Dodany: 08.12.2015 10:34|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Dziennik 1954
Tyrmand Leopold

3 osoby polecają ten tekst.

PRL. Poemat



Recenzent: Konrad Urbański


"Buty na słoninie, czyli grubej gumowej podeszwie, za krótkie o 10 cm wąskie spodnie, włosy zaczesane w kaczy kuper i najważniejsze: wygięty na łabędzia krawat z obowiązkowymi palmami z atolu Bikini, gdzie Amerykanie dokonywali próbnych wybuchów atomowych. No i oczywiście kolorowe skarpetki. Komunistyczne gazety pisały, że ktoś, kto się tak nosi, to wróg ludu, a Tyrmand swoim strojem demonstrował: – Tak, jestem wrogiem ludu i mam was w dupie"[1].

Ten oto, w mniemaniu krytyków, błazen i kolorowy ptak brudnej rzeczywistości PRL-u dał jeden z najbardziej przenikliwych obrazów pierwszego dziesięciolecia komunizmu w Polsce (od roku 1944 do 1954). Czy to zatem kolejna książka wspomnieniowa, zwyczajna widokówka z socjalistycznego państwa, laurka wystawiona kolegom po piórze? Było ciężko, ale daliśmy radę? Nic podobnego. Tyrmand jest złośliwy, bystry, nie ma problemu ze wskazaniem motywacji, z równą zawziętością rozbiera i siebie, i pozostałych – począwszy od centrum ówczesnego literackiego światka (Andrzejewski, Iwaszkiewicz), a skończywszy na odległych peryferiach, czyli, chociażby, krawcach szyjących najmodniejsze koszule według zachodnich wzorców (z – co ważne – produktów krajowej gospodarki). Punktuje ambiwalencje, popełnia schizmy, kamufluje siebie i dekamufluje innych (oraz odwrotnie), jest wyrafinowany i perwersyjny.

„W Polsce nie wytwarza się szczoteczek do zębów, które mogłyby być pomocą, ratunkiem, podtrzymaniem zębów. Produkuje się takie, które po kilku dniach używania musi się wyrzucić, aby uniknąć poranienia dziąseł”[2]. PRL według Tyrmanda to jeden wielki kontrast – na powierzchni wszystko wygląda pięknie, schludnie i czysto, ale w sklepach brak chociażby garnków czy szczoteczek do zębów; całe państwo jest jedną wielką fikcją, opartą na „umytych mózgach” grupy mającej władzę i ustawicznym myciu mózgów obywateli. Stąd tak częsta u Tyrmanda (i nie tylko, podobną tendencję można dostrzec w „Pięknych dwudziestoletnich” Hłaski) tęsknota za Ameryką. Paczki przychodzące spoza granic są jak prezenty z raju. Kolorowe, pełne życia, wyznaczające trendy. Wszystko to łączy się z szarą, nudną, przeżutą i wyplutą przez nieludzką mordę socjalizmu tandetą, dając obraz tak barwny, że aż jaskrawy.

W ambiwalencjach, w odbijaniu się od nędzy codzienności i kolorytu zagranicy, objawia się również Tyrmand-artysta – czytelnik Szekspira, Tołstoja, Hemingwaya. Duch Puka krąży po Warszawie, duch sztuki wysokiej, która dla autora „Złego” staje się formą ucieczki z systemu, z rzeczywistości, która go mierzi. Jego dziennik jest swego rodzaju polem bitwy, rozgrywanej stale z samym sobą, innymi autorami, ze wszystkim, co dookoła. Tyrmand, jako członek redakcji zamkniętego (z powodu odmowy publikacji propagandowo skrojonego nekrologu Stalina) „Tygodnika Powszechnego”, został przesunięty na odległe peryferia świata literatów, nie tylko warszawskich. W tym punkcie dziennik przechodzi w smutne świadectwo i stawia mordercze dla literata zanurzonego w systemie pytanie: czy lepiej będzie pisać to, co mi każą, i mieć jakiekolwiek pieniądze zapewniające minimum egzystencji, czy biedować, będąc skazanym na wydany z urzędu nakaz milczenia.

Sam Tyrmand pisze o ludziach decydujących się na pierwsze rozwiązanie, że to „kategoria niedorozwiniętych, zaś pierwotniaków jest pełno w Polsce: stanowią istoty poruszające się instynktem samoobronnego amoralizmu, są pozbawieni zmysłu orientacji właściwego organizmom wyższym”[3]. Autor „Złego” nie ma żadnych wątpliwości co do motywacji tych, którzy na komunizm przeszli – kierują nimi małostkowość, bieda, w większości to parweniusze, zaczadzeni systemem i przez system skuszeni wizją świetlanej przyszłości, przede wszystkim własnej. Niby nic nowego, niby każdy, kto urodził się w tamtych czasach, pisał w podobny sposób, jednak Tyrmand jest, mam wrażenie, kilkadziesiąt razy bardziej wiarygodny od chociażby Mrożka (którego walka ogranicza się w zasadzie do niego samego, do rzekomej niemocy twórczej i poczucia małości). Rozgrywa też swoją walkę z niezwykłą lekkością – ileż fragmentów dziennika to małe prozy, które dzięki kilku kolejnym zdaniom stałyby się świetnymi i nieupozowanymi pocztówkami z PRL-u (a ich autor – kimś na kształt Joyce’a z „Dublińczyków”) – piekielną inteligencją i pochyleniem się nad człowiekiem prostym, najbardziej skrzywdzonym przez system.

„Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na co dzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejkach za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień dostępnych mężczyznom w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych. Myślę, że dziennikarz mający coś do powiedzenia nie obywa się tam bez mieszkania-domu, samochodu, zagranicznych podróży, czyli bez akcesoriów bytu dość elementarnych i na pewno nie najważniejszych. (…) Inna rzecz, że wystarczyłoby połknąć pigułkę Murti Binga lub wstrzyknąć sobie w duszę dawkę cynizmu, lub po prostu uwierzyć”[4]. A tego ostatniego Tyrmand nie potrafi. Zawsze na przekór i pod prąd, w swoich kolorowych skarpetkach, wrzód na „zdrowym” organizmie systemu i tego „zdrowego” systemu zdrowy rak. Aż dziwi, że tak rzadko go dziś czytamy. Powinniśmy.



---
[1] Mariusz Cieślik, „Bokseł, pijak i dziwkarz”, „Ale Historia!” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) nr 12 (114) 2014, s. 6.
[2] Leopold Tyrmand, „Dziennik 1954”, wyd. MG, 2015, s. 83.
[3] Leopold Tyrmand, dz. cyt., s. 121.
[4] Leopold Tyrmand, dz. cyt., s. 52-53.




Autor: Leopold Tyrmand
Tytuł: Dziennik 1954
Wydawnictwo: MG, 2015
Liczba stron: 368

Ocena recenzenta: 6/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1297
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: