Przekręt w przekręcie
Książkę kupiłam przypadkiem. Podczas letniego wypadu na Wrocławia ze znajomymi weszliśmy do księgarni - "Wszystkie książki za pół ceny", głosił napis na szybie. Myślimy, czemu nie? Wyboru zbyt wielkiego nie było, a tę książkę wybrałam, bo kojarzyłam tytuł po jej filmowej adaptacji, której jeszcze nigdy nie oglądałam. To było we wrześniu. Dziś mamy grudzień, a ja zaczęłam jej czytanie dopiero dwa dni temu.
Pierwszy problem - książka wciąga i to cholernie. Bardzo mało wątków, które nudzą czytelnika. Akcja dzieje się szybko, prawie z dnia na dzień wszystko wywraca się do góry nogami. Zaledwie 250 stron, a tyle się dzieje. Jak dla mnie to duży plus.
Drugi problem - wątek. Ciekawy, bo takiego jeszcze nie było w książkach, ale z drugiej strony dosyć typowy dla Stanów Zjednoczonych. Czytelnik dochodzi po raz setny do wniosku, że w USA nie ma życia bez przekrętów.
Trzeci problem - Dwie różne postacie, które łączy to samo - praca. Jeden cały czas wychodzi na zero, drugi odkłada, żeby po piętnastu latach oszczędzania zebrać wcale niemałą sumkę.
Czwarty problem - kompozycja. Dobra, choć ciekawa jestem, jakby wyglądała, gdyby została zastosowania inwersja czasowa... Poza tym przez ostanie 70 stron bardzo dużo się dzieje, trzeba trochę zwolnić z tempa, żeby nadążyć z poczynaniami bohaterów, aż w końcu jeden, drugi i trzeci niespodziewany koniec! Nawet najbardziej uważny czytelnik nie mógł odgadnąć takiego końca.
Reasumując chcę podkreślić, że w literaturze/filmie Hollywoodu bardzo rzadko mamy do czynienia z nieszczęśliwym, katastrofalnym, czy tak nieobliczalnym zakończeniem. Cieszy mnie to bardzo, że mogę sięgnąć do literatury, która nie trzyma w napięciu tylko do pewnego momentu, a na końcu przychodzi rozczarowanie doskonałym zakończeniem. Nie znaczy to, że nie lubię dobrych zakończeń - są naprawdę potrzebne, bo jakby były tylko złe, to też nie byłoby kolorowo. Jednak umiar musi być - trzeba wiedzieć, kiedy to szczęśliwe zakończenie jest wskazane, a kiedy na scenę wkracza pech.