Dodany: 26.12.2009 22:00|Autor: Sherlock

Czytatnik: Czytatnik Sherlocka

Przemyślenia Marii Dąbrowskiej


Agnieszka, zgnębiona Tomaszkiem, zarzekała się, że nie pójdzie już do Kolańskich na poprawiny. Lecz Emilka chciała tańczyć, a Olczak sam przyszedł w południe z drużbą prosić, że spodziewają się i księdza proboszcza, wstyd by to był nikogo ze dworu przy takim gościu nie mieć w swych progach. Niechcicowie wymówili się jednak, ponieważ chcieli przytrzymać w domu Tomaszka. Agnieszkę coś w ostatniej chwili znęciło ku zabawie, wyruszyły więc obie siostry, zabrawszy ze sobą Julkę.
— Nie siedźcie długo i zaproście księdza Komodzińskiego do nas na podwieczorek — przykazała pani Barbara.
— Może choć on przemówi Tomaszkowi do rozumu — rozmyślała, czepiając sie tego, jak ostatniej deski ratunku. Prawda, mówią, że złego i kościół nie naprawi. Ale kiedy wszystko zawodzi, a charakter okazuje się niepoprawny, jakże nie myśleć, że a nuż to pomoże, co bodaj z urzędu ma ludzi trzymać w ryzach. Można w jaką prawdę nie wierzyć, aleć tu idzie o postępki. Czy w to imię, czy w inne, niechby tylko uczynki były uczciwe jak się należy. Zresztą Komodziński nie jako ksiądz, lecz jako człowiek budził w niej nadzieję w związku z Tomaszkiem. Kto wie też, czy nie pożądała jego przyjścia jako pomocy dla siebie. Łatwiej znieść zło, gdy przybędzie ktoś taki, co zdaje się wiedzieć, jak je wypada znosić. Ale w miarę jak mijał czas, odchodziła ją coraz bardziej chęć zwierzania się księdzu. Oby raczej wcale nie przyszedł, nie trafił na tę chwilę słabości. Człowiek budzący ufność znikał jej z oczu, zostawała sutanna. Nie, nie; wywlekać przed nim sprawy Tomaszka — to jakby ktoś, nie ufając, na przykład, wrogim sądom, oddawał bliźniego w ręce ich sprawiedliwości. Księża mogliby zapewne być czymś zbawczym dla ludzi, ale czyż nie stali się w końcu rodzajem policji ducha? Kto wie, jaki jest przy bliższym poznaniu i ów ksiądz Komodziński.
(...)
Agnieszka, mijając w tańcu siostrę, szepnęła: — Emilka, my już niedługo pójdziemy!
Emilka nie zdążyła odpowiedzieć i dopiero, gdy znów się wymijały, poprosiła:
— Jeszcze nie! Tak przyjemnie.
Proboszcz, pogadawszy z połyskującą od świecideł panną młodą i uiściwszy swaszce datek, znów dostał kaszlu. Tedy gospodarze wyszli z nim na powrót na drugą izbę i tam sobie chwilę razem świadczyli. Gdy zaś nadbiegła ku nim, by spocząć, zdyszana pani Agnieszka, wycofali się, bo czas było narządzać dla gości podwieczorek. Przez sień, gdy wychodzili, doleciał śpiew:
Da ty, moja Wiktusiu, da musiałaś coś umieć,
da że ja o tobie, da nie mogę zapomnieć!
Agnieszkę stropiło to pozostanie sam na sam z księdzem.
— Dziwna rzecz! — wykrzyknęła popadając z nieśmiałości i przekory w nadmiar odwagi. — Nie piłam, a czuję się pijana. Tak mi się w głowie kręci.
— Młodość — pokiwał głową ksiądz — młodość.
Agnieszka zapadła między kudły baranic.
— Właściwie cóż to tak złego pić! Mój brat upił się dzisiaj w nocy na tym weselu — oznajmiła zaczepnie. Jej niski głos brzmiał jak brzęk roju pszczół.
— Ten smarkacz? Hola! Chwała Bogu — roześmiał się ksiądz dobrodusznie. — Będzie miał dosyć na całe życie. Mnie się to też zdarzyło w jego wieku. Myślałem, że umieram. Bałem się już potem gorzałki tak jak ognia.
Agnieszka zawtórowała mu śmiechem.
— A pani rada, bo się pewno własne wesele przypomina.
Agnieszkę korciło, zwłaszcza po tamtej rozmowie przy ich pierwszym spotkaniu, że ksiądz mógł ją uważać za jedną ze swych potulnych prawowiernych owieczek. Pragnęła co prędzej wyprowadzić go z błędu po części przez lojalność, po części z młodzieńczej potrzeby zaznaczenia swojego stanowiska.
— Och, ja nie lubię wspominać mojego ślubu — wypaliła. — Mieliśmy wtedy ciężkie przejście... z księdzem...
— Nie, nie, to żarty — cofnęła się raptownie z wrodzoną skłonnością do podkreślenia raczej tego, co ludzi łączy.
Lecz proboszcz podjął sam.
— Znamy was... Pewno poszło o spowiedź.
I oto Agnieszka, choć ni pora, ni miejsce nie były wcale po temu, opowiedziała proboszczowi, jak nie mogli sobie dać rady z belgijskim duszpasterzem.
— Tyle gwałtu... a zadowolił się w końcu wydaniem formalnego... fałszywego zaświadczenia. I nie wiem, ale zdaje mi się, że ustąpił ze strachu, żebyśmy nie poszli do ewangelickiego kościoła. Do konkurencyjnego sklepiku — chciała dodać, ale pomyślała to tylko.
— A to ci się nie zdaje, kochana pani, że ten ksiądz wziął na siebie wasz grzech? Że się nim obarczył, żeby wam umożliwić życie w błogosławieństwie bożym. On się ta za was do dziś dnia pewno modli, żeby was Pan Bóg oświecił.
— Nie wyglądało na to...
— Rzeczy te nie zawdy wyglądają na to, czym są — mruknął ksiądz.
By poprzeć swoją rację, Agnieszka sięgnęła do jeszcze dalszych wspomnień szkolnych.
— A czy ten prefekt — spytała opowiedziawszy historię ostatniej szkolnej spowiedzi — też brał nasz grzech na siebie, kiedy kazał nam obłudnie udawać, byle tylko nie wywołać skandalu? Mógł wziąć na siebie naszą niewiarę, ale czemu kazał n a m grzeszyć? Kłamstwem, zachowaniem czczego pozoru...
— Miał nadzieję, że się opamiętacie. A pani co? Wolałabyś, żeby was wyrzucił ze szkoły, a ten drugi, żeby wam nie dał ślubu? Kiedyś go pani sama chciała? Żądacie kompromisów, a potem nuże psioczyć, jak wam się je ułatwia w nie dosyć miłej formie. Gniewacie się, kiedy was nawracamy i wyklinamy, i gniewacie się, kiedy chcemy osłonić waszą szpetną głupotę, ustępujemy przed waszym koźlim uporem, barany nad baranami, barany.
— A czy nie lepiej dać jawnie człowiekowi wierzyć tak, jak pragnie i może — obraziła się Agnieszka, cokolwiek zbita z tropu. — Nie gubić go za to, nie potępiać, ale i nie pchać do obłudy.
— Ja nie przeczę — namyślił się ksiądz wspomniawszy na własne zatargi z klerem — że — ten prefekt zwłaszcza — nie umiał może znaleźć drogi do waszych serc. Ale kapłan też jest tylko człowiekiem. Bóg i księży nie po równo obdzielił rozumem, zdolnością do kierowania duszami. Mogą popełniać błędy.
Agnieszce już nie w smak były własne zwierzenia, lecz po tych słowach rozgorzała na nowo.
— Och, proszę księdza, niech ksiądz się nie gniewa za to, co powiem, ale dlaczego, jak wam słusznie zarzucić co złego, to mówicie, że jesteście tylko ludźmi i że nie można wyprowadzać z tego żadnych wniosków przeciw Kościołowi. A kiedy indziej wołacie, że jesteście więcej niż ludźmi, że czerpiecie swoją mądrość i władzę bezpośrednio od Boga.
— W tym, co się tyczy wykładu wiary, a także organizacji Kościoła — tak. Ale w postępowaniu z ludźmi...
— Organizacja Kościoła! Księże proboszczu! Bóg może objawić siebie, swoje istnienie, każdemu człowiekowi, w najrozmaitszy, czysto duchowy sposób, w to wierzę! Ale żeby miał o b j a w i ć cały tak bardzo ziemski system? Co? Może nawet i sposób ściągania dochodów kościelnych? I wszystkie zawiłości dogmatów, i formy obrzędów? Przecież to dzieło na wskroś ludzkie! No, pewno, że zaczęło się z tęsknoty do zaświata. Ale przecież każdy obrzęd, każdy sakrament można wyprowadzić ze starych zwyczajów, jeszcze pogańskich, więc na długo przed katolickim objawieniem. Nawet komunię — ze zjadania przez niektóre ludy czczonych zwierząt, żeby się... no... połączyć z ich boską istotą. Może to świętokradztwo, co mówię, przepraszam...
— Nie świętokradztwo, moja kochana pani, tylko, wybacz, mędrkująca naiwność. Czy też nie przyszło pani czasem do głowy, że te pierwotne, niezdarzone wierzenia były przeczuciem Prawdy? W niczym to nie uwłacza katolickim obrzędom, jeśli od nich pochodzą. Sama pani rzekłaś, że to powstało z tęsknoty do zaświata. Tęsknota może się błąkać i może w końcu trafić na właściwy swój przedmiot.
Agnieszka milczała, gdyż w istocie można było na to patrzeć i tak.
— Moje dziecko — podjął ksiądz nie okazując jednak zbytniego zapału do tej rozmowy. — Ja ta nie jezdem — przeszedł znów na swoją chłopską gwarę — żaden fanatyk ani apologeta. I tych ta sporów jałowych tyż nie lubię. Ale dam ci, kochana pani, radę. Zdejm pychę z serca i zacznij praktykować. Sprobuj. Obaczysz, wiara wtedy sama do ciebie przyjdzie.
— Więcej się nie odezwę — postanowiła w duchu Agnieszka. Lecz lawina zaczęła się już toczyć.
— Jeszcze tylko to jedno powiem — i Agnieszka rozgoryczyła się głośno.
— Och, ja wiem, że jak zacząć coś robić, to się człowiek tym przejmie. Bo człowiek lubi się ruszać i być czynnym. Ja jestem do takiej rzeczy bardzo skłonna. Jak się tylko do czego wezmę, zaraz mi się to wydaje i dobre, i prawdziwe. Ale właśnie dlatego uważam to za niebezpieczeństwo dla siebie — urwała, gdyż przypomniało jej się, że w innych kwestiach nie uważała takiego stosunku do rzeczy za niebezpieczny.
— Zresztą — wyminęła tę trudność. — Ja próbowałam, przynajmniej o ile idzie o nabożeństwa. I czy ksiądz myśli, że mogę się wznosić do Boga tylko w kościele katolickim? Zupełnie tego samego doświadczam w cerkwi, w kościele protestanckim, nawet w bóżnicy. I chyba tylko człowiek zupełnie oschły, niereligijny może modlić się jedynie w kościele własnego wyznania. Uczucia religijne nie mieszczą się... nie mogą się mieścić... w żadnym wyznaniu. Jak się to wie i jak się potem widzi tę despotyczną, zachłanną, wyłączną instytucję Kościoła katolickiego, to czy można się dziwić gadaniom, że Kościół to potęga, co wykorzystuje najświętsze ludzkie uczucia dla czysto ziemskich celów, dla zdobycia bogactw i władzy? Nie mówię, że zawsze tak było i że to całkiem odpowiada rzeczywistości — zastrzegała, widząc, że ksiądz się żachnął i wzruszył ramionami — ale tak bywa, przynajmniej tam, gdzie Kościół, jak u nas, panuje... I nie dziwię się, że taka ponura legenda mogła koło tego powstać.
Coś ją gnało, żeby powiedzieć wszystko, wszystko... Raz w życiu.
— I muszę przyznać... — zawahała się. — Ksiądz mi zarzuca pychę, a czyż obrazem największej pychy nie jest Kościół, kiedy twierdzi, że sam jeden posiada prawdę o rzeczach, które... Kościół mówi, że zna szczegółowo wszystkie tajemnice życia zagrobowego, a cóż Kościół wie o najlichszej trawce, która rośnie na grobie? Cały świat pozaludzki nie jest objęty nauką katolicką. Nie ma żadnych kościelnych rozwiązań dla tragedii trzech czwartych bytu na ziemi, a cóż dopiero we wszechświecie. A mimo to z tytułu posiadanej wiedzy absolutnej Kościół zohydza każdego, kto myśli inaczej... Potępia, prześladuje...
— Moja kochana pani — zniecierpliwił się ksiądz. — Wygadujesz tu zdrowo na Kościół, i pewno nie pierwszy raz, powiedzże, czy cię Kościół z tego powodu zohydził? Wymagacie łagodności bez granic, a samiście zażarci przeciw Kościołowi aż do piany na ustach.
— Och, nie, gdzie tam! I właśnie że pierwszy raz mówię z kimś, oprócz męża, o tych rzeczach — rozżaliła się Agnieszka. — Nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja tylko jak bardzo komuś ufam, to mogę mówić mu tak... nawet najgorsze... Ksiądz powiada, że mnie nikt nie zohydził. Cóż ja jestem? Ja się nie liczę. Ale wieluż to ludzi, służących najpiękniejszym ideałom ludzkości, zostało odsądzonych od czci i wiary przez Kościół. Dawniej klątwami, a teraz orędziami, encyklikami, wypominaniem z ambony, oczernianiem, bo ja wiem... tysiącami sposobów. Na przykład... masoneria. Za granicą zetknęłam się cokolwiek z ideą masońską. To jest piękna idea i wcale nieprzeciwna uczuciom religijnym. Polega na bezinteresownym, bezimiennym praktykowaniu cnoty, urzeczywistnia braterstwo, prawdziwe człowieczeństwo. A co kler zrobił z tą piękną ideą moralną? Wdeptaliście ją w błoto, podali na pośmiewisko...
— Ja ta nie sadzę diabłami na masonów. I o tym wdeptaniu w błoto dużo by mówić... Więcej tu zdziałały gadki samego ludu... i co głupsze nasze owieczki, smarujące po gazetach, co ślina przyniesie na język. No, niektórzy księża, barany nad baranami, barany, poszli na to... — uniósł się i natychmiast wspomniawszy na solidarność i dyscyplinę zawodu, a może i na coś więcej, dodał: — Ale takie traktowanie masonów nie wypływa z miłościwej nauki Kościoła. Kościół nie występuje nigdy przeciwko ludziom dobrej woli, żeby tam należeli do nie wiem jakiego wyznania czy przekonania. Występuje przeciwko instytucjom opartym na błędzie.
— To w teorii — przerwała namiętnie Agnieszka. — A w praktyce iluż ludzi wymordowała, spaliła chociażby inkwizycja, nie patrząc, kto tam dobrej woli, a kto nie...
— Kościół nikogo nie palił i nie mordował!... To władza świecka...
— Och, stara śpiewka. Nie palił, ale wydawał na śmierć... Zrzucać na innych to, co szło w każdym razie z natchnienia Kościoła, to jeszcze pogarsza sprawę.
— Zadawać śmierć drugiemu człowiekowi... Ano, jak idzie o wasze ziemskie interesy, dobrze tę straszną konieczność rozumiecie. Dajmy na to w walce o wolność... Ale to za ciężka sprawa, żeby tu ją tak na poczekaniu rozważyć. A wracając do masonerii, moje dziecko, to, coś mi tu o niej rzekła, jest w gruncie rzeczy katolickie. Braterstwo i prawdziwe człowieczeństwo to katolicyzm. Podług mnie wszyscy są katolikami, tylko błąkają się, nie wiedzą. Bo, proszę szanownej pani, jakby to pani wytłumaczyć. Bieg rzeczy jest katolicki. Ustrój wszechświata. Katolicyzm to nie wymędrkowana doktryna, to odkrycie, na czym polega, skąd się wywodzi i dokąd zdąża wszelkie istnienie... Odkrycie — powtórzył ksiądz — jeśli już tak się boicie tego słóweczka "objawienie".
— Wszelkie istnienie... — pokiwała głową Agnieszka.
— A tak. Wszelkie. Nawet i ta trawka, o której pani tu wspomniała. Choć Kościół nie o wszystkim jeszcze powiedział swoje ostatnie słowo...
I ksiądz się znowu zakaszlał.
— Ksiądz kaszle — zmartwiła się Agnieszka, pełna poczucia winy.
— Kaszlę. — Ksiądz uspokajał się z wolna, a twarz jego z purpurowej, krztuszącej się bryły przeobrażała się na powrót w łagodne, ludzkie oblicze.
Agnieszka przeczekawszy podjęła znowu:
— O ile jest tak, jak ksiądz mówi, że katolicyzm odpowiada oczywistemu biegowi rzeczy, to tym bardziej na co ta potężna organizacja Kościoła wojującego? Na co ta walka zacięta o jego czysto życiowe zwycięstwo coûte que coûte? Kto zna prawdę niewątpliwą, ten o nią nie zabiega, nie walczy, bo ta prawda walczy za niego. Przecież dzieło Kopernika było wyklęte, a bez przymusów i nakazów zyskało więcej wyznawców na ziemi niż Kościół katolicki. Nikt też nie zaprzecza prawu ciążenia, bo poczucie jego prawdziwości jest takie oczywiste, że nie potrzeba żadnej siły...
— Ale tłumaczy się je i wykłada, choćby w szkole, i nie da się promocji uczniowi, co by go nie rozumiał. A żeby jaki szalony chciał skakać z dachu, w przekonaniu, że się nie zabije, tobyś go pani chwyciła za kark, nie dbając, że go to może zaboli. Świat, moje dziecko, składa się z takich szalonych. A przypowieść o zakopanych talentach pani znasz? Tym byłby Kościół, nie organizujący się dla szerzenia i podtrzymywania wiary świętej, w której widzi szczęście całej ludzkości. Jedyną możliwość jej pojednania się, zbratania w Bogu. Jedyną prawdę.
Agnieszka nie chciała ustąpić:
— Słońce też świeci nad nami jedno i niewątpliwe. A jak różnie odbija się w kropli wody, w morzu, w krysztale, w ludzkich oczach. Zresztą, mnie idzie o metody — dodała mięknąc. — O rozporządzanie przez Kościół tylu tak brutalnie ziemskimi środkami gubienia ludzi, uzależnianie ich od siebie. Nie o głoszenie słowa Bożego, a o wpieranie go sposobami, które na każdym kroku zaprzeczają miłości bliźniego, dobroci...
— Pojętej docześnie, na krótką metę — wtrącił ksiądz, lecz Agnieszka nie dała mu skończyć.
— Jeśli co trzeba szerzyć — spieszyła — to potrzebę kierowania myśli ku rzeczom wiekuistym, konieczność ich samodzielnego doświadczenia... rozstrzygnięcia przez każdego człowieka. Kościół przeszkadza tylko temu duchowemu rozwojowi... Żadne uczucie religijne nie spełni swoich zadań w jego dusznym zamknięciu.
— Kościół nikogo nie zamyka, moje dziecko, jest szeroko roztwarty, chce się sam rozpowszechnić śród wszystkich dusz. To prędzej sekty i heretyckie zbory zamykają się w ciasnym kółku.
Agnieszka nie słuchała, coś sobie z namarszczoną brwią usiłując przypomnieć.
— Przecież w objawieniu świętego Jana o Nowym Jeruzalem — znalazła wreszcie — o mieście Królestwa Bożego na ziemi jest powiedziane:
„A K o ś c i o ł a w n i m n i e w i d z i a ł e m, albowiem Pan Bóg wszechmogący jest Kościołem jego i Baranek." I że „poganie będą chodzić w światłości Jego." Zapamiętałam to dobrze...
— Ślicznie — ucieszył się ksiądz. — Ale zważ no pani, jaka jest korzyść ze świeckiego czytania ksiąg świętych. Bierzecie z nich, co wam wygodnie, a tam jest tyle tajemnic, ile słów. Nowe miasto Jeruzalem, toś pani zobaczyła, a co je poprzedza, toś prześlepiła. A nie jestże tam czasami powiedziane o ciężkiej walce, jaka została stoczona, żeby to miasto Boże mogło znijść z nieba na ziemię? Nie pamiętasz to owych plag siedmiu aniołów, owych bestyj apokaliptycznych, moru, ognia, trzęsienia ziemi? A to wszystko jest zmaganie się Kościoła ze złem i niewiarą tego świata.
— Czyż ja mówię, że nie trzeba walczyć ze złem? Ja właśnie Kościołowi zarzucam, że gotów tolerować zło, byle tylko działo się w ramach i pod skrzydłami Kościoła... Nie rozumiemy się wcale — Agnieszka westchnęła, rezygnując z dalszych wywodów, strapiona, gdyż niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem jest jedną z najcięższych mąk życia na ziemi.
— Nie bój się — złagodniał proboszcz — ja cię rozumiem. Ja wiem, do czego ty, pani, prowadzisz. Tyś, pani, też katoliczka, tylko że niecierpliwa. To, czego chcesz, to religia zbawionej ludzkości. Zbawionej — czy w niebiesiech, czy, gdy Bóg jedno z nieba i ziemi uczyni — ale nie tej, którą my znamy i która jeszcze może wieki wieków po nas trwać będzie. Dziś na ziemi konieczna jest organizacja i praca apostolska, i rygor, bo bez tego nic nie można uczynić. Aż mi dziwno, że tak inteligentnej osobie trzeba takie rzeczy tłumaczyć. Pani sama należy pewno, jak wy wszyscy młodzi, do jakiej partii...
— Nie. Ale to inna sprawa.
— No, to należysz pani w każdym razie do narodu. To też organizacja... I jakoś nie czujesz pani ucisku tej organizacji. Nie dusisz się w niej, moja indywidualistko, czy jak wy to nazywacie.
— No, dobrze, ale przecież naród łączy się dla spraw życia doczesnego, a nie dla szafowania łaskami nieba czy karami piekła. I nikt mnie nie może odsądzić od polskości dlatego, że na przykład rozumiem patriotyzm inaczej niż ta lub owa partia. A jeśli są tacy, to powiem o nich to samo co o Kościele. I jakby w narodzie zapanował dogmat wojującego nacjonalizmu... takiego krwiożerczego, jak w żydowskich księgach Mojżesza, to dla mnie byłoby to jak najazd wroga na ojczyznę. Fałszywych proroków — na ideę narodu. Kościół — może w ogóle kościoły... dzisiejsze przynajmniej... wydają mi się takim najazdem na ideę religii.
— Ślicznie! — mruknął ksiądz i nie dodał nic więcej. Zdawał się znużony czy wyczerpany i jakby z wysiłkiem dźwigał głowę do góry. Agnieszce wydało się, że go zwyciężyła. I fakt, że zwyciężyć można tylko przez pokonanie kogoś, zgnębił ją bardziej niż poczucie słuszności wygranej sprawy. Użaliła się nad księdzem, zapragnęła pomóc pokonanemu.
— Och — rzekła — gdyby Kościół był taki, jak to, co ksiądz tu mówił. Ale my w życiu na każdym kroku spotykamy co innego. Zacieśnione horyzonty, żądzę władzy, interesowność, popieranie ciemnoty i najniższych instynktów tłumu. Ksiądz jest wyjątkiem.
— Nie — zaprzeczył proboszcz, ale widać było, że te słowa sprawiły mu przyjemność.
Agnieszka doznała wrażenia, że robi jej się czerwono w oczach. Przetarła je i spostrzegła, że to zachód zrumienił okienko i ściany izby. Jednocześnie usłyszała towarzyszący przez cały czas ich rozmowie zgiełk wesela, który w tejże chwili rozebrzmiał głośniej. Drzwi się otwarły, chuda Tomaszowa Kolańska weszła rozochocona w kręgu białego czepca i znowu z tacą na rękach.
— A ksiądz proboszcz sobie z paniuchną ugwarzają i ugwarzają. Przyniosłam kawy. Może i placuszka raczom przekąsić.
(...)
Agnieszka zerwała się.
— Księże proboszczu! Zapomniałam, że rodzice proszą do nas na podwieczorek. Ja wywołam Emilkę i może już pójdziemy.
Ksiądz wstał ciężko i dziękował za kawę.
— I Bóg zapłać, moi złoci, ale mnie już czas ku domowi. A do państwa — przeprosił Agnieszkę — też może wpadnę innym razem. Proszę rodzicom podziękować, alem ja coś dziś niezdrów.
— To już ksiądz proboszcz nie ostanom? Tomasz! — wywoływała Kolańska. — Proboszczowi konia trzeba założyć.
— Dejta pokój, gospodyni, dejta pokój. Ja wolę iść piechotą. Trzeba zruszyć to cielsko, bom się nadto zasiedział. Przechadzka dobrze mi zrobi.
Agnieszka miała wrażenie, że to przez nią ksiądz nie czuje się zdrów.
— Ja proboszcza kawałek odprowadzę. Można? — prosiła, za nic nie chcąc się z nim w tej chwili rozstać, gdyż nieporozumienie ma niekiedy władzę sprzęgania ludzi z sobą bardziej niż zgodność. Wszczął się rozruch, kto przytomniejszy wychodził żegnać proboszcza, Agnieszka wcisnęła się w tłok izby tanecznej, chcąc przychwycić Emilkę i dać znać, że odchodzi. Śród krętaniny potrącających się par jedna z dziewuch zawodziła przenikliwie:

A czy przyjedziesz, czy nie przyjedziesz, moje serce się nudzi,
bo moje serce strapione wielce od nieszczęśliwych ludzi.

w drugim końcu izby. Agnieszka szepnęła tedy Julce, która nawinęła się jej ze swym szewczykiem:
— Wróćcie same z panienką. Ja już idę, będę w domu przed wami.
Ksiądz, znalazłszy się na drodze w ciszy mroźnego zachodu, odetchnął i zrobił się raźniejszy.
— No — rzekł wesoło — taki mróz to najlepszy na wszelką chorobę. Tam w chałupie było kruszynę za duszno.
— Księdzu nie zimno? — zatroskała się Agnieszka przypomniawszy go sobie kiedyś tak marznącym.
— Gdzieta zimno? Gorąco — zdziwił się. — Ano, dziś wiatru nie ma.
Szli chwilę po skrzypiącym śniegu drogi nad stawem.
— Pani powiadasz... — podjął raptownie ksiądz — uczucie religijne...
— Wiem — zaśmiała się Agnieszka — księża nie lubią tego słowa.
— Nie lubią, bo to wasze uczucie religijne powiada, że życie doczesne nie jest wszystkim, świat fizyczny nie jest wszystkim, ale czym jest owo w s z y s t k o — nie mówi. Więc jak tu w imię tego czegoś niewiadomego dawać wskazówki postępowania? Religia bez tego jest martwa. Człowiek potrzebuje takich pozytywnych wskazówek, norm, pewności. Toć i w Piśmie świętym, które pani tak lubisz przytaczać, powiedziano: A mowa wasza niech będzie: Tak. Tak. Nie. Nie.
Ksiądz zdawał się dziwić, że Agnieszka nie pożąda zwyczajem młodych kategorycznej pewności. Lecz ona rzekła:
— Bo ja myślę, że w rzeczach doczesnych trzeba mówić tak albo nie, ale w rzeczach zaświata prawdą jest tylko: nie wiem.
A potem dodała:
— Tak, dogmat, Kościół — to przystań, spokój, pewność. Ale ja tego nie chcę. Mnie się zdaje, że kto nie nauczy się szukać pewności tam, gdzie jej najmniej, w najtrudniejszych warunkach, ten nie zasługuje na żadną pewność. Jeżeli Stwórca obdarzył człowieka tęsknotą umysłu, zdolnością szukania prawdy w tak różny sposób i na tak różnych drogach, toć nie na to, żeby go zakuć w niewzruszone dogmaty jak w dyby. Tylko żeby wędrował, trudził się, szukał. Z tego powstaje cała cywilizacja, nauka, sztuka... Ksiądz może powie, że to jest dzieło diabła. W takim razie diabeł jest równie potężny jak Bóg.
— Ho-ho — zaśmiał się ksiądz. — A może tylko skłonność do jego sprawek jest w sercach ludzkich potężna? Pani zawsze chcesz lepiej wiedzieć, co powiem, niż ja. A otóż nie to powiem! W sprawach doczesnych wolno badać i szukać, ile kto zechce, i wszystko to pomieści się w objawionej religii. Czynił to i Kościół, cywilizacja niemało jemu zawdzięcza. Ale w sprawach wiecznych droga jest znaleziona. I jakbyś pani, wiedząc, że jest owa droga — prosta i krótka — do domu, gdzie czeka na cię dobry Ojciec, zamiast śpieszyć do niego, błąkała się uparcie po manowcach...
— A jeśli — przerwała Agnieszka — ten Ojciec zapyta mnie: czemuś nie wykorzystała zasobów i sił umysłu, które ci dałem. Czyś nie wierzyła, że wszystkie drogi prowadzą do mnie, o córko małej wiary? Nie-e! O ile nie znajdę Boga, idąc dokądkolwiek, to nie znajdę go i w kościele, proszę księdza. O ile nie rozpoznam go uczuciem...
— Brawo. Bardzo ładnie — cieszył się ksiądz. — Uczucie religijne jest koniecznym składnikiem wiary, ale nie może być jedynym. Chwile uniesienia religijnego przychodzą i odchodzą, a ile razy prowadzą na manowce? Przypomnij sobie sekty rosyjskie, moje dziecko, do czego doszły w szale uczucia religijnego. Czymże miarkować takie szały i czym znów krzepić się w chwili oschłości serca, jeśli nie rozumem oświeconym przez Łaskę Bożą dla przyjęcia tajemnicy dogmatów.
— A ja właśnie dogmatów nie uważam za niezbędny składnik religii. Jeśli chcemy je przyjąć rozumem, to nie ma wyjścia z ich sprzeczności, jeśli uczuciem i wyobraźnią... to przybierają taką zmysłową, ziemską postać...
— I tak nie jest, jak tu ksiądz mówił — przypomniała sobie — żeby uczucie religijne nie dawało wskazówek postępowania. Daje. Dlaczego tak jest — nie wiem. Może dlatego że niepojęta istota bytu, prąd życia przenikający wszystko, jest właśnie moralnością. Może dlatego, że religijne uczucie zespolenia się ze wszechbytem to miłość, a miłość jest źródłem etyki. Nie wiem, czym się to dzieje, ale w jakiś sposób to wewnętrzne, niekościelne życie religijne jest związane z moralnością w postępowaniu. I z o wiele surowszą niż ta, którą Kościół podżega, obiecując nagrodę, strasząc karami. Nie kara i nie nagroda, tylko samo poczucie istnienia Boga domaga się w takiej religii, żebyśmy byli dobrzy, sprawia, że czujemy żal za grzechy, skruchę, potrzebę zadośćuczynienia, wolną wolę... której może nie ma, podług prawa przyczynowości, a jednak ona istnieje, tak jak... no, na przykład czas, którego także podobno właściwie nie ma.
— Brawo — cieszył się coraz bardziej ksiądz. — Bardzo ładnie. Mówisz pani jak prawa katoliczka.
— A jednak — wykrzyknęła Agnieszka — doszłam do tego poza wiarą w dogmaty, poza praktykowaniem sakramentów i obrzędów. To może świadczyć tylko, że Kościół zawiera kilka oczywistych prawd moralnych, które można znaleźć w wielu innych poglądach na świat, ale nie — że jest ich wyłącznym nosicielem.
— Kościół stał u twojej kolebki, a światło, które wtedy na ciebie spłynęło... — zaczął ksiądz, lecz Agnieszka biegła już swoim torem.
— I ja nie jestem bez oparcia. Nawet na owe chwile bezdroży uczuć albo oschłości serca. Na to nie potrzeba dogmatycznej ani nawet ideologicznej wiary, tylko religijnego stosunku do każdego faktu życia. Wobec ludzi na przykład — poczucie świętości drugiego człowieka, poszanowanie dla niego.
— Wiara w człowieka to ubóstwienie samego siebie.
— Nie. Bliźniego. Czyż Chrystus nie powiedział, że co uczyniliście bliźniemu, mnieście uczynili? Ksiądz mówi: organizacja i nazwał mnie indywidualistką... A ja nie jestem indywidualistką, chociaż chciałabym być indywidualnością. Wyobrażenia religijne, które narzuca mi Kościół, nie odpowiadają moim potrzebom religijnym, więc muszę budować własne. Wierzę, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają takie same potrzeby. Razem z nimi tworzymy kościół ducha, kościół serc. Jeśli w takim znaczeniu ksiądz mówił, że wszyscy są katolikami, to jestem katoliczką. A do Kościoła oficjalnego zraża mnie właśnie, że to taka żelazna organizacja społeczna dla osiągnięcia celów wyłącznie indywidualnych. I że głosi miłość Boga bez czynnej miłości człowieka, tylko z troską o własne zbawienie.
— Co też to pani wygadujesz! Kościół nie pojmuje zbawienia bez miłości bliźniego, bez służenia ludziom.
— A pustelnicy? Ich nie obchodził świat ani ludzie. Byle sami byli zbawieni.
— Znowu za prędki sąd, moja kochana pani. Są różne sposoby służenia bliźniemu, każdy dla innego rodzaju usposobień. Służyć bliźniemu można z bliska, podawać mu rękę jak owa Julka szewczykowi, albo z daleka — podawać mu owoce swego ducha. Kościół twierdzi tylko, że o ile nie rozważysz, jaki jest twój stosunek do Boga, to nie możesz mieć właściwego stosunku do człowieka. Żeby wiedzieć, jak służyć drugiemu, trzeba samemu kształcić się duchowo — poznać ideał życia. To jest, widzisz pani, nasz katolicki indywidualizm, zgodny ze społecznością. Abo i wy w waszych świeckich ideałach nie dążycie do tego samego? Tylko że nie macie myśli przewodniej. Raz wam się człowiek zdaje wszystkim, to znów — owa społeczność. A Kościół stawia każdą rzecz na właściwym miejscu.
— No, dobrze — ustępowała Agnieszka. — Rozumiem, że trzeba ukształtować swój stosunek do świata, żeby mieć z czego dawać drugim. Ale wychowuje się siebie także w pracy z drugimi i dla drugich. Może w ogóle inaczej nie można...
Wtem zdjęły ją wątpliwości i tarła czoło, zsuwając z niego czarną, futrzaną czapeczkę.
— ...Społeczność nie jest wszystkim?... Zaraz, zaraz... I ja tak często myślę. A jednak może dla człowieka jest wszystkim... jedyną rzeczywistością? Bo inaczej czymże wytłumaczyć?... Ja mówiłam, że istota bytu jest moralna? To nieprawda! — wykrzyknęła z rozpaczą. — Bóg to siła, która tworzy, tworzy z nieprawdopodobną płodnością. I niszczy. Ale czy ta siła jest dobra albo zła? Po prostu siła, nieosobista i nie mogąca tworzyć nieśmiertelnych dusz osobistych...
— Teraz to pani bluźnisz.
— Bluźnię? Więc niechże ksiądz mi wytłumaczy... W Kalińcu pod kościołem siedzi w pudełku z łachmanami taka postać, bo trudno to nazwać człowiekiem. Istota wielkości rocznego dziecka. Kretyn. Pokraka. Nie słyszy, nie widzi, nie mówi. Zamiast twarzy — jakieś takie okropne miejsca poznaczone zaczątkami oczu, nosa i ust. Kładzie mu się groszaki na rękę... taką jak dłoń embriona czy niemowlęcia. Pamiętam to od dziecka. Moja matka jeszcze go czy raczej „to" pamięta. Czym to jest w świetle nauki o nieśmiertelnej duszy? Jak oświecić ten stwór łaską boską, jak zbawić, jak potępić? — załkała prawie. — Jedynie tylko, jeśli przyjąć, że nieśmiertelne i wieczne jest społeczeństwo i dzieło jego cywilizacji, i przenikająca je dusza zbiorowa, można jakoś pogodzić się z tym upośledzonym szczegółem całego, zdrowego organizmu. To straszne, ale jak nie żywić takich myśli?
Znów stanęli. Ksiądz chwycił Agnieszkę za ramię, a drugą ręką zatoczył krąg dokoła. W twarzy miał ognie, choć ze słońca został już tylko krwawy rąbek nad śniegami, a świat zaczynał błękitnieć.
— To idea społeczeństwa wydaje ci się dostateczna, żeby przyjąć takie nieszczęście, a idea myśli Bożej, nad wszystkim czuwającej, widzi ci się niedostateczna? Spójrz no, moja kochana pani, na te wierzby nade drogą. Twój własny ojciec ponacinał im czuby i patrz, jak nienaturalnie odrosły, jakie to cienkie mają rózgi. Czy to nie kaleki nieszczęsne wobec zwyczajnej, zdrowej wierzby? A psująże ci krajobraz? Wydają się pokraką upośledzoną? Może i byłyby pokraką dla takiej nie uszkodzonej wierzby, żeby ona miała tę niesforną świadomość, co ty... A twój ojciec nie ze złości to im uczynił, jeno dla wyższego celu, żeby nie zacieniały zboża, co tu aż do nich dochodzi. A wy patrzycie na te wierzby i nie kaleki w nich widzicie, a osobliwe piękno i pożyteczność, malujecie je i opiewacie w wierszach. Wieszże, czym jest i jak wygląda ów podkościelny kaleka w oczach tworzącej myśli Boga? I czym jesteśmy w Jego zamiarach, gdy nas tak ponacina i pokaleczy? O czym tu gadać? Zamilknąć by wypadało i schylić głowy w pokorze.
I Agnieszka schyliła głowę. Nie wiedziała, czy ksiądz ma rację, lecz w jego słowach była siła, która porywa i rozbraja. — Rzeczywiście — myślała — za dużo padło tu słów nad tym, nad czym przystałoby raczej pomilczeć w zamyśleniu.
Szli tedy, nic nie mówiąc, ksiądz kaszlał chwytając się za piersi.
— Walczyłam tu — myślała z goryczą Agnieszka — narzucałam swoje poglądy, tak właśnie, jak to czynią księża. O niedolo człowieka!
— Ściemnia się — rzekła — ja już chyba wrócę do domu.
— Dzo dzomu? — powtórzył ksiądz, przedrzeźniwszy jej nieznaczne seplenienie. Agnieszkę to wzruszyło. Tylko ci naśladowali jej wymowę, którzy upatrywali w niej zniewalający wdzięk. Było w tym przedrzeźnieniu podobieństwo pieszczoty.
— Co ksiądz na mnie tak patrzy? — spytała czerwieniąc się. — Że jestem taka heretyczka, zgubiona, potępiona?
— Nie. Myślę, moje dziecko, że Bóg spogląda na ciebie i cieszy się...
Agnieszka odczuła nie treść tych słów, tylko życzliwe basowe ciepło głosu, który je wyrzekł. Ręka, co ujęła na pożegnanie jej dłoń, była przyjaźnie mocna i gorąca, a podbródek łagodnej twarzy księdza energiczny i na wskroś męski ze swym dołkiem pośrodku.
— Kłaniaj się pani rodzicom — a jak mnie wspomnisz, to nie wspominaj źle. Niech cię Bóg ma w opiece.
Spiesząc brzegiem stawu ku furtce ogrodowej, Agnieszka myślała, że ksiądz, chociaż niepiękny i rubaszny, ma w sobie wiele uroku. Stanęła przy dzikiej gruszy i przyłożywszy czoło do zimnego jak lód, chropowatego pnia, westchnęła. — Och... nędzne serce, którego żadna prawda tak nie przekona, jak uścisk dłoni, uśmiech, spojrzenie, głos... Cóż są warte moje poglądy, myśli...
— Tym oni w końcu działają — melancholizowała. — Im który czystszy i świętszy, tym więcej biją z niego te niewyżyte potęgi... Kościół dobrze wiedział, co robi, nakazując księżom celibat. Jest metoda w tym szaleństwie...


Noce i dnie (Dąbrowska Maria)

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2850
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: elwen 22.08.2011 20:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Agnieszka, zgnębiona Toma... | Sherlock
Lata do tej książki nie zaglądałam - rewelacyjny fragment!
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: