczny zawodowców schematycznie zastosowany prowadzi ich do ewidentnego błędu interpretacyjnego); te detale mogą im się przydać. Zawodowców jednak będą razić różne koncesje na rzecz obniżenia bariery odbioru. Prawda, że stoi ona wysoko (łatwy list o trudnej książce byłby tu nieodpowiedni), więc miejscami wymaga uproszczeń i zniekształceń, by nie poszła jeszcze wyżej: np. każdy zawodowiec wie, że monolog to nie gatunek dramatyczny, tylko forma podawcza narracji. A to zdanie zmierza i do związku kształtu tej powieści z dramatem, co przy tym skrócie myślowym załatwiam jednym zdaniem (długo się tu wahałem, niektóre takie uproszczenia w innych miejscach skasowałem).

Ani Ty, ani nikt identycznie na literaturę patrzeć nie musi. Jedyne co musi, to traktować ją tak, jak ona na to zasługuje, uczciwie. I tak ją traktujesz, z tym szacunkiem. Już kiedyś o tym rozmawialiśmy: to jest w nas takie samo, Ty jesteś ja, ja jestem Ty. Przyjrzyj się, jak w swoim tekście przechodzisz od scharakteryzowania sposobu narracji do tego, jak to działa (bliskość kawiarniana), po czym wiążesz uczucia i emocje, które tekst wzbudza, z bezpośredniością i bezpretensjonalnością jego sformułowania czy stylistyki. Cały ja! To jest całkowicie niesprzeczne z naszą zasadniczą różnicą: u mnie góruje to, co wiedzowo-rozumowe, u Ciebie to, co uczuciowo-intuicyjne (przy czym Ty masz więcej rozumu, niż ja uczuć) – to jasno wynika z różnicy wyważenia naszych tekstów. Jedno i drugie to tyle samo warte różne drogi. Że też ja nie napisałem wprost, że „człowiek widzi to, co wie” i „czego nie wie, tym samym nie widzi” to jest jedna i ta sama strona medalu, podczas gdy drugą jest „człowiek widzi to, co czuje”... (trąba ze mnie, bo wtedy znacznie jaśniej i krócej bym powiedział, że „Jądro...” ma obie te strony mocno wyrażone!).

Nie żałuj ni nie zazdrość, że jesteś inna. Gdybyśmy wszyscy byli tacy sami, dopieroż by była brzydka katastrofa: w ogóle byśmy nie rozmawiali, bo nie byłoby takiej potrzeby, a tym samym literatura piękna w ogóle by nie istniała... Nawet gdyby, to nie istniałaby żadna możliwość, by ktoś powiedział „Zyskałem coś ze względu na kolor zboża”, a ktoś inny „Dziękuję pani Adinie”... Nie istniałoby „Jądro ciemności”, wyważone „pomiędzy nami” tak, że to rzecz bardzo cenna dla takich jak ja i jak Ty, i mnóstwa innych: bardzo uniwersalna. Ja to i moc innych rzeczy zobaczyłem dopiero teraz, gdy wróciłem do tej książki po wielu latach, a ówczesne pierwsze czytanie skończyło się na „eee, takie sobie, zagadane, i nie dla mnie”, więc dlatego właśnie do niej nie wracałem. Teraz widzę, wiem i mam jak na dłoni, że wtedy byłem na tę książkę za zielony, więc ją skrzywdziłem w swej ocenie – tylko że ja owej oceny nikomu nie podałem, więc nikomu nią nie zaszkodziłem (tylko sobie), nikomu sobą tej książki nie zafałszowałem. A w B-netce takie rzeczy są na okrągło, i zauważ, to są w ogromnej większości sytuacje, w których rzeczywistość zaciemnił ludziom właśnie ogląd emocjonalny poprzez „wydaje mi się”. Ale nie tylko: pod „Mistrzem i Małgorzatą” jest recenzja „mojego typu”, oparta „po mojemu” na wiedzy, rozumie, a na kompetencjach i oczytaniu większym niż moje – i to zawiodło na całej linii, ma się do tej książki nijak, jest tak samo fikcją oderwaną od książki, jak owe widzimisiowe opinie oparte na „nie podobało mi się”.

Te listy są takie długie, bo spełniają więcej funkcji, niż prywatna krucjata antywidzimisiowa i recenzja (przy okazji: to opinia, nie recenzja, bo z kolei nie spełnia wszystkich funkcji recenzji). Tak, oczywiście, że jest jak piszesz, one też m.in. mają i inspirować, i pokazywać możliwości odczytań jako przykłady (to w ramach funkcji „instrukcyjnej”). Skoro tyle funkcji, więc i spora długość, więc nie ma siły, taki tekst musi mieć mocno wyrażoną funkcję kontaktową, bo bez tego mało kto zdzierży siedem stron w komputerze (tj. musi mieć przynajmniej kilka miejsc, które w niego wciągną, skupią uwagę, zafascynują; niektóre z tych chwytów ktoś nazwał „fajerwerkami”, ja to nazywam „rybką”). No dobra, nie kontynuuję, bo zaraz mi wyjdzie „List o liście o Eldorado”.

Widzisz, co z tego wynika? Podpisany przed listem WBrzoskwinia to osoba jak narrator: skonstruowana, nietożsama z autorem, choć mająca bardzo dużo z autora, ale znacznie mniej, niż np. „narrator” podpisujący się „moremore” ma tworzącego go (ją) człowieka o konkretnym imieniu i nazwisku. Toteż: zamiast łapać wilka na schodach, przeczytaj ot, „Ananke” Lema, zauważ, jak się Pirxowi łączą różności (a przecież Pirx nie jest żadnym geniuszem ani superintelektualistą). Nie pomiń tego, co Romani uznaje za godziwe, choć jest to utylitarnie tak bardzo, tak oczywiście niepotrzebne, a gdy już zauważysz i tę opozycję między tym, co trzeba pragmatycznie, a tym co należy romantycznie, z miejsca się zorientujesz, czemu w tym właśnie opowiadaniu Lem robi wprost aluzję do Conrada: bo w tym jest ciągłość, ten potężny, choćby ukryty (tu akurat świadomie ujawniony) wpływ Conrada na to, co późniejsze, a zarazem czego Conrad też jest uczniem czy kontynuatorem.

List o Graalu miał być jednorazowym wyczynem (m.in. z przyziemnego powodu, że taki tekst kosztuje dużo czasu). Ale pod nim się ukazały potem takie rzeczy, jak „pisz tak, pisz!”, „uwielbiam cię czytać” itp. eksplozje entuzjazmu, jakiego klasyczne recenzje, o niebo krótsze i mniej wymagające, nie wzbudziły. To był dowód i że jest zapotrzebowanie (większe niż na klasykę recenzyjną), i że mam się czym podzielić, i że warto, i że dużo większa ekipa gotowa jest wysilić się na pokonanie dużo wyższych wymagań, niż poprzednio w recenzjach. No to wedle stawu grobla, cierp ciało, skoroś chciało... (krótko mówiąc: sprowokowaliście mnie, ale niczego nie obiecuję, bo widzisz, że ten list już nie jest tak dobry, jak tamten, ot, tamten dali do „polecanych”, tego nie; co prawda jest inny, bo do innej książki; więc tylko tyle kontynuacji mogę obiecać, ile pary starczy).

Hm, co ja mam zrobić z „Dlaczego nie napisałeś, ani małym słowem, czemu nie lubisz Jądra?”. Przecież napisałem: dlatego, że to nie ma znaczenia dla książki i Ciebie, i innych. Ale ja czytam wszystko dosłownie, a Ty w pisanej rozmowie nie możesz użyć intonacji, naprowadzającej mnie na rzecz. Czy zatem dobrze mi się wydaje, że skoro wiesz dlaczego, to zwyczajnie chcesz zapytać o co innego: co konkretnie mi się nie podoba, za co „Jądra...” nie lubię?
Użytkownik: moremore 12.01.2010 22:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Czytelniczko, Miły C... | WBrzoskwinia
No, pod wrażeniem jestem :) Podaj adres, przyjadę i posiedzę na Twoich schodach, może to jakoś promieniuje? :)

Z uśmiechami!
Użytkownik: Bozena 14.01.2010 00:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Czytelniczko, Miły C... | WBrzoskwinia
Poruszyłeś, Brzoskwinio - i nie tyko poruszyłeś - wiele istotnych kwestii; Twoja recenzja bardzo wymagająca jest. Do przeczytania jej trzeba mieć też sporo wolnego czasu, autentycznego zaangażowania, wciągnięcia się, autentycznej chęci ogarnięcia całości, co przy ogólnej obfitości tekstów tutaj i pewnego rodzaju pośpiechu w czytaniu, stwarza mniejsze szanse podobnym do Twoich refleksjom na to, by wyciągnięto je "na wierzch”; ale tutaj akurat udało się to uczynić Moremore. I bardzo dobrze.

To „harde” przedzieranie się do „jądra ognia” ;-) przez Twój tekst przypomina stopniowe oswajanie poszczególnych sektorów symbolicznego pirsu i odkładaniu ich na bok (a z każdego można tworzyć samodzielny pirs, itd.) i im głębiej on w morze, tym... nie tak znowu nam bliżej. A już znaleźć się na pokładzie „Nellie” (tutaj uniwersalizuję myśl) stanowi nie lada wyzwanie skoro „człowiek widzi to, co wie.” „Wyobraźcie sobie...”

Do tego przecież dochodzi lęk człowieka przed nieznanym, i jego „demoniczna” samotność.
-----------------
Chcąc się zgodzić w całości z Twym tekstem musiałabym zostawić gdzieś obok fakt, że stale dojrzewamy, poznajemy, i to nie wszystko na raz; a każdy ma przywilej do wyciągania wniosków, najlepiej z własnych doświadczeń, istotnych faktów; bo trzeba nam przyjąć sytuację, że każdy człowiek ma stale i do końca przed sobą kolejny, może inny od Innego, sektor pirsu. Wskazanie „dziurki od klucza” nie jest tak dobre, moim zdaniem, jak właśnie wskazanie, że „człowiek widzi to, co wie” [„Ja też chcę tak widzieć” jak Moremore :-)]. A to, że akurat jeszcze nie widzi, czyli nie wie, że „architekt” to „architekt...” – nie dyskwalifikuje go jako czytelnika, ale może nie powinien on spieszyć się z oceną, że ta czy inna książka, itp., to „nuda”, jak zauważasz (choć mnie to nie przeszkadza, bo też i książka powinna sprawiać jakiś rodzaj przyjemności), bo ja, ten i ów czytelnik sam być może nie wie jeszcze, że czegoś nie widzi. Nie wie, że nie „wyobraził sobie”...

Dawno temu zawładnęła mną myśl (moja własna myśl, choć z pewnością odkryta przez Innych wieki temu, co tutaj jest jaskrawym przykładem naszego związku z przeszłością, o czym też ciekawie kiedyś pisałeś), że źródłem stresu jest niewiedza. Przekuwam w spokój tę myśl całymi latami, drążę tu i tam - przestrzennie i czasowo - i mimo, że przegrody w sektorach otwierają się, to wyłaniają się nowe, i dotąd nie mam poczucia abym dotarła na pokład, a co dopiero że jestem statku „załogantem”.

A wracając: myślę, że uczucie samotności, komu jak komu, ale Conradowi było szczególnie znane, mimo ogromnej miłości do morza (Ty także chyba lubisz morze? mam w głowie dotąd Słupy Heraklesa – gdzieś z Twego tekstu) musiał niestrudzenie tę samotność pokonywać w sobie. I ten aspekt w jego twórczości ma czyste źródło z niego. Bardzo spodobało mi się Twoje stwierdzenie, że książki Conrada to jest anglojęzyczna literatura, „ale angielska nie bardzo” i to rozpisanie o stopie, który Ronald Barthes nazwałby zapewne „nową formą” prozy.

Determinacja przeżycia życia na morzu, pracy w angielskiej marynarce handlowej była marzeniem Conrada, ale i jego celem nadrzędnym. I tutaj chciałabym powiązać ten cel, choć nie nakładać go, z aspektem pracy z Twego tekstu: „tak trzeba – bo trzeba”. Otóż - bardzo możliwe, że rację masz, lecz można dostrzec też coś innego, a mianowicie obowiązek nie tyle wobec pracodawcy, który to pracodawca w danej chwili nie jest władny aby dostarczyć narzędzia... umożliwiające przywrócenie toku pracy, a obowiązek wobec siebie samego w aspekcie szerszym niż wywiązanie się z zobowiązania wobec siebie. Widzę tu ten nadrzędny cel, któremu nie można się dać wytrącić, bo siedzieć i czekać, bo nie jest się akurat tytanem pracy może zaprowadzić do czegoś znacznie gorszego, choć nie musi. Może oznaczać rozchwianie, poddanie się kaprysom i złym uzależnieniom, dominację cienia w nas... fanatyzm, szaleństwo. Tak frapująca Conrada kondycja człowieka i kruche, wedle niego, ucywilizowanie, podsuwa mu myśl o wewnętrznej dyscyplinie. I tylko takiej. A niechęć do podboju i misja cywilizacyjna nie musiały wynikać tylko z tego, że Conrad pochodził z „podbitego narodu”; dyscyplina narzucona z zewnątrz niemiła mu była do tego stopnia, że nienawidził wszelkich i wszędzie ograniczeń, brak dyscypliny wewnętrznej – mierził go. Najbardziej martwiła go sytuacja jednostki w obliczu nieznanego i niegodziwości innych, samotność. I do końca miał poczucie w sercu, że „światem zamieszkanym przez człowieka, włada jakaś fatalność.” [JC]

PS. Dziękuję Ci za tę recenzję, absolutnie, jak dla mnie, świetnie piszesz, ale ogarnąć tę wiedzę... Uff. Dodam jeszcze, że (znowu jak dla mnie) ciut tu za mało uczucia i intuicji. Wszystko u Ciebie takie racjonalnie uporządkowane. :-) Można widzieć i to, co się przeczuwa, a nie tylko to, co się wie.

PS. Stendhal, w Twych słowach, zaciekawił mnie. Dlaczego tak mało?





Użytkownik: Bozena 14.01.2010 11:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Poruszyłeś, Brzoskwinio -... | Bozena
Jest: im głębiej on w morze...
Poprawa: im dalej on w morze...

Jest: cel, któremu nie można się dać wytrącić...
Poprawa: cel, którego nie można dać sobie wytrącić...
Użytkownik: WBrzoskwinia 22.01.2010 17:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Poruszyłeś, Brzoskwinio -... | Bozena
Część z odpowiedzi na Twój list jest w wyżej w liście do Moremore, więc niżej się nie powtarzam albo powtarzam tylko hasłowo. Dodam, że skoro dzielić się można na różne sposoby, to jedno: jeśli znasz niedawną recenzję z „Lorda Jima”, to wiesz, że jest bardzo dobra, znacznie krótsza, łatwiejsza, z których to powodów nie może przekazać tylu spraw, co mój list (taką napisać znacznie trudniej, przynajmniej mnie, bo ciężej wybrać to, co trzeba pominąć) – a drugie: a myślisz, że Twój list jest łatwy? Oj, nie jest, i dobrze. Teraz widzę, że na coś takiego właśnie czekałem, na rozmowę, na wymianę myśli – za co szczere wyrazy wdzięczności przyjmij. Ważne też dla mnie, czy trafiam swymi słowami tam, gdzie zamierzyłem; tu widzę, że trafiłem: gdy piszesz, czego mój list wymaga, jest to dokładnie to, czego wymaga „Jądro ciemności” (choć list jest łatwiejszy); z tego powodu list tak został skonstruowany, dla wybrańców w tym rozumieniu, o jakim pisałem w liście pod „Opowieściami Okrągłego Stołu”.
Na boku uwaga techniczna: nie rozumiem, co Ty i Moremore macie na myśli, pisząc o „wyciąganiu na wierzch”.

Skoro rozmawiamy metaforami, to pirs, nabrzeże, do którego przybijają statki, jest jedynym miejscem, skąd można wejść na pokład (albo trzeba płynąć do statku). W morze, więc niby bliżej statku, wychodzi np. falochron, stawa, molo, ale do nich statki nie przybijają. Toteż nieobojętne jest, czy ktoś sobie oswaja pirs, czy molo; czyli: na czym naprawdę stoi. Myślisz sobie „No tak, podły WBrzoskwinia nic nie zrozumiał, więc jak zwykle zaczyna swój klasyczny spór o ścisłość słów, zwyczajnie się czepia”. A naprawdę zmierzam do tego, że to wyżej nie jest niczym innym, jak rozwinięciem Sokratesowego „Wiem, że nic nie wiem”.
To jest alternatywna droga względem Twego i Innych „niewiedza rodzi stres”. Skoro wiem, że nic nie wiem, nie jest to punkt dojścia, uzasadnienie zastopowania, doświadczenie negatywne i stresogenne. Przeciwnie: to punkt wyjścia, pozytywny, bo tworzący; to precyzyjne samookreślenie swej sytuacji, pewnik, od którego rozpoczyna się droga pod nazwą „dowiedzieć się”, wyznaczyć sobie drogę...

Do chwili, kiedy przed wielu laty znajoma z filozofii mi to tak wyklarowała, dialogi Platona były dla mnie głównie zabawne, nie mogłem ich zrozumieć na podstawowym poziomie, Sokrates po prostu zadawał małpio-czepiakowo wredne pytania. Od kiedy ona mi to wyłożyła, rzecz się stała nie tylko bardziej zrozumiała, ale i bardziej zabawna, i ciekawsza, a nade wszystko to wtedy zrodził się podziw: „ależ ten facet ma łeb, ależ on to genialnie robi”. Zaraz wtedy zrozumiałem, co znaczy i że naprawdę dużo znaczy „Dobrze zapytać, to czasem więcej, niż dobrze odpowiedzieć” (czyje to? Sylvii Plath? oj, skleroza...), jak też zrozumiałem i już nigdy nie dałem się wyprowadzić z równowagi (źle mówię: nauczyłem się absolutnie nie okazywać złości), ani nigdy nie lekceważyć tych wagonów pytań trzyletnich łobuzów: „a cio to? a po cio? a djaciemu?”...

Tu dygresja. Łobuziątko zarzucało mnie tak kiedyś pytaniami o autobus, ja twardo odpowiadałem, z czego zbudowany, gdzie ma silnik, że wozi ludzi do pracy, do domu, do sklepu, w odwiedziny itd. Po czym przeszło na temat, który nawinął się obok: „A cio tam jeśt?”; akurat był to cmentarz; „A cio to ćmentaź?” itd. Od ręki trzeba się było przestawić z techniki na eschatologię, i to możliwie tak, żeby nie ogłupiać ani nie zbywać, odpowiadając, dlaczego i po co jest cmentarz itp. („A djaciemu umiejają?”). Już się nastawiałem na kontynuację tematu – a wtedy Łobuz gładko tematy połączył: „A nieziwi na cmentaź jadą abusem?”. A Ty z Moremore jako coś szczególnego tak podziwiacie, że ja tak widzę, że mnie się wszystko łączy i że to czy owo w moim tekście bywa powalające? Aha, i żeby tym razem nie było, że za mało uczucia, to inny przykład powalający: kiedy w owej serii Łobuz potem znów pytał, po co jest autobus, powiedziałem mu (po swojemu, rozumowo, a nie z wyrzutem itp.): „Łobuzie, to nie jest w porządku. Przecież dziesięć minut temu pytałeś, wtedy powiedziałem ci, że po to, aby wozić ludzi. Gdy tak pytasz w kółko o to samo, to znaczy, że nie uważałeś, a jeśli nie uważasz, to nie ma sensu pytać”. A Łobuz na to: „A jubiś mie?”. Po takiej lekcji (1. nieczęstej, ale i niejednej; 2. powalającej; 3. sporo dającej do myślenia; 4. ...itd.) nie da się nie zobaczyć związku, ciągłości, np. gdy się w podręczniku czyta o podziale filozofii na dyscypliny: „antropologia filozoficzna odpowiada na pytanie: czym jest człowiek?”, albo gdy u Platona obserwuje się metodę pytań Sokratesa (hm, i wtedy się pęka ze śmiechu, patrząc nie na to, co różne, lecz na to właśnie, co w głębi wspólne z takimi łobuziątkami; widząc, że Sokrates w niejakim stopniu jest kontynuacją dziecka).

Ponieważ, jak widać, ja jestem skonstruowany tak poniekąd „po dziecinnemu” (to może nawet w podwójnym cudzysłowie), toteż dla mnie stawianie sprawy per: >>„nie wiem” prowadzi do stresu<< jest nie moje. Owszem: wiem, że tak bywa, ale nie rozumiem. Wiem, że z tym się wiąże, iż może być tak jak piszesz, że człowiek jakąś aktywnością, np. pracą, zasypuje sobie dojmujące np. poczucie pustki, że owa aktywność może być sposobem ucieczki albo odizolowania się od, nazwijmy to umownie, ciemności (niekoniecznie tylko wewnętrznej); w każdym razie tak odebrałem i tak uogólniam to, co napisałaś: że obowiązkiem wobec siebie jest realizować cel, bo jak nie, to siedzieć i czekać może prowadzić do czegoś znacznie gorszego, „rozchwianie, poddanie się kaprysom i złym uzależnieniom, dominację cienia w nas... fanatyzm, szaleństwo”. Toteż niejedne drzwi w „Jądrze ciemności” pozostają dla mnie zamknięte. Jest to jedna z kilku przyczyn, z których tak mało o uczuciach w „Liście o Eldorado” (do tego jeszcze wrócę). I sądzę, że Marlow działa i myśli tak, jak to robi, bardziej z „moich” powodów, niż z „Twoich”. Gdyby z „Twoich”, to Conrad dobrze by wiedział, że wtedy jego Marlow nie mógłby postrzegać owej rzeczywistości jako tak absurdalnej, tak stojącej na głowie: ona po prostu za bardzo korespondowałaby z jego wnętrzem.

Co innego ten drugi. Marlow, stary znajomy, jest poniekąd „mój”, ale i on wie i czuje więcej, niż ja. Znacznie bardziej „Twój” jest ten drugi. Zatem to Ty masz władzę i możliwość wejścia znacznie głębiej, zobaczenia znacznie więcej, w tym i tego, do czego Marlow też nie ma wstępu jako za bardzo „mój”. Ja mogłem to podać tylko informacyjnie: ta książka nie jest tylko dla rozumowców, a sądzę, że i nie jest przede wszystkim dla nich (wyważenie jest bliskie pół na pół, co starałem się oddać we wstępie jako względnie samodzielnym). I Ty mówisz, że nigdy w żadnej książce nie byłaś?! Nie mieści mi się to w głowie, to niemożliwe jest. To raczej kwestia tego, że innymi słowami, pojęciami, sposobami czy stylem opisujemy bądź myślimy (choć inaczej) o tym samym? Dla mnie jest to dużo bardziej dosłowne, do koloru pokładu „Nellie”, wysokości masztów i do podjęcia rozmowy z Marlowem włącznie. Ale nie twierdzę, że to dla każdego musi być aż tak realne, czy raczej: aż tak szczególarskie, jak dla mnie (jest o tym, choć inaczej, w następnym liście, tym pod „Smugą cienia”, jeszcze nie gotowym).

Conrada nie sposób zaliczyć do żadnej szkoły czy grupy literackiej, choć przewijają się tam rzeczy znamienne dla epoki (np. przez „Jądro...” bardzo znamienny w sztuce ówczesnej negatywny stosunek do dorobkiewiczostwa, karierowiczostwa, zakłamania; bardzo pokrewne, lecz nietożsame z nienawiścią modernistów do filistra). Nie da się go też zamknąć w szufladce epoki, bo zbyt na to szeroki i uniwersalny. Inni pisali też o tym, choć nie tak wprost, że nie da się go zamknąć w szufladce „literatura angielska”, więc ograniczyłem się do skrótu myślowego. Bardziej wprost napisałem, i to warte podkreślenia, że i jego nowatorstwo jest względne. Zgadzam się zatem z Twym „nowoformowym”-barthesowskim ujęciem Conrada pod warunkiem, że nie traktujesz tego jako szufladki zamykającej Conrada, lecz jak ja, jako jedną ze stron medalu, jeden z kluczy bądź wytrychów (na boku: ja myślę o dziele sztuki mało per „treść + forma”, a głównie per „struktura”, więc solowo stawiane hasło „forma” odbieram jako niekompletne; taki mam mechaniczny odruch, wiesz). Bo, jak napisałem, on zarazem jest kontynuatorem, co znaczy np. że Barthes musiałby jako „nową formę” określić też romantyczny dramat niesceniczny, bo i on jest stopem, a może także „Nędzników” (stopowo-mieszaninowych). Innymi słowy: coś tak świetnego, jak „nowa forma” Conrada absolutnie nie daje się wymyślić od zera, wziąć z niczego; jest zbyt dojrzałe, żeby mogło być absolutnym novum, toteż poprzedzone jest potężnym kawałem ścieżki czy schodów rozwoju w dziejach literatury, nim Conrad przeniesie to na jakościowo nowe kolejne piętro.

No i z owych powiązań wstecz wynika, że oczywiście nie tylko Stendhal, to był w liście tylko sygnał. Zrezygnowałem z mnożenia nazwisk, bo co bardziej zainteresowani mają gdzie o tym przeczytać, to raz, a dwa: za mało znam Flauberta, Maupassanta i spółkę, żeby umieć udowodnić związek z Conradem (nie zauważyłem, by ktoś wyraźnie wskazał na Melville’a, którego też znam mało, więc nie wspomniałem, ale takie czucie mi chodzi po plecach: ta ścisłość i szczegółowość conradowa, dla której akcja staje albo idzie powoli – i te wykładowo-informacyjno-dokładne partie melvillowe, które przerywają akcję, co prawda, bardziej tu podobny jest Hugo... no i tak by można jeszcze długo...; w każdym razie po „conradach” i „Dywizjonie 303” mam w planie powrót do „Moby Dicka”).

Masz rację (do pewnego miejsca), że brak czy za mało wiedzy, wyobraźni, uczucia, dobrej woli, umiejętności nie dyskwalifikuje czytelnika. Tak: właśnie jako czytelnika. Ma wybór, ma czas by się dowiadywać lub nie dowiadywać, ma wolną wolę, ma prawo; rozwija się, więc się zmienia, z czasem ma więcej umiejętności, więc i możliwości; nie można wymagać, by od razu, bez nauczenia się, był dobrym żeglarzem.
Ale gdy przestaje czytać, a przystępuje do ogłoszenia swego zdania, automatycznie przestaje być czytelnikiem, a staje się krytykiem. Tak samo, jak zabierając się za kopanie rowu byłby kopaczem, a za okopywanie swego ogródka ogrodnikiem – bez względu na zawód wykonywany, wykształcenie, przygotowanie itd. A krytyk to już inny układ: skoro zmieniają się zależności, tym samym zmieniają się obowiązki, konieczności, prawa (konkretniej: w swoim ogródku, dla siebie ogrodnik może sadzić kwiatki korzeniami do góry, jego sprawa – ale nie kiedy ogródek, kwiatki itd. są nie tylko jego, jeśli sadzi je również dla kogoś, jeśli nie tylko jedynemu sobie ów ogródek ma służyć i jest owym innym dostępny).
Ale to nie koniec, jak wspomniałem, rację masz do pewnego miejsca. Bo czy na pewno całkiem i do końca jest tak, że nie dyskwalifikuje, dopóki komuś nie szkodzi? Nie wątpię, że kwiatki sadzone korzeniami do góry mają na ten temat zupełnie inne zdanie. I czy sadząc kwiatki w ten sposób nie szkodzi również sobie? Bo przecież robi to dla siebie, a one nie urosną, nie zakwitną – a przecież po to je sadzi. Po trzecie: przecież dzieło sztuki, dzieło pracy, jest dziełem innego człowieka – korzystając z dzieła, czytelnik wchodzi w koincydencję z twórcą. Czy zatem nie sam się dyskwalifikuje, wystawiając mu niesprawiedliwą, nieuczciwą ocenę, choćby stawiał ją tylko dla siebie? A że nie wie, iż tak postępuje? Policjant wlepiając mandat za przechodzenie na czerwonym świetle nikogo nie pyta, czy wie, co owo światło znaczy. Przed żadnym sądem argument „nie wiedziałem, że nie wolno” nic nie pomoże. Ulica, przejście i światła to naprawdę coś aż tak innego niż literatura, że zwalnia czytelnika z czegokolwiek na polu literatury? A przecież literatury zaczynają nas uczyć w podstawówce, więc wtedy albo nieco tylko później, co i odróżniania znaczeń świateł na skrzyżowaniu. A może zwolnić się można na tej podstawie, że owe światła to sprawa prosta i łatwa do opanowania i zapamiętania, jednoznaczna itd., zaś owa literatura trudna i wieloznaczna itp.? To prawda, ale to nie uzasadnienie dla zwalniania się z obowiązku przestrzegania zasad. To tylko znaczy, że tu przestrzeganie zasad jest o wiele trudniejsze. Podstawowo bowiem ważniejsza jest nie różnica między światłami a literaturą, lecz ich podobieństwo: od jednego i drugiego zależy życie (od literatury bodaj czy nie bardziej).

Może za wolno zmierzam do tego, że jeśli rzecz uprościć do dwóch stron medalu: człowiek widzi to, co czuje oraz człowiek widzi to, co wie – to widać związek poniekąd osobny od wie do widzi oraz od czuje do widzi. Czucie i wiarę pojmujemy jako zgoła inną i na ogół odległą szufladkę, niż szkiełko i oko. I to jest o tyle słuszne, że to są różne władze ducha. Ale medal, człowiek, jego duch, jest jeden. A to znaczy, że schemat naprawdę jest inny: człowiek widzi to, co wie – a wie to, co odkrył czy odnalazł a to rozumem, a to czuciem, a to sumieniem, wszelkimi władzami ducha. A szufladki nie są od siebie odrębne ni izolowane (chyba że kto ma rozpad osobowości albo coś w tym rodzaju). Są między nimi różnice, ale nie ma granic; albo w uproszczeniu: granice są rozmyte czy płynne. Co znaczy, że to nie jest otwarte V: jedna kreska od czucia do wiedzy (albo widzenia), druga od rozumu do wiedzy (albo widzenia). To trójkąt, tj. z trzecim bokiem, z połączeniem od rozumu do uczuć i na odwrót. Spróbowałbym ja takie rzeczy wypisać nie to, że w recenzji, ale nawet w liście, dopieroż by było – a Ty na to, że Ci za mało uczucia... Czy naprawdę aż tak go nie widać pod wszystkimi wiadomościami typu: synkretyzm, impresjonizm, realizm, łeb jak wagon, refleksja o drodze, Eldorado itd.? Na boku: jest go w istocie niewiele, skoro ja uczuciowy jestem mało co – ale czy naprawdę za mało? Nawet dla Ciebie? (inna z przyczyn, że mało: ciut więcej będzie w rzeczonym liście następnym, z tym się łączącym, już bliskim ukończenia, powstawały poniekąd równolegle).

Po takim dictum łatwiej Ci będzie zrozumieć?wyczuć?, że ja nie umiem zwerbalizować układu ja – morze (myślę, że nie darmo Conrad tego też nie robi, przynajmniej dotąd nie spotkałem, ale nie czytałem nawet połowy jego dzieł). Żadne słowo nie odpowiada temu dokładnie. „Lubię”, „kocham”, „wiem”, „znam” i inne to niedokładne przybliżenia, więc umiałbym o tym opowiedzieć (ale by to trwało!). Problem w tym, że w takiej analitycznej wypowiedzi automatycznie rozdzielenie na szczegóły i ogóły zafałszowałoby tę rzeczywistość, rozmyło istotę sprawy. Tę istotę mogę z kolei określić całościowo tylko ogólnikiem (który niewiele mówi): to jest związek. Związek bardzo silny, totalny czy wszechogarniający, źle; całościowy, dogłębny, lepsze słowa. Na pewno w niejednym różny od Conradowego, bo on był zawodowcem, a ze mnie tylko marny i okazjonalny żeglarz (na boku: można w ogóle w życiu nie widzieć morza na oczy, a jakiś związek z nim mieć). Na pewno w niejednym podobny i taki sam, bo to ten sam ocean.
Inne przybliżenie: dużo łatwiej, bardziej wiernie, byłoby mi sprecyzować swój związek z literaturą, niż z oceanem. Bo ona jest ze sfery kultury. On nie. Ona jest więc ludzka jako ludzkie dzieło. On nie. Ona jest konstrukcją, jest funkcją, więc czymś mniej lub bardziej skonkretyzowanym, czy przedmiotowym. On nie. Ona jest tak lub owak swojska. On nie...
Inne przybliżenie: dużo łatwiej, bardziej wiernie byłoby mi sprecyzować związek (silniejszy) z kochaną kobietą albo z przyjacielem, a one też nie zamykają się na lubieniu czy uczuciach, czy wiedzy, rozumie, cenieniu itd. On nie jest ani człowiekiem, ani osobą, ani istotą. Jest czymś jedynym w swoim rodzaju, istnieje w inny sposób, jest inną rzeczywistością.
Jeszcze inaczej: potrafię ze sporą dokładnością odpowiedzieć np. na pytanie Łobuziątka „a jubiś mie?” (i djaciemu) i nazwać, co się na takie dictum we mnie dzieje. Nie umiałbym zamknąć w słowach z odpowiednim minimum ścisłości, co się we mnie wyprawia na hasło: cras ingens iterabimus aequor (jutro wyjdziemy w rejs na bezmiar morza; ale po polsku to już nie to samo, nie tak ścisłe, bo bez tego rytmu).
Jeszcze inaczej: kiedy pierwszy raz w życiu wypłynąłem w morze pod żaglami, bardzo szybko zobaczyłem (rozumem, czuciem i spółką) coś, co jest niemożliwe: że to jest powrót.
Użytkownik: Bozena 26.01.2010 18:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Część z odpowiedzi na Twó... | WBrzoskwinia
„Aby sądzić wielkie i wzniosłe sprawy, trzeba i duszę mieć takąż.”[Montaigne, „Próby”]
------------
Witaj, Brzoskwinio, i dziękuję Ci za odpowiedź. Słowa Montaigne'a, co można przeczuć, niech posłużą - niezupełnie dosłownie - jako motto w poszukiwaniu przyczyn do wszelkich ocen, także wartości książek, co mocno zajmuje Twoje myśli, i, w największym uproszczeniu - niech przypominają o źródłach naszych nieporozumień, jakkolwiek by się zdawało, że dominantą jest rozum. Nadmiar słów co do interpretacji wątków głębi, dygresji: wątków powierzchniowych - tylko pogarsza sprawę, niemal utopiłam się w Twych słowach szukając przyczyn, dla których postawiłeś na głowie moje myśli – w tak przecież krótkim mym tekście wyrażone; na nowo „zasadziłeś” je jak „ogrodnik kwiatki korzeniami do góry”.

„Gdy słowa usiłują zająć miejsce życia, wtedy psuje się i słowa, i życie”[1]

Różnimy się bardzo, i to, co teraz napiszę przyjmij, proszę, z życzliwością; sama balansowałam od oburzenia do wyrozumiałości, zastanawiałam się jak mam się zachować: milczeć czy wyjaśniać tak dla mnie przejrzystą metaforę, a jeśli to drugie to jak miałam to zrobić? Słowo wymaga szacunku i ostrożności. Podaruj mi zatem to „coś” – tutaj - co w Twej ocenie zabrzmi kąśliwie. Intencje nie są kąśliwe.

Pierwsze moje odczucie, wrażenie, odczytanie Twych słów skupiło się na Twym opisie i funkcji pirsu, mola, falochronu... i wszystkiego tego, co odniosłeś do mojego tekstu; drugie moje czytanie było już głębsze i rozleglejsze, i nie sposób odmówić Ci wiele racji w strefie niejako poza mną, ale że ostatecznie wyszło mi, że albo nie zrozumiałeś mnie, albo z przyczyn, do których nie mogę dojść napisałeś tak, że kręci mi się w głowie, więc wyjaśniam wpierw to, co mych słów dotyczy, wyjaśniam Twój niesłuszny sąd o mojej metaforze, o bezkresnej drodze ku Wiedzy:

Pirs jest u mnie symbolem, o czym wcześniej napisałam; więc jeśli technicznie czy funkcjonalnie można pomylić go z rzeczywistym molem – nie prowadzącym na statek, wchodzącym w morze – o czym Ty najlepiej wiesz, to w kontekście ogólnej mej myśli niczego ten pirs nie zaburzał. I tego mam świadomość. W rzeczywistej rzeczywistości, w sensie funkcjonalnym, technicznym i szczegółowym – byłoby to zaburzenie. Ale ja - o molu nie mówiłam, nawet nie wymieniłam tej nazwy, zaś Ty w swej wypowiedzi (jak jasnowidz) zakładasz, że w mojej głowie on krąży, i że nie odróżniam jednego od drugiego (mola od pirsu) mi wyjaśniając różnice, mimo, że mój pirs, co jasno wyraziłam, prowadził na statek. Na statek. Tak jak w rzeczywistości! Tyle że alternatywy miał/ma w sobie: to są bezkresne rozgałęzienia, poziomy, jakości... Skąd zatem „czepliwy” Twój „urok” na początku już? I po co? Czy to brak otwartości na symbole, syntezę, Całość, czy coś innego? W mojej opowieści tą drogą do Wiedzy - Spokoju: duszy i rozumu (nieosiągalnego?) mógłby być jakikolwiek kuszący przedmiot, ale z niezliczonymi rozgałęzieniami, poziomami i barierkami.

A kiedy pisałam, że uniwersalizuję myśl - zauważ, proszę: nie ograniczałam się jedynie do literatury, choć „życie jest literaturą”, a uściślając: nie ograniczałam się do książek - wiedziałam na czym stałam i co oswajałam; gdybym pisała wtedy o morzu, pirsie, falochronie... lub o licznych częściach pierwszego statku „Otago”, którym dowodził Conrad, częściach mi obcych, gdzie każda ma dla mnie „To” coś nieznanego i jest jak przybysz z innej planety, więc gdybym pisała z pokładu – możliwe wtedy, że nie posłużyłabym się symbolem. Lecz tam, na ten pokład, jak wiesz, ja nie dotarłam. I nie dotrę. Nie ma w tym nic zdumiewającego, naprawdę, więc i nie dziw się. Czyż można się dziwić, że nie byłam na pokładzie (symbol), a z pirsu (symbol) Całości nie widać?

Powiada się, że Adam, któremu Bóg „frajdę” sprawił stwarzając go - bezradnie się miotał na świecie, a opanował (posiadł) ten świat dopiero wtedy, kiedy każdą rzecz nazwał po imieniu, ale zanim nazwał ją zapewne musiał ją „oswoić” rozumem i duszą, wyodrębnić z chaosu, z ledwie przeczuwanej całości. W końcu, na powrót, każdą z nich mądrym i czującym spojrzeniem stopniowo i odpowiednio poukładał, włączył w Całość.

I nie wiem co myśleć (?) - jak mi myśleć, że zabrakło Ci woli zrozumienia (?), bo jakoś nie dochodzi do mnie, że ta cała symbolika tak lekka w swej wymowie nie dotarła do Ciebie; nadto mierzi mnie fakt ściągnięcia jej w dół, ujęcia w kleszcze lotnego i bezczasowego wyobrażenia; wpiąłeś je w inny kontekst przesuwając punkt ciężkości, by czynić uwagi na obszarze mojego (lub kogoś) rzekomego, w Twej wyobraźni, „punktu dojścia” („uzasadnienie zastopowania”), sugerując jakobym stanęła zestresowana w tym punkcie lub nie wiedziała czy iść; a jeśli tak – to co miałabym „oswajać” (molo - o którym ani słowa u mnie - czy pirs), jakbym nie wiedziała na czym właściwie stoję.

Doprawdy, czuję zakłopotanie, zdumienie, zmęczenie... Ta arabeska względem mej wypowiedzi, zamierzona czy nie, Twój „uporządkowany zamęt” zaskoczył mnie i sprawił, że osłupiałam, pomyślałam: czy można aż tak..?

Podczas gdy arabeska idzie dalej... potęgując moje zdumienie.

Przecież to jasne jest jak słońce, jak słońce, że wyrażenie: „wiem, że nic nie wiem” – jest „punktem wyjścia” a nie „punktem dojścia” („uzasadnieniem zastopowania”), czegoś podobnego („punkt dojścia”, „uzasadnienie zastopowania”) nawet w zbliżonej formie nie napisałam, a tylko, i to w innym kontekście napisałam o tym, że przekuwam stres, czyli wychodzę (wychodzę), że przekuwam latami mą wieloraką niewiedzę w spokój, w pozytywne uczucie: w wiedzę, w domyśle: cząstkową wiedzę (czarno na białym). Przeciwnie zatem do tego co sugerujesz. Ale i tak tej wiedzy – zsumowanej - mi ciągle jest mało, za mało, rodzi się nowy stres. I na okrągło... Tak i w życiu w rozmaitych dziedzinach: na rozmaitych poziomach, rozgałęzieniach, rodzajach, intensywności, jakości; jeśli na przykład wracam późnym wieczorem z pracy, z peryferii miasta, idę dróżką pomiędzy usypanymi stożkami śniegu - przy zapalonych latarniach - z uczuciem przyjemnego, bo z dzieciństwa przez Pamięć przywołanego wspomnienia o zimowych harcach, a nagle czuję, oglądam się i widzę, że na plecach „siedzi” mi nieznajomy - serce przyspiesza swój rytm, bynajmniej nie z radości... a kiedy mam tę wiedzę (wiedzę), że idzie za mną znajomy (bo i tak bywa) – jestem spokojna, spokojna, i tak dalej, a biorąc Twą terminologię: przykładów „legion”.

Wiadome przecież każdemu jest, że już w momencie wytyczenia drogi (któregoś z rozgałęzień...) podjęcia decyzji w którą stronę pójść - tak w aspekcie zrozumienia określonych książek, jak w innych dziedzinach życia, stopniowego „oswajania” nowej wiedzy - stres z wolna ustępuje... w końcu pojawia się ulga, i tak aż do następnego razu (niekoniecznie będzie szło o tę samą dziedzinę, wszystko się przenika...). Jeśli wyraz: „spokój”, choć on stał u mnie w kontekście „przekucia”, czyli wyjścia i pójścia do przodu jakąś drogą (rozgałęzieniem... poziomem...) po wiedzę (cząstkową wiedzę) powinnam była wtedy dookreślić rozpisując się o tym, co ten wyraz w sobie zawiera, jak i inne wyrazy co zawierają – to ten rodzaj „wymiany myśli” nie leży w mej mocy, podejrzewam, że nie tylko w mej. Już samo to, tutaj, wyjaśnianie umęczyło mnie, i wypełniło niemal dwie strony. Jak tu odpierać coś, czego nie napisałam (?), motywacji i sił brakuje, aby uzasadniać, że spokój, co każdy wie, jest pozytywnym odczuciem, nietrwałym jak wszystkie, faluje.

Jeśli nie odczuwasz, Brzoskwinio, przejściowych stresów w związku z brakami w wiedzy (rozmaitej), takie braki każdy ma, zrozumiałam że one (te stresy) „nie Twoje” - to tylko powiem, że tego nie pojmuję i wyobrazić sobie nie umiem.
----------
Ale rozumiem i wiem, że to Platon (Sokrates) „narzucił” nam, naszej kulturze, logikę swą, lecz i wiem, że „myślenie nie od Sokratesa się zaczyna”[2]; rozumny człowiek, bo rozumny przecież, możne myśleć rozmaicie kierując się swą własną logiką, co łatwo jest nawet dostrzec w prawidłach języka rozmaitych narodów, ras - na różnych krańcach świata. I właśnie do tej logiki i dla każdego człowieka z każdego krańca świata Joseph Conrad żywił sympatię; lubił na przykład pewnego Chińczyka, który jakiejś nocy ukradł mu wszystkie pieniądze, ale też wyczyścił mu ubranie, przygotował, ułożył w kosteczkę, żeby rano, kiedy Joseph obudzi się miał na siebie co włożyć i to wyświeżonego. Oto logika.

Joseph Conrad daleko poszedł w swej szlachetności, bardzo go lubię, ani mu w głowie ludzie wybrani:

Posłuchajmy:

„I jest też więź pomiędzy nami a tą jakże odległą ludzkością. [...] Ich sympatie skierowane są – zapewne – ku bytom nieśmiertelnym: aniołom w niebie lub diabłom na dnie piekieł. Mnie zaś wystarczy czuć sympatię do zwykłych śmiertelników, nieważne gdzie żyją: w domach czy w namiotach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach za ciemną linią posępnych mangrowców, które odgradzają bezkres morskiej pustki. Bowiem ich kraj – tak jak nasz – rozciąga się ponad nieprzeniknionym spojrzeniem Najwyższego. Ich serca – tak jak nasze – muszą znosić brzemię darów nieba: przekleństwo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i zwodniczą pociechę naszego szaleństwa.”[3]

Ileż tu uczucia jest. I miłosierdzia. I cichej melodii jego głosu. Mądrości i pokory. Ileż zmysłowych i duchowych przeżyć zaklętych w słowa.

„Ucisz się moje serce.”

Sokratesowi to wszystko było obce. On nie wiedział co to jest „gorycz naszej mądrości”. On mówił o ideach samych w sobie, dla niego źródłem poznania – był wyłącznie rozum. Ale pod „parawanem” samego rozumu, jak powiadał Carl Gustav Jung „indywiduum marnieje”.[4] I ja się z nim zgadzam. Sokrates dla mnie zmarniał. Nie jest mi bliski ani on, ani jego logika. Mam swoją, bardziej intuicyjną i na przedzie, a dalej intelektualną: swobodną. W Twoim przypadku zapewne odwrotnie jest. I stąd (między innymi stąd) bardzo byś chciał, aby książki oceniane były ze względu na ich wartość obiektywną (ja nadal zostawiam krytyków na boku, myślę o „zwyczajnych” czytelnikach).
Intelekt obiektywizuje świat, intuicja subiektywizuje, ale też jak tu ocenić w zapalczywości swej obiektywnie i trafić w samo sedno nawet jeśli najbliższa jest komuś najdoskonalsza logika, skoro on, ten ktoś, czyta i ocenia w trakcie drogi na pokład? I Inni też. Zresztą pierwiastka subiektywizmu w większym lub w mniejszym stopniu nigdy nie da się usunąć; zawsze będzie tyle zróżnicowanych odcieni ocen, ilu jest nas, każdy ze swoim „widzeniem” w barwach:

„Zdałem sobie sprawę, iż tylko postrzeżenie prymitywne i błędne umieszcza wszystko w przedmiocie – kiedy wszystko zawiera się w duchu.”[5]

Twoja znajoma od filozofii „zaraziła” Cię dialogami Platona, mój wykładowca: „kijem, który ma więcej niż dwa końce”. I czułabym się nieswojo w roli uczennicy Sokratesa, bo ten gatunek pytań ośmieszających i „czepliwych”, a w istocie natarczywy dydaktyzm, choćby nawet skarbami mej przyszłej wiedzy nęcił – odrzuciłabym. Taka jest moja wola.

Bo tyle jest dróg; bo dróg jest tyle...

Sokrates miał bardzo niewiele wyrozumiałości, co mi przeszkadza, zbyt niski próg tolerancji dla niedoskonałości rozumu Innych; takiego rozumu, który naprawdę pragnął wiedzy (zostawiam poza tekstem umysły „mądrali”); i, mimo swej szczytnej deklaracji: „wiem, że nic nie wiem” - drogowskazu ku Mądrości (kolejne „wyjścia”...) – on mi się jawi jako archetyp maski (nic na to nie poradzę), jako człowiek żądny podziwu dla siebie, nieszczery... Samo to, że w skrajnym położeniu nadludzką siłą woli skrywał lęk - tak naturalny nam przecież – tylko dlatego, aby przypadkiem nikt nie spostrzegł, że niezupełnie jest on takim człowiekiem o jakiego wizerunek sam dla siebie w życiu zabiegał - świadczy o nieszczerości. Co prawda niesłusznie został skazany...

A może było tak jak to sobie Borges w swych wykładach żartował: że to Platon wymyślił Sokratesa, i dialogi wymyślił, aby książki mówiły. ;-)

W kwestii „czepiania” się przypomina mi się „czepliwy urok” właśnie Stendhala, i kiedy pomyślę w jak wielką furię wprawiłby się czytając: „ciężko wybrać” (to Twoje słowa) zamiast: „trudno wybrać” – to aż nie chce mi się wyobrażać jak bardzo narażona byłabym/jestem na szarpanie, lecz akurat nie w związku z tym wyrażeniem. Pamiętajmy o tym, bo każdy z nas może do czegoś u kogoś się „przyczepić” nawet wtedy kiedy to „czepianie” nie wpływa na zmianę istoty myśli osoby, której się „czepiamy”, a już na pewno nie wolno sugerować własnym „jasnowidztwem”, że ktoś mówił o czymś zupełnie innym - aniżeli naprawdę mówił.

Przy okazji napiszę tutaj, że moje drugie „PS” do Ciebie w poprzednim komentarzu dotyczyło tylko Stendhala, nikogo i niczego innego. Ten pisarz interesuje mnie, myślałam że i Ciebie jakoś szczególnie; toteż nie wiem czy zabrakło precyzji w mym pytaniu, czy zwyczajnie - aby zostawić w tę kwestię w spokoju - przesunąłeś rzecz na obszar innych pisarzy i związki z Conradem.

Co do precyzji:

Zdarza się, że ludzie nawet w obrębie tej samej kultury wymieniają myśli o tym samym z większą lub z mniejszą precyzją tak jak Europejczyk z Indianinem Ponka z przykładu Jana Parandowskiego; jeden z nich mówi:

„Człowiek zabił zająca”[6]

a drugi:

„Człowiek, on, jeden, żywy, stojący, zabił umyślnie, wypuszczając strzałę, zająca, jego, jednego, żywego, siedzącego.”[7]

Łatwo jest tutaj o nieporozumienie...

To Seneka powiadał (Sylvia Plath, o której wspominasz, mogła sama do tego dojść lub tylko te słowa powtórzyła, nie wiem), że „trzeba wiedzieć o co pytać”, Hegel natomiast, o ile pamiętam i się nie mylę, wzmocnił ten tekst co do odpowiedzi. Odpowiedzi nie tak samo istotnych, w jego pojęciu, jak pytania. Mam jakieś takie ogromne przeświadczenie, że Seneka mówił bardzo, bardzo życzliwie, i tymi słowami przywoływał obrazy w pewnym stopniu nam znane odwołujące się do naszej rozległej niewiedzy (do owego „To”) „pączkującej” z nich, do konieczności poznawania, zwłaszcza poprzez stawianie kolejnych pytań, bo każda odpowiedź rodzi nowe pytania... I o tym właśnie metaforą pirsu, cieplejszą mimo morza, pisałam o starych opadających i nowych pojawiających się jego sektorach, o drodze do Wiedzy; nie stoję. Idę...
-----------------------------------------

PS.:

1/ Tak, masz wiele racji co do „nowej formy”; powinnam była zupełnie zostawić lub rozwinąć temat, lecz tak bywa: kiedy w jednym tekście nawarstwi się bardzo dużo istotnych problemów, to komentujący gubi coś wtedy, lub pisze o czymś drugorzędnym. W B., w innym wątku, wspominałam na temat „nowej formy” i „życia nowego” pisarza już całkowicie oddanego pisaniu (bez pracy na morzu na przykład) w pojęciu Barthesa.

2/ „Wyjęcie na wierzch” oznacza to, o czym mówiłam na początku mojego poprzedniego komentarza, zatem oznacza: odnalezienie konkretnego tekstu w ich obfitości, solidne przeczytanie, skomentowanie, wtedy chociaż na chwilę widoczny on jest w ostatnich wypowiedziach (co łatwiej rzuca się w oczy), i może kogoś następnego ten „wyjęty” tekst zaciekawi...

3/ Impresjonizm, synkretyzm... odbierałam rozumem znaczeniowo, nie miałam odczucia (może jest to też kwestia skali uwrażliwienia, której zmierzyć i porównać się nie da), a więc nie miałam odczucia czytając tak obszerny i wymagający Twój tekst, żeby tchnął on wzruszeniami, wrażeniami... a tam, moim zdaniem, gdzie wskazuje się „dziurkę od klucza” zabrakło nazwania drugiej strony: odczuć, przeczuć, przeżywania... odległych i bliższych zdarzeń duchowych zatrzymanych słowami w czasie... Też nie bez znaczenia dla czytelnika bywa poczucie wspólnoty duchowej (obok wspólnoty rozumowej) z tym czy z innym autorem, a dla wielu jest najważniejsze. Stwierdziłam zatem w cichości ducha, że tutaj, w Twym „Liście”, intelekt stoi na pierwszym miejscu, co absolutnie wadą nie jest. Tak rozległego spojrzenia jak Ty – ja nie mam, niedosyt wiedzy mnie trapi, lecz na bazie tej, którą mam lubię swój asocjacyjny „mechanizm”.

W słowie: „widzi” - jest wszystko; tak, naturalnie... Lecz w „Liście” zdecydowanie skupiłeś się na tłumaczeniu czytelnikowi intelektualnych zawiłości.
A ja - w pośpiechu, krótko, ostrożnie, w dobrym tonie dopisałam: czego mi brakuje.

4/ Moje pytanie w poprzednim komentarzu o następującej treści: Ty także chyba lubisz morze? – dotyczyło sfery mogącej wprawić Cię w zakłopotanie, toteż tym mocniej dziękuję Ci teraz za opisane i nazwane wzruszenie: „kiedy pierwszy raz w życiu wypłynąłem w morze pod żaglami, bardzo szybko zobaczyłem (rozumem, czuciem i spółką) coś, co jest niemożliwe: że to jest powrót.”[BW]
----------------------------------------
----------------------------------------
[1] Carl Gustav Jung, „Wspomnienia, sny, myśli” (nie mam książki przy sobie);
[2] Mircea Eliade, „Dziennik indyjski” (nie mam książki przy sobie);
[3] Joseph Conrad, „Szaleństwo Almayera”, przekład Tomasz Tesznar, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005, nota odautorska s. 7;
[4] Carl Gustav Jung, „Wspomnienia, sny, myśli” (nie mam książki przy sobie);
[5] Marcel Proust, „Czas odnaleziony” (nie mam książki przy sobie);
[6] Jan Parandowski, „Alchemia słowa”, Czytelnik 1965, s. 133;
[7] Jan Parandowski, „Alchemia słowa”, Czytelnik 1965, s. 133.

Użytkownik: WBrzoskwinia 01.03.2010 18:43 napisał(a):
Odpowiedź na: „Aby sądzić wielkie i wzn... | Bozena
Oj tak... Różnimy się bardzo. Na tyle, że z pewnością nie zgodzimy się ani w sprawie Sokratesa, ani że Conradowi ani w głowie ludzie wybrani (Lingardt!), i jeśli dobrze Cię kojarzę, to w sprawie Wielkiej Rewolucji Francuskiej też nie, i x innych. A też i nie zrozumiemy się, bo używamy innych szufladek, a zwłaszcza innych etykietek na tych samych szufladkach, tudzież co innego postrzegamy /lub nie postrzegamy/ w rzeczywistości otaczającej (kiedy idę po ciemku z dala od ludzi, w ogóle nie zauważam ani nie myślę o tym, czy i że ktokolwiek za mną idzie albo nie idzie; na co koleżanka z pracy, która co dzień do domu tak wracała, jak Ty, powiedziała z lekkim westchnieniem: "no tak, dobrze jest być dużym facetem"; dla jasności: miała na myśli moje sto kilo żywej wagi i ponad 180 cm wzrostu).

A druga strona medalu: nikt, kto nie widzi powiązań rzeczywistości, jak ja je widzę (co nie znaczy, że jednakowo), nie mógłby zacząć swej wypowiedzi od cytatu z Montaigne'a ani pewnie od żadnego innego, a bardzo wątpię, by mógł polubić Conrada - i x innych podobnych rzeczy. Jest zatem jak w starej piosence: "że różnimy się od siebie jak dwie krople czystej wody" (czyje to? Wujka Ildefonsia? Naszej noblistki literackiej?). I jedna strona medalu jest, wbrew pozorom, całkiem niesprzeczna z drugą.

Toteż, nawet jeśli nie zrozumiem, nawet jeśli się nie zgodzę, rad przeczytam Twoje zdanie, opinie, oceny. Nie z przyzwoitości (tzn. w trybie: nie wypada nakichać na zdanie człowieka, który się dla mnie tak stara), lecz z najczystszego własnego interesu, czyli zysku (dzięki tym zdaniom mam niejaki wgląd w to, co mi niedostępne, bo tak inne ode mnie).
Użytkownik: Bozena 20.03.2010 15:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj tak... Różnimy się bar... | WBrzoskwinia
Hm... zatem czytajmy. Wzajemnie. Nie tak mało tekstów w B. napisaliśmy. Czytajmy z przenikliwością. Otwartość, cierpliwość... to droga do zrozumienia, porozumienia nie tylko dla osób różniących się od siebie, bo i podobnych. Dla tych pierwszych trudniejsza, ale konkretne „zyski” do wyodrębnienia łatwiejsze ;-)

Użytkownik: WBrzoskwinia 12.12.2012 16:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Hm... zatem czytajmy. Wza... | Bozena
Miła Olgo! Jeśli przeczytałaś i pamiętasz "Zwycięstwo" i "Złotą strzałę", napisz mi, wedle uznania, niezobowiązująco, co Ty sądzisz o tamtejszych kobietach. Albo naprowadź, jak je czytać czy doczytać. Dla mnie to czarna magia, by wręcz nie rzec: ciemna mogiła. Ale Ty znasz się lepiej na widzeniu człowieka przez Conrada. Oczywiście jeśli już, to nie tu, tylko np. odpowiednio pod tymi dziełami w B-netce. Tu tylko pytam, bo się tu ostatnio spotkaliśmy.
Użytkownik: Bozena 12.12.2012 23:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Olgo! Jeśli przeczyt... | WBrzoskwinia
Nie, nie przeczytałam, Brzoskwinio. Tak mi przykro. Ale miło - i to bardzo - było Cię tu widzieć :)

Niewiele już piszę na BN, lecz spróbuję obiecać (chociaż boję się obiecywać) - że jeśli tylko przeczytam po Nowym Roku - odezwę się. W pierwszej kolejności "Zwycięstwo".

Użytkownik: WBrzoskwinia 13.12.2012 18:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie, nie przeczytałam, Br... | Bozena
Oj, proszę, tylko bez takich! Ani mi się śni wrabiać Cię w czytanie czegokolwiek z mego powodu, dla mnie, ani specjalnie, ani pretekstowo. Liczyłem, że może kiedyś czytałaś to już, więc możesz coś podpowiedzieć - ale jeśli nie, to przecież żaden problem. Nie mówię ni namawiam, że to czytać trzeba. Tyle, że pomyślałem o Tobie, bo te dzieła wydały mi się (świadomie powtórzę: wydawały mi się) takie jakieś "Twoje", ale ja Cię przecież za słabo znam, to tylko wrażenie. O tyle oparte na rozumie, że Ty właśnie kiedyś zwróciłaś mi uwagę na, mówiąc w skrócie, "sprawy ludzkie" u Conrada; do tej pory ich nie doceniałem. Nie mam też w sobie żadnej konieczności ni przymusu, że ja chcę o tych ludziach wiedzieć więcej, rozumieć lepiej te dzieła. To tylko całkiem zwyczajna chęć, która do niczego Ciebie ani nikogo nie nakłania, tym bardziej nie zobowiązuje; tym bardziej, że to dzieła dobre, ale przecież nie wielkie, a typowo po conradowemu niełatwe. No jakiż tu powód do przykrości!? Raju, już nigdy Cię o nic nie zapytam, skoro to powód do przykrości; zapomniałem, że Ty tak głęboko odczuwasz.
Miłych na wszelkie sposoby, domowo ciepłych Świąt Ci życzę, w razie gdybyśmy się wcześniej nie spotkali, tj. nie napisali.
Użytkownik: Bozena 13.12.2012 21:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj, proszę, tylko bez tak... | WBrzoskwinia
Dziękuję, Brzoskwinio.
I ja Ci życzę miłych Świąt! W tym spacerów z uśmiechem, może będzie biało.

Masz rację, brak mi dystansu, biorę zbyt wiele kwestii zbyt mocno do serca: poczułam żal, że nie mogę na Twoje pytanie odpowiedzieć (to znaczy może i mogłabym coś napisać, jednakże w kontekście wymienionych przez Ciebie pozycji – nie).

A swoją drogą – myślałam o „Zwycięstwie”, lecz moment przeczytania odkładałam, w końcu znalazłam się gdzie indziej; dopiero Ty mi przypomniałeś, niejako mimo (od razu skojarzyłam), o tekście napisanym przez Otoo.



Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: