Dodany: 18.01.2016 09:38|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Książka: Dziennik 1954
Tyrmand Leopold

2 osoby polecają ten tekst.

Ten zły



Recenzent: Jerzy Lengauer


W swoim ostatnim kryminale[1] Tadeusz Cegielski, opisujący Warszawę przełomu lat 1957 i 1958, parę zdań poświęca Leopoldowi Tyrmandowi, kojarząc go z następującymi zjawiskami, jakże do ówczesnej stolicy szarych komunistów nieprzystającymi: jazz, boogie-woogie, kolorowe skarpetki i „Hybrydy”. Rzecz jasna najstarszy warszawski klub studencki pojawia się dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych, ale zauważony przez Cegielskiego związek, jaki tworzy się między Tyrmandem i „Hybrydami”, musiał powoli powstawać lata wcześniej. O tym właśnie przeczytamy w „Dzienniku 1954”.

Prościej się nie da. Dzień za dniem. Rzecz zaczyna się 1 stycznia i kończy 2 kwietnia 1954 roku. Opatrzona jest przedmową i posłowiem autora; podzielona na dwa tomy obejmujące podobne okresy, po około półtora miesiąca. Być może Tyrmand zamierzał tak uczynić, być może zostało to jakoś wymuszone, ponieważ drugi tom zaczyna się od słów: „Wypełniam poszczególne dni z pamięci, po blisko tygodniowej przerwie”[2]. Czytelnik dowiaduje się natychmiast, jakie zdarzenie, niezwykle ważne dla autora „Dziennika”, spowodowało przerwę w pisaniu. Sam pisarz nieco je bagatelizuje, jakby na przekór swoim przyjaciołom, szczególnie Stefanowi Kisielewskiemu, któremu książkę dedykuje. Choćby to świadczy o szczególnej atencji, jaką go darzył, o ich bliskości i związkach między nimi nie tylko w pierwszym kwartale roku 1954, gdy obu dzieliła kilkugodzinna podróż pociągiem z Warszawy do Krakowa. Autor, który wielokrotnie gani swoją siedemnastoletnią podopieczną, uczennicę, wychowankę, kochankę, miłość za lekceważenie spraw ważnych, podejście do życia zbyt lekkie, sam tak traktuje wydarzenia z początku drugiego tomu. Szczególna to sytuacja, której jednak nie poświęca zbyt wielu stron i potem nie za często do niej wraca. Pisze za to ze swadą, emfazą, bo kilka tam romanizmów[3], trochę nawet z biglem, bo zaprawdę czyta się opis owego dnia szybko i z zainteresowaniem. Ot i cały Tyrmand. Odrobinę ironizuje, podpuszcza, wykorzystuje swoje przedwojenne nauki paryskie, przywiązanie do mieszczańskiej inteligencji, oczytanie, ba! inny sposób korzystania z danej mu rzeczywistości. Wracając jednak po dygresji do konstrukcji „Dziennika”. Prowadzeniu zapisków autor poświęca czas prawie co dzień (lub co noc). Jeżeli z powodu dość intensywnego życia towarzyskiego pisanie porzuca na dwadzieścia cztery godziny, natychmiast to nadrabia. Dzięki temu czytelnik jest świadkiem naocznym każdego dnia Leopolda Tyrmanda. Tok przemyśleń, wspomnień, reakcji na wydarzenia warszawskie i ogólnopolskie, bo pisarz nie ucieka od refleksji politycznych, ekonomicznych, poznaje na bieżąco. Na dobrą sprawę mógłby przyłożyć do „Dziennika” kalendarz owego roku i pędzić życie z autorem dzięki literackiemu wehikułowi czasu.

Jak opisać, jak oddać w sposób właściwy Tyrmanda z „Dziennika” na tle właśnie kończącego się stalinizmu, drobnej odwilży, która akurat stawia bratniemu narodowi PKiN w centrum stolicy, tuż przed wydarzeniami poznańskimi, kilkanaście lat przed szaleństwem roku 1968, które to szaleństwo mógł już tylko obserwować z zagranicy, gdzie przebywał od trzech lat? Miesza się na każdej stronie cynizm, ironia, sarkazm z przejmującym smutkiem. Trudno powiedzieć, na ile to żal samotności, powojenna trauma czy rozgoryczenie krajem, do którego powrócił z przedwojennej Francji, wojennej Austrii, powojennych Danii i Norwegii. Tyrmand wydaje się posępnie spoglądać na kierunek, w jakim podąża Polska Ludowa, czemu wszak nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę jego codzienne sarkastyczne uwagi na temat upadku etycznego, moralnego i ekonomicznego ludzi, a także fasady, którą stosuje władza socjalistyczna, próbując wmawiać społeczeństwu poczucie nadciągania dobrobytu i wyższości komunizmu nad zgniłym, zmurszałym kapitalizmem. Rozumiem wściekłość autora „Dziennika”. Rozumiem jego ucieczki w miasto, do kawiarni, klubów, restauracji, jadłodajni, barów i stołówek z pokoiku dwa na trzy w budynku YMCA, któremu poświęca w początkach zapisków dość dużo miejsca, a czytelnik nie może pozbyć się uczucia wyzierającej z tekstu nostalgii za porządkiem, urodą, czystością, krok za krokiem, jak przez czasami opisywane we wspomnieniach niemieckich czy mazurskich hordy sowieckich Kałmuków, są niszczone z okrutną bezwzględnością. YMCA staje się u Tyrmanda metaforą nie tylko przedwojennej Warszawy zniweczonej przez faszystów, ale też rujnowanego ekonomicznie i politycznie przez socjalizm kraju. Prawdopodobnie przewija się w inteligenckiej głowie myśl o zamienieniu w gruzy i pogorzelisko antycznego Rzymu. Czasami wściekłość pisarza przeradza się w delikatną, przesyconą tęsknotą lirykę. Choćby wtedy, gdy mówi o krakowskich Plantach.

Oczywiście trzydziestoczteroletni Tyrmand mnóstwo pisze o sobie. Jednak trzeba najpierw przebrnąć przez jego niezadowolenie ze stanu kraju, żeby doczekać się swoistego wyjścia z szafy. Początkowo mowa o przyjaciołach. Rzecz jasna to Stefan Kisielewski i Wojciech Brzozowski: „W tym momencie mego życia Kisiel jest jedynym człowiekiem, z którego zdaniem się liczę, którego rad słucham, który po pół godzinie gadania nie nudzi mnie ani nie drażni, nie budzi we mnie chęci natychmiastowej ucieczki. Drugim jest co najwyżej Wojtek Brzozowski”[4]. Potem przychodzi czas na kilka wspomnień, bardzo zdawkowych, z okresu okupacji. Niektóre są podane żartobliwie, prawie jakbyśmy czytali scenariusz angielskiego serialu „Allo, allo”. Wydawać by się mogło, że Tyrmanda bardziej zajmuje, co jest przecież jak najbardziej w zgodzie z zamysłem codziennych zapisków, chwila obecna Warszawy niż dramaty sprzed kilkunastu lat. W końcu pojawia się w tekście matka autora. I kobiety. Kiedy pisarska odwaga Tyrmanda sięga apogeum, odsłania on erotykę, spowiada się ze związków, miłości nieudanych, osobistych uczuciowych tragedii. Nad tymi kobietami stoi z dziecinną twarzyczką zdająca za chwilę maturę Bogna K. Tego już Tyrmand nie opisuje. „Czytelnik” oferuje mu kontrakt na napisanie „Złego”. Szczyt osobistego wyznania następuje na kilka stron przed „Posłowiem”.

W „Dzienniku” pojawia się mnóstwo znanych nazwisk. Choćby Bohdan Tomaszewski, Antoni Słonimski, Jan Dobraczyński, Zygmunt Kałużyński, Zbigniew Herbert czy Wojciech Kętrzyński, dziennikarz, wnuk historyka Wojciecha Kętrzyńskiego – Adalberta von Winklera. O wielu osobach pisze Tyrmand tylko z imienia i pierwszej litery nazwiska. Domyślamy się, że tamte czasy i postawa opisywanych osób to powodują. Pisarz zachowuje delikatność spodziewając się po pierwsze, zmian, jakich Polska jeszcze doświadczy, po drugie, opublikowania „Dziennika”. Szczególną przyjemność może odczuć czytelnik, gdy autor wspomina o młodych, nieznanych jeszcze szerzej, świetnie się zapowiadających postaciach polskiej literatury i poezji: Stanisławie Lemie i Julii Hartwig.

Wiele jest tęsknoty do Polski przedwojennej. Tyrmand ogromną wagę przywiązuje do drobnej przedsiębiorczości, usług. Szczególną sympatią darzy krawców. Jakby w nich widział ostatnie, kurczowo się trzymające pewnych dobrych zasad, kultury codziennego zachowania, acz już zmęczone dłonie Międzywojnia. Podobnie, być może właśnie będąc pod wpływem „Dziennika 1954”, pisał Wiesław Myśliwski: nostalgicznie, z poczuciem utraty, smutkiem za czymś, co minęło i nie ma szans, żeby wróciło.

Parokrotnie w trakcie lektury miałem wrażenie, że Leopold Tyrmand nie darzy Żydów sentymentem. Wręcz odczuwałem, że mocno jest przywiązany do pokutującego aż do obecnych czasów twierdzenia, które zamyka się w złowrogim terminie „żydokomuna”, iż to Żydzi enkawudziści przywlekli do Polski komunizm. Nic podobnego. Pisarz pochodzi ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Jeden z jego dziadków był w zarządzie synagogi Nożyków. Stąd pewnie u Tyrmanda dość duża wiedza judaistyczna i posługiwanie się słowami z jidysz. Wywodzenie zaś pochodzenia nazwiska od fantazji autora „Diablich eliksirów” można właśnie włożyć między bajki i fantastykę.


---
[1] Tadeusz Cegielski, „Tajemnica pułkownika Kowadły”, wyd. WAB, 2013.
[2] Leopold Tyrmand, „Dziennik 1954”, Wydawnictwo MG, 2015, str. 213.
[3] Patrz: tamże, str. 215-216.
[4] Tamże, str. 95.




Autor: Leopold Tyrmand
Tytuł: Dziennik 1954
Wydawnictwo: MG, 2015
Liczba stron: 368

Ocena recenzenta: 6/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1663
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: