Dodany: 12.12.2015 13:31|Autor: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

O stopach jako ośrodkach intymności


Już drugi raz chwytam się za Vonneguta, bo nasze pierwsze spotkanie nie należało do tych wartych zapamiętania. Nadal zastanawiam się, jakim cudem tak ceniony i uwielbiany pisarz nie zrobił na mnie większego wrażenia swoją "Rzeźnią numer pięć". Niby ją przeczytałem, niby po lekturze byłem w stanie wystawić jej całkowicie niemiarodajną szkolną czwórkę, ale okazuje się, że nie został we mnie żaden ślad po Vonnegucie. Żaden – ani ulotnego dotyku, ani skojarzenia, ani wspomnienia. Tak jakbym nie czytał w ogóle, aż dziwne. No to co, spróbujemy jeszcze raz, Kurt? Mam tutaj taką oto "Kocią kołyskę", podprowadzoną z siostrzanej półki, więc niewiele stracę, jeśli znowu mnie rozczarujesz, ty, ty... rozczarowywaczu. Czyli spróbowałem – spróbowaliśmy razem z Kurtem i niespodzianka: znów się zawiodłem. Ja nie wiem, może to ja jestem jakiś opóźniony, może nie odbieram częstotliwości fal wysyłanych przez Vonneguta w celu porozumienia się z czytelnikiem, ale po raz drugi sprawia mi poważne kłopoty odnalezienie się w jego prozie. Nie ma między nami chemii (jak by to powiedziała nastolatka, zrywając ze swoim chłopakiem). Nawet nie chce mi się długo nad tym zastanawiać, bo im intensywniej na ten temat myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie powinienem nawet pisać tej opinii. W obawie przed własną kompromitacją oczywiście. Bo zaraz pojawi się ktoś mądrzejszy ode mnie i w komentarzu wytknie mi, że nie zrozumiałem przesłania i żebym wrócił lepiej do czytania "Pięćdziesięciu twarzy Greya" (miód dla oczu) oraz innych historyjek o zombie. Wielka mi rzecz, oczywiście, że nie zrozumiałem. Najwyraźniej nie jestem alfą i omegą w dziedzinie rozumienia literatury. Zresztą napisałem już prawie trzysta słów i szkoda, by poszły na marne. Pora, byś się szykował na ostre bęcki krytyki, Vonnegut! Choć będzie krótko, bo bywam miłosierny.

Do końca "Kociej kołyski" byłem przekonany, że bohater powieści jest bezimienny. Potem przypadkowo zajrzałem na pierwszą stronę i okazało się, że jednak ma imię, o którym zapomniałem: John. Ponieważ nie jest to szczyt wyrafinowania wśród imion, John proponuje, abyśmy nazywali go Jonaszem. Ku chwale tego przysmaku wielorybów z Biblii. Mniejsza z tym. Bohater zamierza napisać książkę, a raczej biografię o projektancie pierwszej bomby atomowej. Z tym też mniejsza. Istotne jest to, że w trakcie zbierania informacji udaje się on na fikcyjną wyspę San Lorenzo, gdzie z pewnością nie zabraknie absurdu i czarnego humoru, ale by nie było zbyt fajnie, odczujemy niedobór atrakcyjnych kobiet (jedna, przez tubylców pożądana i uwielbiana niczym bogini) oraz taksówek (również jedna i również pożądana). Będzie też tajemnicza, śmiertelnie niebezpieczna substancja, efektowna apokalipsa oraz najbardziej szczera religia świata, która otwarcie przyznaje, że jest stekiem kłamstw. Ha, wreszcie coś, w co warto wierzyć!

"Uśmiechnąłem się do jednego ze strażników. Nie odpowiedział mi uśmiechem. Wiadoma rzecz, z bezpieczeństwem nie ma żartów"[1].

Bokononizm, bo o nim mowa, jest eksponowany jako jeden z podstawowych elementów powieści i chyba rzeczywiście taką rolę spełnia, dlatego poświęcę mu chwilę. Wiara w całości oparta na łgarstwach, cynizmie, pesymizmie oraz kazaniach argumentowanych zasadą "bo tak". Czyli nie tak bardzo odległa od wszystkich nam znanych. Co wyróżnia bokononizm na tle innych religii (tak mi się wydaje, ale nie jestem religioznawcą), to teoria karassu, czyli ośrodka i punktu, w którym twoje życie splata się bez logicznej przyczyny z życiem innego człowieka. Przy tych założeniach każdy, kogo możesz uznać za mającego wpływ na twoje życie, jest jednocześnie członkiem twojego karassu. Taka spółdzielnia i system planet krążących po wspólnej orbicie. Należy też wspomnieć o obrządku stykania się spodami stóp, co ma symbolizować najbardziej intymne zbliżenie. Znam na to lepsze sposoby, ale co ja tam mogę wiedzieć. Zasadniczo więc bokononizm budzi swego rodzaju zainteresowanie, ale nie jest w stanie na dłużej unieść ciężaru powieści i jego ironicznie-kpiący potencjał w pewnej chwili się po prostu wyczerpuje.

"Człowiek musi coś mówić, żeby nie wyjść z wprawy. Trzeba mieć sprawnie funkcjonujące narządy głosowe na wypadek, gdyby miało się coś naprawdę ważnego do powiedzenia"[2].

Zresztą ironiczny dowcip i komizm są w "Kociej kołysce" częstymi gośćmi, ale taka już specyfika prozy Vonneguta. Nie da się jednak na lekkości stylistycznej i mniej lub bardziej śmiesznych sytuacjach oprzeć całej powieści, a następnie pretendować z nią do miana klasyka literatury. A ja, poza wspomnianą lekkością oraz przebłyskami subtelnej śmieszności, nie widzę w "Kociej kołysce" niczego więcej i chyba nie jest mi nawet z tego powodu przykro. Nie do końca przemawiają do mnie wartości satyryczne, nie przekonuje mnie fabuła i morał z niej wysnuty. Za rok będę z tej powieści pamiętał cokolwiek prawdopodobnie tylko dzięki temu, że teraz o niej piszę – może coś mi się utrwali. A może nie. Może wyrzucę to wszystko z pamięci, by zrobić miejsce na rzeczy wartościowsze i godne zapamiętania. Wybacz, Kurt, we mnie nie znajdziesz wielbiciela, ale masz ich tylu, że to dla ciebie i tak bez różnicy. Ja nie dostrzegłem ani kołyski, ani kota.


---
[1] Kurt Vonnegut, "Kocia kołyska", przeł. Lech Jęczmyk, wyd. Da Capo, 1994, str. 32.
[2] Tamże, str. 131.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1035
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: