Dodany: 02.01.2016 09:28|Autor: ktrya

To nie jest dziennik


Muszę przyznać, że znajomość z twórczością Twardocha zaczynam nietypowo, bo od dzienników, czyli można powiedzieć, że od najbardziej osobistej strony. No, powiedzmy. Po jego prozę sięgnę niewątpliwie w przyszłym roku, ale nie dlatego, że "Wieloryby i ćmy" mnie zachwyciły. Absolutnie nie.

Dzienniki nie miały u mnie szczęścia, gdyż sięgałam po nie w stanie permanentnego zmęczenia i zamiast wciągać się w literackie dzieło, przysypiałam. Po jakimś jednak czasie stwierdziłam, że wina leży po stronie książki. To ona mnie usypia, to jej treść mnie nudzi. Po zachłyśnięciu się pierwszymi stronami, przy których zauważyłam, że narratorem wydaje mi się nie tyle autor, ile wykreowany przez niego bohater (wzięłam to wówczas za dobrą monetę, bo wskazywało, że nie potrafi on pisać jako nie-pisarz), stwierdziłam, że Twardoch nie ma nic ciekawego do powiedzenia. A co gorsza – w tym, co mówi jest kompletnie nieautentyczny. Rozumiem, że zasadę ograniczonego zaufania należy stosować do każdej książki. Jednak często pisarzom zależy na zachowaniu pozorów, na zdobyciu zaufania czytelnika, aby móc go zwodzić, poddawać manipulacji. Tu kreowanie siebie na różne postaci, osobowości itd. jest zbyt jawne, tak że – paradoksalnie – cała narracja wydaje mi się przekłamana.

Może powinnam najpierw wytłumaczyć, czego oczekuję od dzienników, aby móc pokazać, dlaczego "Wieloryby i ćmy" nimi nie są. Od strony formalnej spodziewam się konkretnych dat, nie podania wyłącznie roku, bo to czyni zapiski rocznikiem, a nie dziennikiem. Nie oczekuję wpisów regularnych i codziennych, ale mają one być żywe, pisane na bieżąco, fragmentaryczne, urywane, a nawet niespójne, niekompletne i niezrozumiałe dla osoby z zewnątrz. Zapiski Twardocha to zbiór zamkniętych, wystylizowanych mikrohistorii, w których czuje się, że powstają dla czytelnika, nie jako owoc potrzeby wypisania się, wylania myśli na papier. Nie sprawiają wrażenia, że są raczej doświadczeniem niż fikcją. Brak im głębi, jakby autor dokonał wyboru myśli i refleksji, jakie powinny znaleźć sięw dzienniku, i zaprezentował je niczym etykietki. Jego podróże, obraz Śląska, spotkania z ludźmi – są dla mnie płaskie i gładkie jak papier kredowy. Jakby były nie przeżyte, lecz ledwie muśnięte palcem. Nie czuję specyficznej aury PKP, nie słyszę gwaru Gliwic, nie czuję oddechu ludzi, których spotyka.

Szczepan Twardoch jako ojciec – to dla mnie chyba najbardziej wyrazista kreacja autora wyłaniająca się z tej książki. Ojciec poznający świat i rozmawiający z synami, którzy swoimi pytaniami i spostrzeżeniami mogą "zagiąć" niejednego dorosłego. Jedynie w tych fragmentach mogłabym się doszukać autentyzmu. Może dlatego, że przytaczane dialogi przypominają mi anegdotyczne wpisy rodziców na blogach i Facebooku z cyklu: życiowe mądrości dzieci.

Nie wiem, co jest większym grzechem wydawców. Pośmiertna publikacja intymnych zapisków znanych ludzi (bez ich zgody) czy sprzedawanie sztucznie wykreowanych dzienników osób, których samo nazwisko jest marką zapewniającą sukces sprzedażowy. Te pierwsze przynajmniej sprawiają wrażenie autentycznych i często są też inspirujące. Drugie tylko zapychają rynek książkowy.


[Recenzja została opublikowana wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 639
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: