Dodany: 21.12.2015 00:57|Autor: Losice

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Mój Wyszków
Daszkowski Eugeniusz Andrzej

"Amarcord" znad Bugu


W 1973 roku Federico Fellini, tytan światowego kina, nakręcił jeden ze swoich najsłynniejszych filmów, autobiograficzny "Amarcord". Powrócił w nim do rodzinnego miasteczka Rimini, a właściwie jego położonego za starożytnymi murami przedmieścia Borgo San Guliano, i opowiedział historię jednego roku z życia dorastającego Titty, historię osadzoną w realiach faszystowskich Włoch lat 30. Unieśmiertelnił jednocześnie nieznane szerzej nawet we Włoszech słowo z dialektu romagna (rzymskiego): "amarcord", które w wolnym tłumaczeniu znaczy zarówno "pamiętam, przypominam sobie", jak i "kocham", zawiera również nutę "żałosnego wspomnienia". Pamiętam i kocham to moje wspomnienie; wiem, że gdy ci je opowiem, czasami wyda ci się żałosne, ale jest jedyne i moje, jest właściwie mną, więc zawsze będę je kochał i pamiętał. "Amarcord" uważa się za szczytowe osiągniecie Felliniego; stanowi najpełniejszy wyraz tęsknoty i żalu za czasem, który przeminął. Żalu za światem, który pozostał tylko w jego pamięci. W 1975 roku został nagrodzony Oscarem jako najlepszy film nieanglojęzyczny.

Na książkę Eugeniusza Daszkowskiego "Mój Wyszków" natknąłem się przypadkiem, po prostu leżała na stole u przyjaciela, którego odwiedziłem. Nie znalazłem jej, to raczej ona mnie odnalazła. Wziąłem ją do ręki i zacząłem kartkować, a potem czytać przypadkowe fragmenty, które stawały się coraz dłuższe, aż zapragnąłem poznać całość, od pierwszej do ostatniej strony. Cóż może być aż tak ciekawego w jeszcze jednych wspomnieniach napisanych dla dzieci i wnuków i obejmujących w większości lata II wojny światowej (autor urodził się w 1930 roku w Wyszkowie i opuścił go na stałe w 1948, kiedy to wyjechał na studia do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni), przeżyte w małym podwarszawskim miasteczku? Chyba ich barwność i oryginalność, szczerość w przedstawianiu faktów, które łatwo można było "podkolorować", pominąć lub upiększyć, może też to, co jest najważniejsze dla czytelnika, odkrywczość tej opowieści, po której przeczytaniu jesteśmy zaskoczeni, że w gruncie rzeczy nie wiemy nic albo bardzo niewiele o codziennym życiu w setkach polskich małych miasteczek w czasach, gdy Europa i świat pogrążały się w szaleństwie wojny i nazistowskiego, a potem komunistycznego totalitaryzmu.

Rimini Felliniego leży nad morzem; morze i plaża (dzisiaj określana przez wiele przewodników turystycznych jako jedna z najładniejszych i najdłuższych w Europie) często pojawiają się w filmie, jak również mała rzeczka Rubikon – ta sama, nad którą Juliusz Cezar wypowiedział słynne słowa "kości zostały rzucone" i ruszył z legionami na Rzym (w filmie ową rzeczkę pod wodzą nauczyciela historii przekraczają uczniowie z Rimini podczas szkolnej wycieczki). Wyszków Daszkowskiego nie jest wprawdzie położony nad morzem, ale przepływa przez niego szeroki Bug, którego brzegi spinały dwa mosty; drewniany drogowy i wysoki, żelazny – kolejowy. Miasteczko rozpostarło się na prawym, wysokim brzegu rzeki, na lewym, z piękną piaszczystą plażą, leżało Rybienko – tuż przed wybuchem wojny modna miejscowość wypoczynkowo-uzdrowiskowa z licznymi nowymi willami bogatej warszawskiej socjety. Oto jak zapamiętał je autor:

"Moje rodzinne miasto z lat przedwojennych jawi mi się we wspomnieniach jak z »kolorowych jarmarków«. Tamten Wyszków jest zupełnie niepodobny do dzisiejszego, jeszcze na dobrą sprawę po 50 latach nie odbudowanego, chociaż już teraz z betonowymi domami.
Liczył sobie wtedy 15 tysięcy mieszkańców, z czego połowę stanowili Żydzi. Oni przeważnie zajmowali się handlem i usługami, co nadawało miastu szczególny koloryt. Przeważały małe żydowskie sklepy i sklepiki oraz jatki mięsne z drobiem i baraniną. Jedynie sklepy mięsne należały do Polaków, ponieważ Żydzi wieprzowiny nie kupowali. W tych żydowskich sklepach kolonialnych, gdyż ta nazwa była w powszechnym użyciu, można było kupić dosłownie wszystko i na głowę biły nawet obecne już »kapitalistyczne« nasze sklepy. W jednym z żydowskich sklepów mieliśmy otwarty kredyt i mama regulowała należność zawsze w końcu miesiąca. Kiedy zacząłem chodzić do szkoły obowiązek zakupów przejąłem po starszym bracie. W tym sklepie otrzymywałem wszystkie potrzebne do życia artykuły, za wyjątkiem mięsa. Kupowałem więc: chleb, bułki, mąkę, cukier, kawę, herbatę, cykorię, mydło, proszek do prania, ryż, śledzie, cukierki – dosłownie wszystko co napisała mi na kartce mama, a którą to kartkę Żydówka wieszała na gwoździu z dopisanymi cenami. Ladę otaczały worki z kaszą, cukrem, mąką, ryżem, pęczakiem i innymi artykułami. Przed sklepem stały wytoczone beczki ze śledziami, ogórkami i kiszoną kapustą. Na ladzie piętrzyły się skrzynki z rodzynkami, daktylami i figami. Oddzielne miejsce zajmowały słodycze w słojach, puszkach i szufladach z lubianymi przeze mnie krówkami i pszczółkami, oraz chałwa w różnych odmianach i opakowaniach za 5 groszy, 10 i 20, a także duże kilogramowe kostki, które przeważnie kupowała nam mama i wydzielała statecznie. W kącie wisiały kiście bananowe i stały bambusowe wędki. W skrzynkach pod ścianą pomarańcze, cytryny i inne owoce. Mógłbym jeszcze długo wyliczać, jaki asortyment towarów miał na składzie nieduży sklep żydowski w Wyszkowie, bo przecież było jeszcze piwo, oranżada i uwielbiany przez nas kwas. Żydówka zakupy pakowała mi do sporego koszyka, kartkę wieszała na gwoździu i na odchodnym obdarowywała mnie garścią cukierków ze słoja lub małą chałwą"[1].

To wspomnienie jakże sugestywne, wyryty w pamięci kilkuletniego chłopca fragment nieistniejącego świata, czyż nie pachnie nieznanymi nam zapachami? W tym samym czasie (kilka lat wcześniej – w 1933 roku) Bruno Schulz, w innym żydowskim miasteczku II Rzeczypospolitej, w Drohobyczu, umiejscowił zbiór swoich genialnych opowiadań "Sklepy cynamonowe".

"W taką noc niepodobna iść Podwalem ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późnej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone"[2].

Sklepy, których nigdy nie poznamy i wizerunki z nielicznych zachowanych czarno-białych fotografii. "Amarcord" – tak, wiem i pamiętam, i kocham.

A jak wyglądał szeroki Bug i życie nad tą piękną rzeką, autor opisuje wspominając swojego starszego brata, Franka.

"Zabierał mnie czasami ze sobą nad Bug. Skakał do wody, znikał pod nią i długo nie wypływał, ukazywał się po drugiej stronie rzeki i machał rękami, nie mogłem się do tego przyzwyczaić i zawsze z niecierpliwością wypatrywałem kiedy wyjdzie spod wody. Z wysokiego na kilka pięter żelaznego mostu kolejowego skakał na głowę w nurt rzeki. Nie wiem, kto jeszcze z nim skakał, ale pamiętam te dziwne zawody, które ściągały licznych widzów, ażeby zobaczyć kto skoczy i kto pierwszy dopłynie do plaży w Rybienku po drugiej stronie rzeki. Mama wiecznie za te skoki robiła bratu wymówki, ale chyba po cichu była dumna z popisów syna.
Po lewej stronie Bugu, jak grzyby po deszczu, wyrastały domy letniskowe rozbudowującego się Rybienka. Budowali się w nim profesorowie i nauczyciele wyszkowscy, a przede wszystkim reprezentanci wolnych zawodów z Warszawy. Stawało się modne mieć dom letniskowy nad rzeką, z dala od stolicy, w lesie i dodatkowo w mało zaludnionej okolicy. Warszawa więc »odkryła« Rybienko w odległości 50 kilometrów od miasta z łagodnym mikroklimatem. Rybienko przed wojną stało się modne i wytworne. Drewniane, obszerne wille rosły w oczach. Dla nas dzieci to powstające letnisko stanowiło świat pełen niespodzianek. Tu na lewym brzegu rzeki znajdowała się piękna, piaszczysta plaża z rozbieralniami i leżakami. Wyszkowska była brudna i przeludniona w upalne dni. Korzystali z niej przeważnie Żydzi. W Rybienku panował szpan, dno rzeki było piaszczyste i przyjemne dla stóp, woda przezroczysta i płytka. Na leżakach opalały się eleganckie panie, którym wytworni panowie przynosili lody, ciasteczka i lemoniadę, a kolorowo ubrana dzieciarnia taplała sie w wodzie. Wstęp na plażę był płatny, ale można było brzegiem rzeki wcisnąć się od strony wody bez biletu. Wieczorami na dancingach grała orkiestra. Tony jej rozchodziły się daleko. Słychać ją było wyraźnie w naszym ogrodzie. Po Bugu pływały dwa statki pasażerskie. Dziś rzecz zupełnie zapomniana. Nie ma też zorganizowanej plaży w Rybienku. Pozostał tylko piasek"[3].

Ale obrazy zachowane w pamięci Daszkowskiego nie zawsze są tak kolorowe, podobnie jak "Amarcord", którego akcja rozgrywa się w faszystowskich Włoszech, mają też swoją stronę "żałosnego wspomnienia". Autor, wbrew powszechnej dzisiaj opinii idealizującej stosunek całkiem dużej części społeczeństwa polskiego do Żydów, ukazuje z okrutną prawdomównością haniebny aspekt naszej historii, opisując losy biednej rodziny Żyda Neumana, która wynajmowała mieszkanie w domu Daszkowskich.

"Kłopoty zaczęły się w 1938 roku, kiedy »narodowcy« zaczęli systematycznie rzucać kamieniami w okna Neumana. Nie potrafiliśmy się pogodzić z tym, szczególnie my dzieci, wychowane na jednym podwórku z Ryfką i Symką – towarzyszkami naszych codziennych zabaw.
Pamiętam, kiedy dwóch rosłych młodzieńców z opaskami na rękach weszło pewnego dnia do naszego mieszkania z butną zapowiedzią, że jeżeli mama nie wyrzuci Żyda z mieszkania, to powybijają szyby w całym domu. Tego już było za wiele. Wzburzona, z oczami ciskającymi błyskawice, mama wykrzyczała z siebie całą złość.
– Byłam wiele lat w Ameryce, ale czegoś podobnego nie widziałam. Co wy chcecie od biednego Żyda nie mogącego związać koniec z końcem? Ma chorą zonę, dwoje dzieci i jest teraz bez pracy. Gdzie ma pójść z rodziną, może do Hitlera? Jak wam młodym, krzepkim i zdrowym młodzieńcom nie wstyd »nachodzić« obcy dom z takimi propozycjami? Czy nie macie Boga w sercu i nie chodzicie do kościoła? Mówiła dłużej i znacznie więcej. Wyglądała w tym oburzeniu i złości wspaniale. Nie wiem czy Ameryka, czy Bóg, czy też wygląd mej mamy tak podziałał, że wynieśli się bez słowa i szyb ani wtedy, ani później nie powybijali.
Mnie jednak inni przy okazji kolejnego zakupu w sklepie u naszej Żydówki, wyrwali koszyk z ręki. Wszystko wysypali na ulicę i kazali powiedzieć, żeby mnie więcej do Żydów po zakupy nie posyłano, bo przy następnej okazji dostanę od nich cięgi. Było to dla mnie okropne i niesprawiedliwe. Zapłakany wróciłem do domu z pustym koszykiem i z żalem do całego dorosłego świata za to, co mnie spotkało. Wtedy znienawidziłem tych osiłków kursujących po mieście i niszczących towary kupowane u Żydów. Nie bardzo to wszystko umiałem zrozumieć. Dopytywałem się mamy, dlaczego tak się dzieje. Wytłumaczyła mi, że są ludzie, którzy nie lubią Żydów tylko dlatego, że są Żydami. Że jest to niesprawiedliwe, ale niestety przed samą wojną musieliśmy sklep zmienić na polski. Jednak nasz stosunek do Neumana, Ryfki i Symki nie uległ zmianie. Okazywaliśmy im jeszcze większą troskę"[4].

Obraz dwóch towarzyszek dziecięcych zabaw często powraca we wspomnieniach autora – "Ryfka, wysmukła z kędzierzawymi czarnymi włosami i smutnym raczej spojrzeniem. Symka pulchna o białej bardzo cerze i z blond włosami w ogóle nie była podobna do Żydówki. Zawsze się uśmiechała i była wielką przylepką"[5]. Ryfka o smutnym spojrzeniu – czy już przeczuwała dziecięcą intuicją swój tragiczny los? I Symka, która uśmiechała się do świata – ale świat nie odwzajemnił jej uśmiechu. Czy zginęła z głodu na ulicy getta w jakimś polskim mieście, czy zabił ją celnym strzałem niemiecki strażnik, czy udusiła się w komorze gazowej Treblinki lub Sobiboru, a może jej krótkie życie zakończyło celne uderzenie pałką polskiego osiłka i narodowca, który gorliwie przekształcił się w "szmalcownika"? Żałosne wspomnienie – "amarcord".

Główna część książki Daszkowskiego dotyczy trudnych i tragicznych lat okupacji, codziennej walki o przetrwanie, obawy o własne życie i niepokoju o nadchodzące dni. Tutaj również autor nie przedstawia świata tylko w czerni i bieli (dobrzy Polacy i źli Niemcy), pokazuje różne aspekty życia pod okupacją i walki z niemieckim najeźdźcą. Obrazy te mają zaskakująco wiele różnorakich barw, a że jego świat szczególnie w tych okrutnych latach dzielił ludzi na dobrych i złych – tym większa chwała mu za to, za triumf humanizmu nad prostacką siłą i pogardą. Wojenne wydarzenia zetknęły go z młodym niemieckim żołnierzem, który asystował niemieckiemu kapitanowi wizytującemu sad Daszkowskich.

"Wspominam ten incydent, gdyż asystujący kapitanowi młody żołnierz Rudy zaczął do nas przez pewien czas przychodzić. Na początku chyba z obowiązku a potem z czystej przyjaźni do mojego brata. Miał nie więcej niż 19 lat. Przynosił nam chleb, cukierki, czy czekoladę, a czasami nawet bańkę nafty, o którą było bardzo trudno.
Siedząc z bratem na ławce opowiadał o swoim domu, o zimie jaką przeżył na wschodnim froncie, gdzie był ranny w nogę i właśnie do Wyszkowa został skierowany na rekonwalescencję. Nie miał w sobie nic z szowinizmu niemieckiego. Brat już całkiem nieźle dawał sobie radę z niemieckim.
– Rudy, Hitler kaputt! Nie wygra tej wojny. Uciekaj i nie wracaj na front – przekonywał go brat. Rudy się tylko uśmiechał.
– Możliwe, na ja, ale ja muszę wracać. Taki mój los i obowiązek.
– Jaki obowiązek? Chcesz zginąć w Rosji za Wielką Rzeszę? Przecież widzisz, co ta wojna za sobą niesie. Nie starczy ci, że już raz byłeś ranny? Widzisz jak wygląda nasz ogród i nasze życie? – nie ustępował.
Rudemu nie schodził z twarzy smętny uśmiech.
– Masz rację – odpowiadał. – Mogę cię jedynie przeprosić w swoim imieniu za to co zrobili wam Niemcy, gdyż jestem jednym z nich. Ja wojny tej nie wywołałem i jej nie pochwalam. Zostałem wepchnięty w jej tryby bez przekonania. Jak ja przeżyję, to napiszę do ciebie Tadeusz, ale muszę w tej wojnie uczestniczyć, czy chcę, czy nie chcę.
Mama przyniosła dla obu ciepłe mleko w kubkach i mówiła do brata po polsku.
– Czyś ty zwariował? Jak ty rozmawiasz z Niemcem? Chcesz, żeby nas jutro stąd zabrali do obozu?
Rudy domyślał się z tonu wypowiedzi mamy o co chodzi. Klepał brata po ramieniu i zapewniał, że niepotrzebnie się boimy, gdyż nas lubi i rozumie i sam też nie cierpi tej okrutniej wojny. Boi się o siebie i rodzinę. Możemy z nim rozmawiać szczerze, tak samo jak on z nami rozmawia. Przychodził do nas każdego dnia. Nie interesowały go ani dziewczyny, ani wódka. Może tęsknił za swoim domem i nasz w jakimś stopniu mu go przypominał?
Noga się jednak całkowicie Rudemu zagoiła i któregoś kolejnego dnia przyszedł się pożegnać. Przyniósł ze sobą aż dwie bańki nafty, chleb i konserwy. Może te, które dostał na drogę. Dał te prezenty Tadeuszowi z uśmiechem przez łzy i domyśleliśmy się natychmiast, że to ostatnia wizyta, jedynego dobrego Niemca, którego spotkaliśmy na wojennej drodze. Pojechał na wschodni front i już nigdy się nie odezwał, mimo że wziął nasz adres. Był to jedyny Niemiec, którego się nie baliśmy, na którego czekaliśmy i którego mi serdecznie żal, jeżeli poległ na wojnie, do której nie miał serca. Rudy z piegowatą twarzą i nieśmiałym uśmiechem, życzliwie spoglądający na ludzi. Wojna zaprowadziła go pewnie pod Stalingrad i zgasiła na zawsze jego młodzieńczy uśmiech"[6].

Na koniec jeszcze jedno pytanie – czy "Amarkord" Daszkowskiego, podobnie jak Felliniego, mówi coś o seksie? I tutaj czytelnik przeżywa również zaskoczenie, bo wprawdzie nie są to tak naturalistyczne obrazy jak w filmie, ale podobnie jak u wielkiego mistrza włoskiego kina, dotyczą one kobiecych piersi.

"Właśnie tego lata przyjechał do nas z córką Barbarą nasz przedwojenny lokator profesor Żeleński. Po zniszczeniu Wyszkowa i spaleniu gimnazjum powrócili do swej rodziny zamieszkałej w Warszawie. (...) Basia ze szczupłej, szczudłowatej dziewczyny, jaką pamiętałem z 1939 roku, wyrosła na zapierającą dech piękność. Była w wieku brata, miała 18 lat, śliczną owalną buzię z dużymi orzechowymi oczami, spływające do ramion blond włosy, zgrabną figurę i kołyszące się duże piersi. Oczarowała Tadeusza natychmiast, tak jak nas wszystkich. (...) pan Żeleński po dwóch dniach powrócił do Warszawy, a Basia z wdziękiem rozgościła się w naszym domu. Miała do dyspozycji łóżko polowe Tadeusza, ale pachnąca sianem stodoła miała dla niej po Warszawie znacznie większy powab i za nic w świecie nie chciała dalej spać w domu. Mama tłumaczyła, ze tak dużej pannie nie wypada nocować z chłopcami. Barbara jednak była uparta.
– Przecież nie będę spała z Tadeuszem, tylko razem z obydwoma i nic mi się złego z nimi nie może przydarzyć, pani Daszkowska. (...)
Ze wszystkich prześcieradeł i trzech koców powstało szerokie legowisko i zgodnie z umową ułożyliśmy się wspólnie do snu. Brat z prawej strony, Barbara w środku, ja z lewej. Leżeliśmy tak we troje nie dotykając się wzajemnie. (...) Ich przyciszone rozmowy, nawiązujące do przedwojennych wspomnień i sympatii jeszcze bardziej wyostrzyły moją uwagę i nieokreślony, ale już chyba męski niepokój. Barbara podobała mi się ogromnie. (...) leżałem jak trusia udając śpiącego. Bałem się przewrócić na drugi bok, aby nie psuć im nastroju i nie przerywać rozmowy. Była to dla mnie w pewnym sensie koszmarna noc, pełna przytłumionych rozmów, wzdychań, wreszcie męskiej decyzji brata, który zapytał Barbarę.
– Basiu! Mogę Cię pocałować w pierś?
Liczyłem na odmowę, a tymczasem usłyszałem ciepłe przyzwolenie.
– Możesz.
Na moment zapadła cisza, jakby to potwierdzenie też było zaskoczeniem dla Tadeusza. Potem jednak uniósł się na rękach i ustami przywarł do jej pięknych piersi, a jeszcze później były ściszone pocałunki i westchnienia i ......."[7]

Bohaterka tego epizodu po kilku dniach powróciła do Warszawy, nigdy już nie spotkała się z autorem wspomnień ani z jego bratem i nie jest pewne, czy przeżyła Powstanie Warszawskie.

"Mój Wyszków" Eugeniusza Daszkowskiego jest pozycją trudno dostępną na rynku i niemożliwą do znalezienia w większości bibliotek. W chwili gdy piszę tę recenzję, w Biblionetce ma tylko jednego czytelnika – oczywiście jest to autor tej recenzji. Zadawałem sobie pytanie, czy ma więc sens jej pisanie; sądzę, że ma, bo należy się ten hołd autorowi wspomnień, chociażby tylko od jednego czytelnika, za ocalenie pamięci o ludziach i miasteczku, których już nie ma i może najbardziej za przechowanie pamięci o jedynym dobrym Niemcu, którego spotkał w ciągu całej wojny.


---
[1] Eugeniusz A. Daszkowski, "Mój Wyszków", wydano nakładem autora z inicjatywy Towarzystwa Ziemi Wyszkowskiej - Szczecin 1996, str. 29.
[2] Bruno Schulz, "Sklepy cynamonowe", w: tegoż, "Proza", Wydawnictwo Literackie, 1964, s.111.
[3] Eugeniusz A. Daszkowski, dz. cyt., str. 33.
[4] Tamże, str. 37.
[5] Tamże, str. 36.
[6] Tamże, str. 85.
[7] Tamże, str. 93.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3291
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 22.12.2015 18:04 napisał(a):
Odpowiedź na: W 1973 roku Federico Fell... | Losice
Piękna recenzja!
Masz rację, takie książki warto - więcej, trzeba - ocalać od zapomnienia; cóż z tego, że nie mają szans się wybić nawet na skalę regionalną, skoro dla kogoś mogą stanowić bezcenny dokument, utrwalający nieistniejący już obraz jego "małej ojczyzny".
Użytkownik: joanna.syrenka 25.12.2015 12:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Piękna recenzja! Masz r... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ja też lubię takie książki, nawet jeśli nigdy nie byłam i nie miałam nic wspólnego z danym miejscem. A jeśli je znam, to tym większa przyjemność z lektury.
Użytkownik: Klosterkeller 26.12.2015 10:31 napisał(a):
Odpowiedź na: W 1973 roku Federico Fell... | Losice
Świetna recenzja - aż mam ochotę książki tej szukać. :-)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: