Dodany: 01.11.2015 21:43|Autor: asia_

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

2 osoby polecają ten tekst.

CYRK w LITERATURZE - KONKURS nr 192


Przedstawiam KONKURS nr 192, który przygotował KrzysiekJoy.




"Cyrk jest ostatnim schronieniem czystej sztuki"

François Mauriac


Witajcie!

Tematem mojego kolejnego konkursu literackiego jest cyrk. Któż z nas nie był choć raz na cyrkowym przedstawieniu? Gdy cyrk przyjeżdżał do moich rodzinnych Kielc, z niecierpliwością oczekiwałem, aż mama przyniesie z zakładu pracy bilety na przedstawienie. Kochało się klaunów, podziwiało akrobatów, fascynowała sztuka kuglarstwa i imponowali poskramiacze dzikich zwierząt. W dorosłym życiu cyrk nie wywiera już takich emocji, ale uważam, że słowa Mauriaca coś w sobie mają, i mam nadzieję, że sztuka cyrkowa jeszcze długie lata będzie dostarczała nam rozrywki.

Przygotowałem 30 fragmentów, pochodzących z książek, które mam ocenione. Może nie być łatwo, ale wiadomo, aby w sztuce cyrkowej dojść do perfekcji, trzeba włożyć wiele wysiłku. Tak samo i Wy musicie poświęcić trochę czasu i chęci, aby uzyskać dobrą cyrkową formę.

Będę oczywiście wszystkim chętnym dużo pomagać.


Regulaminowa część konkursu

Punktacja i laureaci:

Dо оdgadnięcia jest 30 fragmentów, za każdy mоżna оtrzymać 2 punkty (pо jednym za autоra i tytuł), czyli maksymalnie 60 punktów. W przypadku równej liczby punktów decyduje data zdobycia ostatniego punktu.


Podpowiedzi:

- Konkurs rozwiązujemy w zgodzie z samym sobą, to jest tak, jak nam to sprawia przyjemność.
- Istnieje dowolność korzystania z wszelakich źródeł.
- Podpowiedzi na forum są bardzo mile widziane. Liczę na Waszą pomysłowość, a nie na ewidentne "czołgi".
- Jeżeli ktoś chce uzyskać podpowiedzi standardowe, czyli czytałaś/eś, znasz autora, proszę mnie o tym poinformować w swoim, najlepiej pierwszym, e-mailu.


Kontakt:

- Odpowiedzi przesyłamy na adres: [...]
- Nie będę brał pod uwagę "anonimów", dlatego też bezwzględnie wymagam, aby w tytule maila podać swój stały BiblioNETkowy nick.


Termin:

- Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 12 listopada o godzinie 23.59.
- Odpowiedzi na Wasze e-maile możecie spodziewać się maksymalnie w ciągu 24 godzin.


Uwagi różne:

- Wszystkie książki występujące w konkursie mam ocenione.
- W przypadku utworów poetyckich należy podać autora oraz tytuł wiersza.


Przedstawienie czas zacząć, zapraszam do cyrku!

Miłego odgadywania!
KrzysiekJoy



1.


- X! - odezwał się T., który ledwo mógł złapać dech, gdyż biegli tak szybko. - X, czy chcesz iść z nami do cyrku?
- Mogę iść z wami wszędzie - odparła X. - Ale czy mogę iść do syrku, tego nie wiem, bo nie wiem, co to takiego: syrk. Czy to boli?
- Coś ty! - oburzył się T. - To przecież nie boli! To jest po prostu pycha! Konie i klowny, i piękne damy, które chodzą po linie!
- Ale to kosztuje sporo pieniędzy - dodała A., otwierając zaciśniętą dłoń, aby sprawdzić, czy ma w niej nadal błyszczącą monetę (...) i dwie monety po pięćdziesiąt (...).
- Jestem bogata jak król - odparła X - więc w każdej chwili mogę sobie kupić syrk. Chociaż właściwie byłoby tu ciasno, gdyby trzymać więcej koni. Klowny i te piękne damy da się może jakoś upchnąć w maglu, ale z końmi będzie gorzej.
- Ach, jakaś ty niemądra! - przerwał T. - Kto mówi o kupowaniu cyrku?! Trzeba płacić za to, że się tam idzie popatrzeć.



2.


Dzieci od rana zaglądały przez szpary w deskach, z twarzami rozciekawionymi i przerażonymi zarazem, starsi zaś chłopcy, ożywieni już bardziej wojowniczym duchem, wracając ze szkoły maszerowali groźnie, sami nie wiedząc, dlaczego to robią. Godzina ósma wieczór. Noc cudna, pogodna, gwiaździsta. Powiew zza miasta przynosi zapachy gajów pomarańczowych, które w mieście mieszają się z zapachem słodu. W cyrku bije łuna światła. Ogromne smolne pochodnie, zatknięte przed główną bramą, palą się i kopcą. Powiew chwieje pióropuszami dymu i jaskrawego płomienia, który oświeca ciemne kontury budowli. Jest to świeżo wzniesiona szopa drewniana, okrągła, ze śpiczastym dachem i z gwiaździstą amerykańską chorągwią na szczycie. Przed bramą tłumy, które nie mogły się dostać lub nie miały za co kupić biletów, przypatrują się wozom trupy, a głównie płóciennej zasłonie wielkich drzwi wchodowych, na których wymalowana jest bitwa białych z czerwonoskórymi. W chwilach, w których zasłona się uchyla, widać oświecone wnętrze bufetu z setkami kufli szklanych na stole. Ale oto ściągają zasłonę na dobre, i tłum wchodzi. Puste przejścia między ławkami poczynają tętnić krokami ludzkimi, i wkrótce ciemna, ruchliwa masa pokrywa wszystkie przejścia od góry do dołu. W cyrku widno jak w dzień, bo chociaż nie zdołano przeprowadzić do niego rur gazowych, to natomiast olbrzymi żyrandol, złożony z pięćdziesięciu lamp naftowych, oblewa arenę i widzów potokami światła. W tych blaskach widać opasłe, przechylone w tył dla folgi podbródkom głowy piwoszów, młode twarze kobiece i śliczne, zdziwione buzie dziecinne, których oczy niemal nie wychodzą na wierzch z ciekawości. Zresztą wszyscy widzowie mają miny ciekawe, zadowolone i głupie, jak zwykle publiczność cyrkowa. Wśród szmeru rozmów, przerywanych okrzykami: Frisch Wasser! frisch Bier! - wszyscy z niecierpliwością oczekują zaczęcia. Na koniec dzwonek się odzywa, ukazuje się sześciu masztalerzy w palonych butach i staje w dwóch szeregach przy wejściu z areny do stajen. Przez te szeregi wpada rozhukany koń bez uzdy i siodła, a na nim jakby obłok muślinu, wstążek i tiulu. Jest to tancerka Lina. Rozpoczynają się harce przy odgłosie muzyki. Lina jest tak piękna, że młoda Mathilde, córka piwowara z Opuncia-Gasse, zaniepokojona jej widokiem, pochyla się do ucha młodego grocernika Flossa z tejże ulicy i pyta z cicha: czy ją kocha jeszcze? Tymczasem koń galopuje i oddycha jak lokomotywa, bicze klaskają, błazny, których kilku wpadło za tancerką, wrzeszczą i biją się po twarzach, tancerka miga jak błyskawica; brawa się sypią. Co za przepyszne przedstawienie!



3.


W cyrku było znakomicie; zwodnicze świecidełka i oszalała muzyka, kot rachmistrz, reagujący na uprzednio skrapiane walerianą tablice z numerami, wzruszone damy, pokazujące potomstwu ów wymowny przykład darwinowskiej ewolucji. Kiedy pierwszego wieczoru O. wyszedł na pustą jeszcze arenę i spojrzał ku wylotowi znajdującemu się u samej góry czerwonego namiotu, ku temu ujściu, tej możliwości jakiegoś zetknięcia, ku temu środkowi, temu oku tworzącemu pomost pomiędzy ziemią a wolną przestrzenią, przestał się śmiać i pomyślał, że może istnieje ktoś, kto z największą łatwością wspiąłby się po maszcie ku temu oku w górze, ale że tym kimś nie jest on, który paląc papierosa patrzy w górę, nie jest on, który stoi na dole i pali pośród całej cyrkowej wrzawy.



4.


Gdy zaświtało nowe tysiąclecie, naprawdę wyglądało na to, że era cyrków przeminęła na dobre. Nawet Kopuła Tysiąclecia, która okazała się największym cyrkiem ze wszystkich, tylko wzmocniła to wrażenie. Cóż więc robiłem w zeszłym tygodniu w namiocie cyrkowym?
Nie mam zielonego pojęcia, ale mogę wam powiedzieć, że jeśli chodzi o rozrywkę na żywo, Darcy Bussel totalnie wymięka a Rolling Stones to istny obciach.
Był to "Cyrk Gifforda" i zajmował namiot o rozmiarach znanych każdemu, kto obozował na Mount Everest. Nie było klaunów, w przerażających kostiumach, ani zwierząt porwanych na pustyni Kalahari. W rzeczywistości jedynym czworonożnym elementem rozrywki był pies jednego z widzów, który pod koniec przedstawienia wybrał się na przechadzkę po scenie i zaczął wywalać język. Pokazy były właśnie w takim stylu.
Występowało dwóch żonglerów z Etiopii, którzy byli na granicy absolutnego mistrzostwa w swoim pokazie żonglowania tyłem do siebie. Mieli też Ralpha i Celię, którzy pojawili się w wiktoriańskich kostiumach kąpielowych i zaprezentowali coś, co wyglądało jak gra w twistera w powietrzu.
Czy wiedzieliście, że można stać na jednej nodze i utrzymywać w równowadze kobietę stojącą na waszym nosie? Ja też nie wiedziałem.
Nie chcę zabrzmieć jak gminny oszołom, który uważa telewizję za zło wcielone, ale było coś pokrzepiającego w tej prostej, plebejskiej rozrywce.
Uwierzcie mi, oglądanie faceta zdejmującego spodnie i jednocześnie balansującego na linie jest niesamowite. Ja nawet w sypialni nie umiem zdjąć spodni tak, żeby się nie przewrócić. Było to coś bardzo bliskiego i osobistego; takie małe i niskobudżetowe przedsięwzięcie, bez żadnego komputerowego oszustwa.
Czyż nie tego właśnie chcemy od rozrywki - zobaczyć, jak inni ludzie robią coś, czego sami nie potrafimy? Big Brother? Dziękuję, ja wolę chodzić do cyrku, choćby codziennie.



5.


Cyrk był wypełniony po brzegi. Na pierwszej ławce balkonu, z każdej strony wejścia, tłoczyli się wysocy wysuszeni starcy o białych bródkach i wąsach, z krótkimi włosami zaczesanymi powyżej chrząstkowatych uszu, wyglądający jak byli oficerowie kawalerii prowadzący maneż. I na tej ławce wytrawne oczy rozpoznawały jeszcze profesorów gimnastyki i artystów w dziedzinie cyrkowej, między którymi właśnie zasiadł, idąc z trudem wsparty na lasce, młody cudzoziemiec w czapce z karakułów, do którego przez cały czas spektaklu zwracał się z uprzejmościami cały personel Cyrku. Pasaż zaś prowadzący do stajen, mimo wywieszki nakłaniającej do przechodzenia przez salę, był tak przepełniony, że utrudniało to wyjście koni i woltyżerów, przepełniony osobistościami ze świata sportowego i wybitnymi klubowiczami walczącymi o miejsca na dwóch małych ławeczkach, na których ogląda się spektakl stojąc i gdzie tego dnia pani Tompkins, nie pracująca tego wieczoru i jak się wydawało, oczekująca z zaciekawieniem na występ braci.
Przedstawienie rozpoczęło się wśród zobojętnienia publiczności i zakłócały je tylko co jakiś czas świeże i śliczne wybuchy śmiechu dzieci, przedłużającego się przerywanymi okrzykami „och!”, podobnymi do lekkiej radosnej czkawki, na widok groteskowego upadku klowna.
Przedostatni występ kończył się w nastroju nieuwagi, znużenia, nudy, poruszania stóp nie mogących wytrzymać na miejscu, rozpościerania już przeczytanych gazet i oklasków dawanych niechętnie niczym wymuszona jałmużna.
Na koniec, gdy ostatni koń wrócił do stajni, a woltyżerka wykonała dwa ukłony, nawiązała się między mężczyznami to wstającymi, to zmieniającymi miejsca ożywiona wymiana zdań i głośna rozmowa z obydwóch stron wewnętrznego wejścia do Cyrku, której poszczególne fragmenty wybijały się ponad ogólny szum i docierały w strzępach do uszu widzów.
- Czternaście stóp, tak, zapewniam was, to skok na wysokość czternastu stóp... Policzcie… Najpierw przestrzeń pomiędzy odskocznią i beczką: sześć stóp; beczka: trzy stopy; starszy brat: pięć stóp, a ma więcej… To znaczy, że młody musi chyba pokonać wysokość czternastu stóp?
- Ależ to zupełnie niemożliwe. Człowiek może skoczyć tylko dwa razy wyżej niż wynosi jego wzrost, i to jeszcze dzięki trampolinie wykonanej przez genialnego stolarza.



6.


Mój debiut z ojcem spotkał się ze zrozumiałym zainteresowaniem znajomych i ludzi cyrku. Dyrektor Paweł Musajew, skądinąd wielki mój sympatyk i wielokrotnie orędujący u ojca za moim debiutem na arenie, postarał się o uroczystą oprawę przedstawienia. Dyrektorowa przysłała ogromny kosz kwiatów. Zauważyłem go, choć to przede mną ukrywano. Od rana też zjawiali się starzy artyści, czasami zupełnie nieznajomi ludzie, których teraz dopiero poznawałem. Sam nie wiem, czemu mój skromny debiut wywołał takie poruszenie i stał się jak gdyby małym świętem cyrku. Być może, że spowodowała to fama o moim uporze wobec ojca i jego nieprzejednanym stanowisku oraz fakt, że mimo imponującego niektórym cyrkowcom świadectwa dojrzałości zdecydowałem się na pracę w cyrku. W każdym bądź razie, cokolwiek powodowało tymi ludźmi, byłem i wdzięczny i przyjemnie wzruszony. Jeden tylko ojciec milczał jak zaklęty, choć od czasu do czasu spoglądał na mnie z niepokojem.
Wreszcie przyszła godzina 21.00. Orkiestra gra fragment z "Pajaców". Co za ironia. Przez szparę w czerwonej kotarze widzę olbrzymi cyrk, jasny i wyczekujący. Dwaj uniformiści patrzą na mnie uważnie. Oprócz nich nie ma nikogo. Ojciec ma wejść z przeciwległej strony głównym wejściem. Jeszcze czas się cofnąć... Uciekać...
Jestem na arenie. Twarze, twarze... Nikogo nie widzę. Prolog... aha, mam mówić prolog. Pustka, zupełna pustka w głowie. "Życie niełatwe. Życie wciąż problemy stwarza nowe. Człek by odpowiedź znaleźć rad, lecz ma za małą głowę. Pytanie trochę dziwne jest. Lecz może ktoś odpowie. Czy tu jest cyrk, czy życie to cyrk? Gdzie jest też cyrk - Panowie". Śmiech. To wychodzi ojciec. Nie jestem nareszcie sam. Witamy się z nim jakoś inaczej niż w życiu. Jak kolega z kolegą. Czuję znaczący uścisk dłoni. Uśmiecha się. Dalej już nic nie pamiętam. Zachowywałem się jak w transie. Jak przez mgłę widziałem publiczność, wydawało mi się, że słyszę oklaski. Zdziwiłem się, gdy wywołano mnie przed kurtynę. Chwyciłem kwiaty i uciekłem. W wozie ochlapałem twarz w zimnej wodzie, nie zmyłem szminki, narzuciłem na siebie płaszcz i błąkałem się po mieście do północy. Na jednym z rogów zatrzymałem się przed afiszem "?-? - lekarze depresji". Klapa - powtarzałem głośno - zupełna klapa.
Ktoś objął mnie za ramię. Odwróciłem się. Ojciec.
- Mój mały, głupi ?-? - powiedział. - Jestem z ciebie dumny. Będziemy razem pracować. - I ja, poważny maturzysta i świeżo upieczony student oraz klown, rozbeczałem się jak bóbr.



7.


- Hej, dziadziu, a ty niby dokąd?
Zatrzymuję się. Podnoszę wzrok. Jakiś dzieciak siedzi w kasie, jego twarz widać między torebkami z różową i niebieską watą cukrową. Na szklanej półce pod ladą mrugają błyskające zabawki. Kolczyk przebija mu brew, ćwiek tkwi w dolnej wardze, tatuaż zdobi jedno i drugie ramię. Paznokcie na palcach obu dłoni ma pomalowane na czarno.
- A niby dokąd mam iść, jak myślisz? - pytam, skory do kłótni. Ale nie mam na to czasu. I tak dość już straciłem z przedstawienia.
- Bilety są po dwanaście dolców.
- Nie mam pieniędzy.
- Więc nie wejdziesz.
Zatyka mnie. Ciągle brakuje mi słów, kiedy podchodzi do mnie jakiś mężczyzna. Starszy, starannie ogolony, dobrze ubrany. Menadżer, chętnie bym się o to założył.
- O co chodzi, Russ?
- Dzieciak pokazuje na mnie kciukiem.
- Przyłapałem tego gościa. Chciał się wkręcić bez biletu.
- Wkręcić! - wołam. Jestem oburzony.
Mężczyzna rzuca na mnie okiem i odwraca się do dzieciaka.
- Człowieku, co się z tobą dzieje?
Russ pochmurnieje i spuszcza głowę.
Menadżer staje przede mną, uprzejmie się uśmiecha.
- Proszę pana, pozwoli pan, że pana poprowadzę. Czy nie byłoby łatwiej, gdyby pan przyjechał na wózku? Wtedy nie musielibyśmy się martwić, by zapewnić panu dobre miejsce.
- Byłoby miło. Dziekuję. - mówię, bliski płaczu, taką czuję ulgę. Przez kłótnię z Russem jeszcze się trzęsę - okropna była myśl, że mogłem pokonać taki szmat drogi po to tylko, by mnie odprawił z kwitkiem nastolatek z przebitą wargą. Ale wszystko jest w porządku. Jestem tutaj, a na dodatek chyba dostanę miejsce tuż przy arenie.
Menadżer idzie za namiot i wraca ze zwykłym szpitalnym wózkiem. Pomaga mi usiąść i już po chwili się odprężam, odpoczywają moje obolałe mięśnie, kiedy popycha mój wózek w stronę wejścia.
- Proszę się nie przejmować Russem - mówi. - Tam głęboko w duszy pod tymi wszystkimi dziurami całkiem dobry z niego chłopak, chociaż czasem się dziwię, że nie przecieka, kiedy coś pije.
- Za moich czasów bilety sprzedawali starsi goście. Na koniec swojej kariery.
- Pracował pan w cyrku? - pyta mężczyzna. - W którym?
- W dwóch. Najpierw było to Najbardziej Osobliwe Widowisko na Ziemi Braci Benzinich - wyjaśniam dumnie, nadając sylabom przesadną wibrację. - potem w Ringlingu.
Wózek zatrzymuje się. Mężczyzna nagle wyłania się przede mną. - Był pan u braci Benzinich? W którym roku?
- Latem 1931.
- I był pan świadkiem popłochu?
- Oczywiście! - wykrzykuję. - Byłem w samym środku tego wszystkiego. W samej menażerii. Pracowałem jako weterynarz.
Wytrzeszcza na mnie oczy, nie dowierza.
- Nie wierzę! Po pożarze w Hartfordzie i wypadku kolejowym cyrku Hagenbeck-Wallace jest to chyba w świecie cyrku najbardziej znana katastrofa wszech czasów.



8.


– Idziemy do cyrku! Jest tu, kawałek dalej przy tej ulicy. Obiecałem przyjacielowi, że któregoś dnia tam zajrzymy. A dzisiaj też jest dzień, prawda?
W The Powerhouse niewielka trupa cyrkowa już rozpoczęła popołudniowe bezpłatne przedstawienie dla nielicznej, lecz bardzo młodej i entuzjastycznie nastawionej publiczności. Andrew wyjaśnił, że gdy po Sydney jeździły jeszcze tramwaje, w tym budynku mieściła się elektrownia i zajezdnia tramwajowa. Obecnie funkcjonował jako swoiste muzeum techniki. Para biuściastych dziewcząt zakończyła właśnie niezbyt spektakularny numer na trapezie, zebrała jednak gorące oklaski.
Potem na scenę wtoczono wielką gilotynę, a jednocześnie wszedł klaun. Ubrany był w kolorowy kostium i pasiastą czapkę zainspirowaną najwyraźniej przez rewolucję francuską. Ku wielkiej uciesze dzieci potykał się i przewracał. Po chwili dołączył do niego inny klaun w długiej, białej peruce i Harry zrozumiał, że ma on przedstawiać Ludwika XVI.
– Przewagą jednego głosu skazany na śmierć! – obwieścił klaun w pasiastej czapce.
Skazańca zaprowadzono na szafot, gdzie ku nieustającemu zachwytowi dzieci, po wielu krzykach i wrzaskach, położył wreszcie głowę pod nóż. Rozległo się krótkie bębnienie, gilotyna opadła i ku zaskoczeniu wszystkich, włącznie z Harrym, obcięła monarsze głowę z odgłosem przypominającym uderzenie siekiery w lesie w pogodny zimowy ranek. Głowa w peruce odskoczyła i potoczyła się do kosza.
Zgasło światło, a gdy się ponownie zapaliło, bezgłowy król stał w kręgu reflektorów z własną głową pod pachą. Zachwyt dzieci nie miał końca. Potem światło znów zgasło, a gdy zapaliło się ponownie, na scenie stała już cała trupa, kłaniając się widzom. Przedstawienie dobiegło końca.



9.


Właśnie zjedliśmy kolację, ubraliśmy się odświętnie. Wyszliśmy z domu o pierwszym zmierzchu, kiedy zwykle o tej porze sprawdza się okna i zamyka drzwi, bramy i furtki. Zapadł wieczór, a mnie zdawało się, że to świt. Z daleka było widać, jak Duży Rynek jest oświetlony, a w tym świetle poruszają się lub stoją czarne sylwetki ludzi. Nad wejściem do namiotu łopotało szerokie, oświetlone płótno z czerwonym napisem: "Cyrk Weller". Z bijącym sercem i zapartym tchem wszedłem przy boku rodziców do rzęsiście oświetlonego cyrku. Kilka rzędów siedzeń z nieheblowanych świerkowych desek regularnym kołem otaczało arenę wysypaną grubą warstwą miękkich żółtych wiórów.
Czary działały już na moje zmysły. Zaczynała się zabawa. Czułem, że twarz mi pała i oczy lśnią, a w kieszeniach zaciskałem kurczowo zimne palce. Jak przez mgłę widziałem pośród widzów znane twarze mieszkańców naszego miasta, a ja zdumiony zastanawiałem się, skąd tu się wzięli, i zaraz traciłem ich z oczu, zapominałem, jak o ostatnich resztkach pozostawionego za sobą życia, które coraz bardziej blednie i znika.
Na arenę wpadło dwóch klaunów przy wtórze śmiechu i radosnych okrzykach dzieciarni. Biegali, koziołkowali, przeskakiwali jeden przez drugiego; porozumiewali się tylko na migi i wysilali, jak jeden drugiego ma przechytrzyć i wyprowadzić w pole. Ci dwaj śmieszni mężczyźni w kolorowych ubiorach, o wybielonych twarzach, z których wyzierały błyszczące ludzkie oczy, po ludzku mądre i smutne, przyćmiły wszystko, co dotąd dla mnie oznaczało świat. A to była dopiero zapowiedź prawdziwej wielkiej zabawy.
Zagrzmiały trąby i bębny. Przede mną niby jasna, bajecznie kolorowa, niespokojna wstęga rozwijało się jakieś życie, o którym nie przypuszczałem, że istnieje, a na które nieświadomie w głębi duszy od dawna czekałem. Zjawiało się, zdaje się, właśnie to, czego w częstych godzinach chłopięcego przygnębienia tak bardzo mi brakowało. "To jest właśnie to!" - powtarzałem sobie w myślach i rozkoszowałem się każdą z osobna, szybko przemijającą chwilą i rozgrywającym się przede mną szczegółem.
Po klaunach przyszła kolej na dwóch akrobatów na trapezie. Ich rozpędy i skoki wywoływały podziw, a gdy ich karkołomna odwaga osiągnęła punkt szczytowy, niektóre kobiety pośród publiczności zasłaniały oczy rękami, a pełen grozy stłumiony okrzyk rozlegał się w cyrku:
- Aaaach!



10.


E, chłopaki - powiedział K. - Ponieważ nie byłem najgorszy z historii, a wczoraj wieczorem nie było nic ciekawego w telewizji, ojciec zabrał mnie do cyrku. No i przyszedł mi do głowy fantastyczny pomysł! Może zrobimy sobie cyrk?
- Jak to cyrk? - zapytał G.
- Zwyczajnie - odpowiedział K. - Prawdziwy cyrk. To nic trudnego, będziemy akrobatami, klaunami i w ogóle. Będziemy się fajnie bawić i zarobimy masę pieniędzy. Spotkajmy się jutro na placu, to wam wszystko opowiem. Jutro jest czwartek, ojciec na pewno mnie puści, bo nie byłem najgorszy z klasówki z historii!
- Chwalipięta - powiedział R., który był najgorszy z klasówki z historii.
Ja uznałem, że pomysł jest super, bo rzeczywiście możemy z chłopakami urządzić prawdziwy cyrk.



11.


To nie park,
dokąd się chadza,
by odetchnąć i pogadać.
W cyrku się nie wysiaduje,
tu wzlatuje się i spada.
Kiedy patrzysz pod kopułę,
wtedy miarę rzeczy znasz
i o żadnych dyrdymałkach
myśleć ani mi się waż.

Wdzięk odprasowanych wdzianek
budzi żałość i pogardę
i uśmieszki lukrowane
funta kłaków nie są warte
wobec pysznych pióropuszy
na rasowych końskich łbach,
wobec twarzy,
w których tai się nadzieja, a nie strach.

Jak cudownie,
o, Nadziejo,
rozpościerasz skrzydeł dwoje,
jak urzeka magia święta
i odwieczne czary twoje:
raz na zawsze pożegnana,
utracona już na mur,
czarnoksięsko nas nawiedzasz
w uskrzydlonym szumie piór,

pogrzebana, opłakana -
znów się jawisz na arenie,
gdzie bywalca zblazowanie,
ignoranta przerażenie,
jesteś znów,
lecz nie nad tymi orli swój zataczasz krąg
co od wzlotów i spadania
wolą załamanie rąk.



12.


Kiedy Wielki Cyrk Ganesh występował w Dżunagadh, jedna z akrobatek, młoda kobieta, spadła z trapezu podczas występu bez siatki asekuracyjnej. Dziewczyna słynęła z umiejętności „latania”, jak nazywa się pracę powietrznych akrobatek. Nie zginęła, choć spadła z wysokości osiemdziesięciu stóp, życie stracił natomiast jej trener i mąż w jednej osobie, który próbował ją złapać. Zginął wskutek uderzenia pikującego z góry ciała żony, udało mu się jednak osłabić jej upadek.
Rząd indyjski natychmiast zabronił wykonywania akrobacji powietrznych bez siatki asekuracyjnej, ale Ganesh i inne mniejsze cyrki zaprotestowały przeciwko tej decyzji. Pewien minister, nadgorliwy obrońca praw zwierząt, już od wielu lat próbował zabronić ich wykorzystywania w indyjskich cyrkach, które z tej przyczyny stały się wyczulone na punkcie wszelkich rządowych interwencji w swoje wewnętrzne sprawy. Poza tym, jak powiedział Wallingfordowi przed kamerą egzaltowany aranżer programu Wielkiego Cyrku Ganesh, widzowie wypełniają tłumnie namiot każdego popołudnia i wieczoru właśnie dlatego, że ich akrobaci występują na trapezie bez asekuracji.
Wallingford zauważył jeszcze przed rozmową, że siatki asekuracyjne i tak znajdują się w pożałowania godnym stanie. Stojąc na suchym, ubitymklepisku, tworzącym „podłogę” namiotu, podniósł wzrok i ujrzał, że tworzące deseń siatki oczka są poszarpane i rozdarte. Uszkodzona siatka przypominała olbrzymią pajęczynę, rozerwaną przez ogarniętego paniką ptaka. Wątpliwe, czy utrzymałaby ciężar spadającego dziecka, a co dopiero dorosłego człowieka.
Fakt faktem, że wśród artystów cyrkowych znajdowało się wiele dzieci, w większości dziewcząt. Do cyrku sprzedawali je rodzice, by mogły wieść lepsze (czyli bezpieczniejsze) życie, choć ich praca była niesłychanie niebezpieczna. Egzaltowany aranżer mówił prawdę: widzowie tłoczyli się w namiocie po południu i wieczorem, by oglądać wypadki, których ofiarami padały zazwyczaj dzieci. Jako artystów można było je nazwać utalentowanymi amatorami albo dobrymi akrobatami dziecięcymi, ale trenowano je niedbale.
Pytanie, dlaczego większość dzieci stanowią dziewczynki, zainteresowałoby każdego rasowego dziennikarza, a Wallingford, bez względu na to, czy wierzyć wystawionemu przez byłą żonę świadectwu jego charakteru, był dobrym dziennikarzem. Podstawową cechę jego inteligencji stanowił dar obserwacji, telewizja natomiast nauczyła go, jak ważna bywa czasami umiejętność uprzedzania nieszczęśliwych wypadków.
Wymóg uprzedzania wypadków okazał się zresztą zarówno wspaniałą zaletą, jak i główną wadą telewizji, napędzaną przez dramatyczne wydarzenia, a nie żadne procesy przyczynowe. W pracy dla całodobowej stacji informacyjnej Patrickowi nie podobało się przede wszystkim to, że redakcja często lekceważy i odpuszcza materiały bardziej interesujące od zamówionych. Na przykład na marginesie sprawy w Dżunagadh dowiedział się, że większość artystów w indyjskich cyrkach stanowią dziewczynki, ponieważ rodzice chcą im oszczędzić życia prostytutek, podczas gdy chłopców, których rodzina nie sprzedaje do cyrku, czeka w najgorszym razie żebranina - albo śmierć głodowa.



13.


Ponieważ jej podróż rzeczywiście dobiegała już końca, przysięgła, że jest w Związku Radzieckim tylko przejazdem, zgodziła się, by zaplombowano jej maszynę do pisania i zapieczętowano aparat fotograficzny; na koniec pozwolono jej zwiedzić miasto. Jej niemieccy przyjaciele w Teheranie udzielili jej mnóstwa rad i dostarczyli zapasów, które miały wystarczyć, nim dotrze do granicy polskiej w Szepetówce. Zalecili jej, by w żadnym razie nie jadła w rosyjskim wagonie restauracyjnym i aby w czasie pobytu w Baku pod żadnym pozorem nie opuszczała pokoju hotelowego, nie rozmawiała z żadnym bolszewikiem i nie spuszczała z oczu bagaży. Nie posłuchała ich rad. Błąkała się długo między zaniedbanymi, szarymi budynkami, po brudnych ulicach miasta, którymi przemykali nieliczni smutni i zatroskani przechodnie. Potem, zmęczona włóczęgą, zaszła do cyrku. Obejrzała klownów, poskramiaczy zwierząt, zręcznych akrobatów, którzy skakali na linach zawieszonych nad areną. Wszędzie unosił się fetor zwierząt. Rozbawiona zawarła znajomość z grupą studentów, którzy z przejęciem pytali ją, ile zarabia robotnik w Szwajcarii i jak wygląda życie w kraju, w którym burżuazyjni kapitaliści wykorzystują robotników, zmuszając ich do nieludzkiej pracy. Z pewnością jest tam okropnie, zważywszy na to, że ona przyjechała tutaj: oni natomiast nie opuścili nigdy Baku.



14.


W Ovansjö rozbił swój namiot cyrk, Emilia wyobraża sobie światła pod kopułą, migające czerwono i niebiesko, widzi paradę tańczących kucyków, meksykański numer z kowbojami. Otto wystąpi jako Dalarneńczyk, bo to, jak mówi, doda programowi egzotyki: Młodzieniec z Dalarny Otto Stone w śmiałych powietrznych akrobacjach. Wciągną go wysoko pod kopułę namiotu, gdzie z nakredowanymi dłońmi będzie wykonywał sztuki na wiszących kołach. Potem przychodzą inni skoczkowie i światowej sławy mistrzyni balansowania na linie Miss Manuela (właściwie nazywa się Ingeborg i ufarbowała sobie włosy na kruczoczarny kolor, opowiada Otto). Następnie wystąpi duński nadworny iluzjonista Fantastischern Friedrich i rodzina klaunów Family Fun, po której zaprezentuje się gwiazda Cyrku Belamyr - tygrys bengalski, Hernandez jest zręcznym treserem, a program zakończy marsz. Jutro wieczorem będzie przedstawienie, potem pojadą dalej do Norwegii i Danii.
Wspaniale, mówi Emilia. Ale co na to powie mama?
A co ona może powiedzieć? Niedługo skończę szesnaście lat, po prostu muszę to zrobić, chyba rozumiesz.



15.


Raz kumpel mój, Adam
Przyszedł do mnie i gada:
"Chodź do cyrku, kolego,
w cyrku wiele dobrego,
sam zobaczysz, kolego - powiada.
A w tym cyrku, na linach
Tańczy moja dziewczyna.
Ona obu nam z mety
Pozałatwia bilety.
Chodź do cyrku to lepsze od kina".

Więc przychodzę i siadam.
Dobry pomysł miał Adam,
Bo tam błazny i konie,
Wielka małpa w pomponie
I papuga do rymu coś gada.
Wtem urwała muzyka,
Żaden pajac nie fika,
Światło poszło do góry
A tam sznurki i sznury
Tak wysoko, że aż coś zatyka.
W górze po linach
Biega dziewczyna.
W cyrku na linach
tańczy dziewczyna
tańczy dziewczyna, taka dziewczyna,
taka dziewczyna że ach!...

że on pozwala swojej dziewczynie
w cyrku jak małpie, biegać po linie...
Taka dziewczyna, taka dziewczyna,
cudna dziewczyna, aż strach...
co mnie głupiemu do tej dziewczyny
przecie nie do mnie zeskoczy z liny...
Taka dziewczyna, taka dziewczyna,
cudna dziewczyna, aż strach...
Że też potrafi taka dziewczyna
Z takim bałwanem długo wytrzymać.
Taka dziewczyna, taka dziewczyna,
cudza dziewczyna, psiakrew...
Jak się oświadczyć takiej dziewczynie
W cyrku na linie cudzej dziewczynie?
Taka dziewczyna, taka dziewczyna,
Chwieje się lina...
Taka dziewczyna, taka dziewczyna,
Cudza dziewczyna, aż żal.



16.


Idąc tropem F., dotarłem do nowej kryjówki mojego starego znajomego,? ?. Teraz jego siedzibą był cyrk objazdowy. Ku mojemu zdziwieniu zrezygnował z tytułu jasnowidza i wróżbity, by wcielić się w skromniejszą, ale bardziej zgodną z jego poczuciem humoru postać. Był klownem i występował z twarzą pomalowaną na biało i czerwono, choć jego oczy o zmiennym kolorze zdradziłyby jego tożsamość, nawet gdyby skrył się pod dwunastoma warstwami szminki. Cyrk Kaina pozostał przy sześciopromiennej gwieździe przymocowanej na szczycie masztu, a mag otoczył się złowrogą kohortą kompanów, którzy pod płaszczykiem odpustowego handlu zdawali się ukrywać mętne interesy. Przez dwa tygodnie śledziłem cyrk Kaina i w miarę szybko odkryłem, że przetarty żółtawy namiot jest osłoną dla działań niebezpiecznej bandy oszustów, kryminalistów i złodziei, dopuszczających się rabunków i grabieży, gdziekolwiek gościli. Na podstawie swoich obserwacji doszedłem również do wniosku, że ponieważ doktor Kain miał tak niewielkie wymagania, jeśli chodzi o dobór swoich niewolników, znaczył za sobą ślad przeraźliwych zbrodni, porwań i kradzieży. Nie uchodziło to uwadze lokalnej policji, która już czuła fetor korupcji rozsiewany przez ten fantasmagoryczny cyrk.



17.


J. sam w cyrku Barnuma. Wraca do domu dumny. Siedział na jaskółce. „Było fantastycznie - powiada. - Niedźwiedź grizli. Pięćdziesiąt słoni. I tak śmierdziało, tak śmierdziało... - w napięciu szuka porównania. - Tak śmierdziało - powiada w końcu - jak gdyby wuj przez cały dzień palił papierosy w pokoju i gdyby tam na dodatek stał koń". To porównanie zrobiło na mnie duże wrażenie.

---

W cyrku Barnuma. Wizja przywołująca Hieronima Boscha i jego współczesnego kontynuatora - Disneya. Pośrodku ogólnego chaosu klaun Kelly spokojnie spaceruje sobie w tę i z powrotem. Wie, że Pojedynczy Występ rozpuszcza się bez reszty w masowym przeżyciu, klaun nie jest w stanie przekrzyczeć ryku lwów i stada słoni, rżenia tabunu koni, słowem - Tłumu. Przeto siada sobie spokojnie na kupie trocin w kącie maneża, wyciąga książkę i czyta albo próbuje naprawić złamane krzesło, słowem: prowadzi życie prywatne pośrodku tego obłędu. Podobnie jak Pisarz i Artysta w dzisiejszym świecie.
W przerwie, w śmierdzącej wielbłądzimi odchodami piwnicy prezentują zebrane przez Barnuma okazy ludzkie: Największego Olbrzyma, Najmniejszego Karła, Kobietę z Brodą. Niewykluczone, że za jakiś czas pod napisem Strange people będą pokazywać na podium Pisarza i Artystę - osobników także odbiegających od normy.



18.


- Kiedy byłem młody - zaczął Kralefsky, sprawdzając bacznie, czy na pewno słucham - otóż za młodych lat był ze mnie, trzeba to przyznać, pędziwiatr. Ciągle wpadałem w jakieś tarapaty, wiesz, jak to bywa.
Zachichotał na to wspomnienie i strzepnął z kamizelki okruszki biszkopta. Patrząc na jego delikatne, wymanicurowane ręce i wielkie łagodne oczy, trudno mi było wyobrazić go sobie jako pędziwiatra, ale bardzo się starałem.
- Kiedyś myślałem nawet o tym, żeby uciec do cyrku - zwierzał mi się z miną człowieka, który przyznaje się do dzieciobójstwa. - Pamiętam, jak kiedyś do miasteczka, w którym mieszkaliśmy, przyjechał wielki cyrk, a ja chodziłem na wszystkie przedstawienia. Na wszystkie, bez wyjątku. Poznałem dobrze cyrkowców, a oni nawet nauczyli mnie kilku sztuczek. Powiadali, że mam talent do trapezu. - Tu rzucił mi nieśmiałe spojrzenie, by sprawdzić, jak to przyjmę. Z powagą kiwałem głową, jakby w obrazie Kralefsky’ego w obcisłych wyszywanych cekinami trykotach, na trapezie, nie było nic śmiesznego.
- Poczęstuj się jeszcze biszkoptem, proszę. Wybornie, wybornie. Ja chyba też sobie wezmę.
Żułem ciasteczko i czekałem cierpliwie, aż podejmie wątek.
- No więc - ciągnął - tydzień minął jak z bicza trzasł i nadszedł wieczór ostatniego przedstawienia. Nie opuściłbym go za żadne skarby świata. Przyszedłem w towarzystwie pewnej damy, młodej mojej znajomej, która pragnęła zobaczyć spektakl. Jakże ona się śmiała z klownów! Zachwycała się końmi! Nie przeczuwała nawet, że za chwilę miał uderzyć straszliwy grom.
Wyjął delikatnie perfumowaną chusteczkę i otarł zroszone czoło. Zawsze się troszkę za bardzo przejmował dochodząc do punktu kulminacyjnego swojej opowieści.
- Ostatnim numerem - ciągnął - była tresura lwów. - Przerwał, abym zdążył zdać sobie sprawę ze złowróżbnego znaczenia tego stwierdzenia. - Pięć bestii. Wielkie lwy nubijskie o czarnych grzywach, prosto, jak mi mówił treser, z dżungli. Siedziałem z damą w pierwszym rzędzie, tak byśmy mogli mieć jak najlepszy widok na arenę. Wiesz, jakie klatki czy coś w tym rodzaju buduje się dla numeru z lwami? No więc, podczas przedstawienia jeden segment tej klatki, nie dość dokładnie za ryglowany, upadł na arenę. Ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy, jak wali się na tresera lwów, który pada bez zmysłów na ziemię. – Przerwał, łyknął nerwowo kawy i po raz wtóry otarł pot z czoła.
- Cóż można było zrobić? - zapytał retorycznie. - Pięć olbrzymich, ryczących lwów, a tu, u mego boku, dama. Myśli błyskawicznie przebiegały mi przez głowę. Jeśli mam uratować damę, to pozostaje mi tylko jedna rzecz do zrobienia. Chwyciwszy laskę, skoczyłem na arenę i wszedłem do klatki.
Wydałem ledwo słyszalny dźwięk świadczący jednak o moim podziwie.
- W ciągu tygodnia, kiedy tak często bywałem w cyrku, pilnie przyglądałem się metodom tresera lwów i teraz dziękowałem za to swojej szczęśliwej gwieździe. Ryczące bestie na wysokich stołkach górowały nade mną, ale ja patrzyłem im prosto w oczy. Wiesz, że wzrok ludzki potrafi obezwładnić zwierzę. Powoli, przeszywając je wzrokiem, z wymierzoną w nie laską, podporządkowałem sobie lwy i krok po kroku spędziłem z areny. Uniknęliśmy straszliwej tragedii.
Powiedziałem, że zapewne dama musiała mu być ogromnie wdzięczna.
- Owszem, była - przyznał z zadowoleniem Kralefsky. - Tak dalece, że powiedziała mi, iż dałem lepsze przedstawienie niż sam treser lwów.



19.


W swoich najlepszych latach Cyrk Objazdowy Cygana liczył dwadzieścia osób, o ile można nazwać osobą kogoś takiego jak Kobieta z Brodą, Karzełek, Człowiek-Pająk, Olbrzym Pedrnín czy Julião, połykacz żywych żab. Cyrk toczył się po drogach wozem wymalowanym w figury linoskoczków na czerwonym tle i ciągniętym przez cztery konie, na których Bracia Francuzi dawali pokaz akrobacji. Uzupełnieniem tej kolekcji ludzkich okazów był mały ogród zoologiczny, bliźniaczy zbiór ciekawostek przyrodniczych, gromadzonych przez Cygana w jego licznych wyprawach: cielę o pięciu nogach, małpka o dwóch głowach, kobra - ta była normalna i trzeba ją było karmić ptaszkami - oraz koźlę o trzech rzędach zębów, które Pedrín prezentował publiczności, otwierając mordę zwierzęcia swoimi ogromnym łapskami. Nigdy nie mieli namiotu. Przedstawienia odbywały się na rynku, w dni targowe albo w święto patrona osady.
Na repertuar składały się pokazy siły i ekwilibrystki, magii i jasnowidztwa: Murzyn Solimão połykał szable, Człowiek-Pająk jedwabiście wspinał się na śliski słup i proponował bajeczne sumy każdemu, kto go zdoła naśladować. Olbrzym Pedrin rozrywał łańcuchy, kobieta z Brodą zmuszała kobrę do tańca i całowała się z nią, a wszyscy razem, przedzierzgnięci w klaunów, umazani palonym korkiem i ryżowym pudrem, składali we dwoje, we czworo, w sześcioro Głupka, który zdawał się nie mieć kości. Ale pierwszą gwiazdą był Karzełek: z wielkim smakiem, wyczuciem, romantyzmem i wyobraźnią opowiadał romance - o Królewnie Magalonie, córce władcy Neapolu porwanej przez rycerza Pierre'a, której klejnoty pewien żeglarz odnalazł w brzuchu ryby; o pięknej Sylwanie, którą chciał pojąć za żonę ni mniej, ni więcej, tylko jej własny ojciec; o Karolu Wielkim i Dwunastu Parach Francji; o uwiedzionej przez Szatana bezpłodnej księżniczce, która powiła Roberta Diabła; o Oliwierze i Fierabrasie. Jego numer zostawiano na koniec, bo korzystnie wpływał na hojność widowni.



20.


Ale moje wspomnienia związane z Robertem dotyczą tylko spraw wesołych. Podszytych beztroskim dziecinnym śmiechem, który ma smak słodkiej, łaskoczącej w nos kolorowej pianki na szklance wody sodowej z sokiem. Kupowały nam czasem taką wodę w Łazienkach nasze nianie. Spędzaliśmy ze sobą masę czasu. Biegaliśmy po łazienkowskich alejkach do utraty tchu. Jeździliśmy na podwarszawskie letniska. Na zdjęciach z tamtych czasów wyglądamy jak rodzeństwo. Roześmiana para ciemnowłosych dzieci.
Raz zabrali nas do cyrku. Olśniona patrzyłam na trudny do pojęcia cud. Arenę cyrkową zaczęła wypełniać prawdziwa woda, sięgająca prawie do podłogi parterowej loży, w której siedzieliśmy. Zgasło światło. Na granatowym niebie pojawił się złoty księżyc. I gwiazdy. Na wodę wpłynęły oświetlone lampionami gondole. Dziś wiem, że owo przedwojenne, feeryczne widowisko odbywało się w cyrku braci Staniewskich,w olbrzymim amfiteatralnym budynku na ulicy Ordynackiej, tuż koło mojego domu. Gmach zbombardowany został doszczętnie 13 września 1939 roku.



21.


W sierpniu osiemdziesiątego roku, piętnaście lat przed zniknięciem Marlene J., do wsi przyjechał cyrk. Barwny cyrkowy ludek rozbił swój namiot na rynku, gdzie w maju i we wrześniu zjeżdżali się na odpust i święto strzelców właściciele jarmarcznych bud. Na każdej latarni, każdej skrzynce rozdzielczej i bez mała na każdym domu rozklejono ręcznie malowane plakaty, na których wielkimi literami były po kolei wyszczególnione wszystkie atrakcje.
Do tej pory cyrk gościł tylko w Lohbergu. Ale tego lata w miasteczku nie było miejsca dla objazdowego przedsiębiorstwa rozrywkowego, które okrutnie biedując, jakoś przetrwało zimę razem ze swoimi zwierzętami, zdane na łaskę dobrych ludzi, którzy dokarmiali wychudzonych czworonożnych artystów. To była licha buda, okrągły namiot straszący wielkimi łatami, który czasy świetności miał dawno za sobą, kilka starych drewnianych wozów cyrkowych dla ludzi, zwierząt i sprzętu, pomiędzy którymi rozwieszone na długich sznurach suszyło się pranie.
Kilku mieszkańców domów położonych przy rynku zaczęło niebawem uskarżać się na to nowe sąsiedztwo. Erich J. utrzymywał, że ani w dzień, ani w nocy nie można otwierać okien sypialni i pokoju dziecięcego z powodu zatrważającej ilości much i wdzierającego się do mieszkań okropnego fetoru. To skandal, żeby w ten nieludzki upał znosić jeszcze coś takiego, mówił z irytacją każdemu, kto chciał go słuchać. Heinza L., który wtedy jeszcze wynajmował mieszkanie obok apteki, najbardziej denerwował dobiegający od strony cyrku hałas.
Obiekcje obu zdegustowanych lokatorów domu przy rynku wydawały się z lekka przesadzone, ponieważ nocą nikt tutaj nie hałasował, jeśli zaś chodzi o "okropny fetor", to też nie mogło być aż tak źle. I nie było, ponieważ, wyłączając pory przedstawień, większość cyrkowych zwierząt była ulokowana na gminnej łące obok polnej drogi biegnącej w kierunku Lohbergu.
Menażeria była ubożuchna - kilka kucyków, jedna zebra i jeden wielbłąd. Nocą na placu pozostawał tylko stary słoń, którego przywiązywano do palika. Kiedy rozpoczynało się pierwsze popołudniowe przedstawienie, słonia odwiązywano, przystrajano paradnie i prowadzono do namiotu pośród tłumu gapiów.



22.


Kiedy wyskoczyliśmy na balkon, wszyscy byli w oknach postawieni na równe nogi, wyrwani z poobiedniej drzemki, zadając sobie pytanie, kto może robić ten hałas.
Była to kolorowa furgonetka reklamowa z wrzeszczącym w niebogłosy megafonem na dachu, która okrążyła trzy razy hotel, powtarzając jak zacięta płyta:
- DZISIAJ WIECZOREM O DWUDZIESTEJ DRUGIEJ WYJĄTKOWY WYSTĘP WIELKIEGO CYRKU PIPOLO! ZNIŻKA DLA RODZIN WIELODZIETNYCH I WOJSKOWYCH!
- Dobrze się składa: my jesteśmy jednym i drugim - zauważył J.-A. - Dostaniemy podwójną zniżkę.
- Cyrk! - cieszył się J.-C. - Genialnie!
- Będzie pogromca dzikich zwierząt? - spytał J.-D.
- I stukmists? Menazelia? - seplenił J.-E.
Jedyny cyrk jaki znamy, to "Droga do gwiazd" w telewizji. Wracając z plaży, zauważyliśmy kilka wozów cyrkowych stojących w słońcu na pustej przestrzeni. I wiedzieliśmy już, że to jest prawdziwy cyrk z prawdziwym cyrkowym namiotem, z prawdziwymi akrobatami i prawdziwymi treserami!
- Nie naciągną nas na to - powiedział nagle tatuś. - Nie myślę, żeby to był dobry pomysł...
- Ale dlaczego? - protestowaliśmy.
- Po pierwsze, spektakl zaczyna się o dopiero o dwudziestej drugiej. To nie jest pora dla was.
- Ale są wakacje! - jęczałem.
- Rzeczywiście - przyznał tatuś. - I dlatego o pewnej godzinie wasi rodzice mają prawo mieć wreszcie spokój...



23.


Tak więc rozstał się ze swym impresario, towarzyszem bezprzykładnej kariery, i pozwolił się zaangażować wielkiemu cyrkowi; aby zaś oszczędzić swą wrażliwość, nie spojrzał nawet na warunki umowy.
Wielki cyrk ze swą niezliczoną ilością wciąż się wyrównujących i uzupełniających nawzajem ludzi, zwierząt i urządzeń może w każdej chwili potrzebować każdego artysty, nawet głodomora, oczywiście przy odpowiednio skromnych wymaganiach, a zresztą w tym szczególnym przypadku angażowano nie tylko samego głodomora, lecz także jego stare, sławne nazwisko, a nawet wobec szczególnej właściwości tej sztuki, nieobniżającej swego poziomu z rosnącym wiekiem, nie można było powiedzieć, że wysłużony, niestojący już u szczytu swych możliwości artysta chciał schronić się na spokojne stanowisko w cyrku; przeciwnie, głodomór zapewniał, i było to całkiem wiarygodne, że będzie głodował tak dobrze jak przedtem, twierdził nawet, że jeżeli mu się na to pozwoli, a to przyrzekano mu od razu, to dopiero teraz wprawi świat w prawdziwe zdumienie. Twierdzenie to zresztą, ze względu na panujące współcześnie nastroje, o których artysta w swym zapale łatwo zapominał, wywoływało u fachowców tylko uśmiech.
W istocie jednak i głodomór nie stracił poczucia rzeczywistości i uznał za samo przez się zrozumiałe, że nie ustawiono go z jego klatką jako numer popisowy na samym środku maneżu, tylko zapewniono mu miejsce na zewnątrz, w punkcie zresztą dość łatwo dostępnym, w pobliżu stajni.
Wielkie, jaskrawo wymalowane napisy otaczały klatkę i obwieszczały, co w niej jest do zobaczenia. I gdy publiczność w pauzach przedstawienia cisnęła się do stajni, aby obejrzeć zwierzęta, nie można było prawie uniknąć tego, by nie przejść obok głodomora i nie zatrzymać się przy nim na chwilę, a nawet zatrzymywano by się przy nim dłużej, gdyby dłuższego, spokojnego oglądania nie uniemożliwiali w tym ciasnym przejściu cisnący się z tyłu, którzy nie rozumieli tego przystanku na drodze do upragnionych stajni.



24.


Magdalena S.: Kiedyś pracowałam z dziewczyną, która tresowała kozy. Upatrzyła sobie jakąś kozę kalekę, która miała przykurcz ścięgien - chodziła na łokciach, i wzięła ją na arenę. Że niby to zwierzę jest tak wytresowane. Nie mogłam na to patrzeć. Zrobiłam awanturę. Zwróciłam dyrekcji uwagę. Nie bałam się. Ta praca, którą wykonywałam w cyrku, miała tak specyficzny charakter, ze względu na to podróżowanie przez okrągły rok, że niewielu było chętnych na moje miejsce. Nie zwolnili mnie, a nawet wywalczyłam swoje. Wzięłam tę kozę do siebie do barakowozu i jeździła ze mną i psami.
Przygarniała nie tylko zwierzęta.

Magdalena S.: Kiedyś obok cyrku Salto kręciło się dwóch młodzieńców. Chodzili obok namiotu cyrkowego i widziałam, że nie mają się gdzie podziać. Okazało się, że uciekli z domu dziecka. Nie mieli dachu nad głową. Wiedziałam, że nie wrócą do sierocińca, więc pozwoliłam im na jakiś czas z nami zostać. Jeden wyjechał wkrótce do babci, a drugi pomagał nam w cyrku. Pracował. Kiedy groziło mu wojsko, powiedziałam, że on jest niezastąpionym aktorem, bo prowadzi tresurę szympansów. I że to będzie wielka strata nie tylko dla cyrku, ale i całego przedsiębiorstwa. I naprawdę go z tego wojska wyreklamowałam!
Przyjaźnią się do dziś.



25.


A więc mam jeszcze szansę, o której wspominał Szymon. W naszym mieście pojawiły się wczoraj kolorowe afisze z lwem skaczącym przez płonącą obręcz i obiegła wszystkie domy sensacyjna wieść: „Cyrk przyjechał!”
Jest to wydarzenie doniosłe i raczej rzadkie w życiu naszego miasta. Cyrki przyjeżdżają tu nieczęsto. Wolą nas unikać. Powód jest prosty. Nasze miasto ma opinię pechowego.
To fakt, że kiedyś uciekł tu cyrkowcom tygrys z klatki i było przez pięć godzin niemało emocji, ale również faktem jest, że zamiast urządzić sobie polowanie, groźny drapieżca udał się do parku miejskiego i usiadł spokojnie w muszli koncertowej. Po zlokalizowaniu zwierza treserzy zapakowali go z powrotem do klatki bez żadnych komplikacji. Faktem jest również, że kiedyś w czasie przedstawienia znany w naszym mieście alkoholik, pan Czesio, zwany pospolicie Kuglarzem, w przypływie artystycznej weny przelazł przez rampę, przegonił z areny klownów i zaczął własne popisy komiczne ku niekłamanej uciesze licznie zebranej widowni. Niestety, jego występy nie znalazły uznania u „zawistnych”, jak twierdził, ludzi z branży. Zawistni klowni zaczęli być agresywni, więc musiał ich uspokoić. Nim służba porządkowa wyciągnęła go z areny, zadał komikom kilka ciosów maczugami żonglerskimi, w wyniku czego jednego z nich karetka pogotowia musiała odwieźć do szpitala.
Zdarzyło się jeszcze parę podobnie gorszących i ubolewania godnych wypadków, sądzę jednak, że wszystko to nie usprawiedliwia faktu omijania przez cyrki naszego zacnego w końcu miasta. Ostatecznie istnieje coś takiego jak ryzyko zawodowe i cyrki powinny je podejmować. Wypadki zdarzają się wszędzie, a cóż dopiero w cyrku! Z drugiej strony na pewno nikt nigdzie nie przyjmuje z takim entuzjazmem cyrku jak nasze miasto. Wystarczy przyjść do szkoły i posłuchać. Od wczoraj o niczym innym się w budzie nie mówi, tylko o cyrku! Nawet sam P. w chwale swojej...
Otóż właśnie! Dzięki cyrkowi P. przypomniał sobie nagle o mnie. Zaraz na drugi dzień po ukazaniu się afiszy zatrzymał mnie na korytarzu.
- Nareszcie jesteś uchwytny - powiedział. - Co się z tobą działo? Dlaczego nie mogłem cię złapać?
Nie wiedział na szczęście nic o moich tenisowych nadużyciach z Bułankiem.
- Byłem zajęty - odparłem. - Forsownie się odchudzałem.
P. spojrzał na mnie zdumiony.
- Faktycznie schudłeś - zauważył.
- No, właśnie.
- Ale teraz już się nie odchudzasz?
- Skończyłem kurację.
- Więc można na ciebie liczyć?
- Bezwzględnie tak, ale, o co chodzi?
- Cyrk przyjechał.
- I co z tego?
- Ogłaszamy stan zagrożenia. Wiesz, co się wyrabia za każdym razem, kiedy cyrk przyjeżdża.
- Wybucha małe podniecenie.
- Otóż to, X. Wybucha niezdrowe podniecenie, a na fali tego podniecenia zdarzają się różne wypadki.
- Zamierzasz przeciwdziałać?
- Uznaliśmy to za konieczne. Zeszłym razem ponieśliśmy duże straty w kuchni - wyjaśnił P.. - Sto trzynaście stłuczonych talerzy w ciągu trzech dni. Prócz tego uszkodzenia noży, widelców i łyżek, a także innych kuchennych rekwizytów, takich na przykład jak pokrywki. To przez żonglerów. Zgubny wpływ cyrku. Po obejrzeniu spektaklu część młodzieży odkrywa u siebie talenty cyrkowe i próbuje naśladownictwa. Pod tym względem nasza szkoła niewątpliwie bije rekordy krajowe. Obliczyliśmy, że około dziewięćdziesięciu siedmiu procent uczniów zaraża się cyrkomanią. Na szczęście, jeśli tu w ogóle można mówić o szczęściu, z tych dziewięćdziesięciu siedmiu procent tylko siedem procent zapada na cyrkomanię wyczynową - P. spojrzał na mnie podejrzliwie. — Czy ty przypadkiem sam nie...
- Nie bój się, jestem cyrkomanem zwykłym.



26.


Raszka bezradnie wzruszyła ramionami, a ja otworzyłam okno na całą szerokość, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. W tej chwili usłyszałam meczenie. Tym razem było głośniejsze niż ubiegłej nocy, i teraz również Raszka podjechała wózkiem do okna.
- To cyrk - oznajmiła.
- Gdzie? - zapytałam.
- Tam - rzekła Raszka i pokazała w stronę kanału.
Rzeczywiście. Za krzakami po drugiej stronie ulicy zobaczyłam wierzchołek namiotu. Pomalowany był w czerwono-niebieskie pasy, a meczenie rozlegało się na całej ulicy.
- Chodź, idziemy - zawołała Raszka. - chcę zobaczyć, czy są tam połykacze ognia i fakirzy.
- A ja wcale nie chcę - bąknęłam.
Raszka oparła ręce na poręczach wózka.
L.V. - powiedziała dziarsko. - Uważam, że twoja mama ma rację. Musisz zająć się czymś innym, a ja potrzebuję świeżego powietrza. Jeśli zostanę tutaj choć sekundę dłużej, już nigdy w życiu nie wezmę ryby do ust.
- To akurat nie byłoby takie najgorsze - pomyślałam, i obracając wózek w kierunku wyjścia, poszłam za nią. Cyrk w naszej dzielnicy... Troszkę mnie to jednak ciekawiło.
Najpierw zobaczyłyśmy mały namiot z czterema barakowozami - bo na wielki nie było na tej łące miejsca.



27.


- Wiesz, co to jest? - pytał od drzwi. - Zgadnij prędko!
- Flaga? List gończy? Ogłoszenie?
- Już lepiej - uśmiechnął się - to jest plakat!
- Aha - powiedziałem bez przekonania - no i co z tego?
Szymek rozwijając kolorowy rulon na tapczanie, nie przestawał mówić:
- Dał mi go ten pan, który nakleja afisze na słupach, ten ze starym rowerem, popatrz tylko, jakie cudo — i rzeczywiście ujrzałem wielką paszczę lwa obok ubranej w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis - CYRK ARENA ZAPRASZA!!!
- Niezłe - powiedziałem - i co dalej?
- Co dalej? Jutro idziemy do cyrku - wyrzucił z siebie radosną nowinę, nie rozumiesz?
- A bilety?
- Elka już pojechała kupić, dla ciebie też.
- A pieniądze?
- Nie martw się o pieniądze, jak będziesz miał to oddasz!
- Ile?
- Dla dorosłych dziesięć, a dla nas po pięć złotych!
- A skąd mieliście tyle?
- Zaraz ci wszystko powiem - Szymek odsunął plakat i usiadł na tapczanie, bo wszystkie krzesła w pokoju były zarzucone bielizną przygotowaną do prania. - No więc rano Piotr pojechał do Gdańska kupić w żelaznym sklepie gwoździ dla ojca. I wtedy zobaczył na placu zebrań cyrkowe wozy. No i nie poszedł do sklepu, tylko wyskoczył z tramwaju na tamtym przystanku i wszystko sobie dobrze oglądnął - wóz, w którym mieszka clown, klatki z dzikimi zwierzętami, konie, akrobatów, widział nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki, ten cylinder wypadł i potoczył się po ziemi, a magik, który wyglądał jak zwyczajny człowiek strasznie krzyczał i zwymyślał tragarzy od niedołęgów. Wszystko to Piotr widział i słyszał, patrzył też na robotników naciągających liny wielkiego namiotu, a na koniec zobaczył, jak dużymi młotami wbijają w ziemię grube paliki, podtrzymujące odciągi.



28.


Rozpoczęła się defilada psów: dwa czarne i jeden biały skakały jak ptaki na tylnych łapach i przebierały w powietrzu przednimi. Czarne psy miały głowy nakryte cyklistówkami, a mała, biała suczka nosila toczek z niebieskiego atłasu, przystrojony strusim piórem. Stroju psów dopełniały czerwono-złote kamizelki.
Za psami szedł Herkules, który trzymał nad głową wielką sztabę żelaza. Muskuły miał napięte do ostateczności: można by pomyśleć, że to orzechy włoskie przesuwają mu się pod skórą. Otaczały go siostry Outinara, akrobatki-żonglerki. Nie zwalniając kroku, żonglowały w powietrzu jednocześnie wieloma złoconymi kulami.
- To jeszcze nic - szeptał malec, który jak się okazuje, był dobrze poinformowany. - Na przedstawieniu w Briançon jedna z żonglerek stała na głowie - a l e n a g ł o w i e t e j d r u g i e j! Nogami wprawiała w ruch obręcze, a rękami wyrzucała piłki w górę.
Nie było czasu na szersze omówienie tej rewelacyjnej wiadomości, gdyż okrzyki: "Klaun! Klaun!" - zwiastowały już ukazanie się komika cyrkowego. Miał on nos umalowany na czerwono, buty wielkie i płaskie jak rakiety, kraciaste spodnie, tak obwisłe na siedzeniu, że aż wlokły się po drodze. Jedną ręką poprawiał zbyt szeroki kapelusz, którym wymachiwał na wszystkie strony.
- Mam zaszczyt - krzyczał - przedstawić wam najmłodszego noworodka znakomitego Cyrku Fumela, naszego małego Stanisława, cudowne dziecko, które ważyło po urodzeniu dziewięćset funtów!



29.


Teraz chciałabym się nareszcie dowiedzieć, co to jest cyrk. I co ty potrafisz. I gdzie są twoi rodzice. I w ogóle skąd jesteś, bo przecież nie z naszego lasu!
Słoniątko zaczęło opowiadać od końca.
- Ja jestem z cyrku - powiedziało. - I moja mama i mój tatuś też są z cyrku. W cyrku uczą różnych rzeczy i ja już mnóstwo umiem.
Nie czekając, aż ktoś zapyta, co umie, zaczęło pokazywać. Stanęło na tylnych nogach, przeszło kawałek i pomachało przednimi. Potem stanęło na przednich nogach, a tylnymi oparło się wysoko o pień drzewa. Potem ujęło trąbą wielką szyszkę i rzuciło ją bardzo daleko.
- Umiem tak rzucać piłką - powiedziało.
- Co to jest piłka? - spytała natychmiast M..
- Takie okrągłe - powiedziało słoniątko. - Może być duże albo małe. Podskakuje. Rzuca się to albo turla.
- I do czego to wszystko? - spytał borsuk.
- Dla cyrku - odpowiedziało słoniątko.
- To właściwie co to takiego jest ten cyrk? - zapytał P..
Słoniątko z całej siły postarało się opowiedzieć, co to jest cyrk. Wyjaśniło, że jest to miejsce, gdzie się mieszka i pokazuje różne sztuczki. Są tam ludzie i zwierzęta i jedni ludzie, a także zwierzęta, pokazują te sztuczki, a inni ludzie przychodzą i przyglądają się im. Gra muzyka, którą wszyscy lubią, a najbardziej konie.
- Ejże! - zawołała z drzewa sroka. - Czy to nie jest przypadkiem to coś, co pojawia się w różnych ludzkich miejscach, takie wielkie! I wygląda jak ludzki dom, ale jest trochę inne, bo ma sam dach. I wchodzi tam potworna ilość ludzi. Czy to nie jest to?
- Tak - powiedziało słoniątko. - A to wielkie to jest namiot cyrkowy. Tak się nazywa.
- Czy ty rozumiesz ludzką mowę? - zainteresował się R..
- Oczywiście - odparło słoniątko, zdziwione, że w ogóle można o to pytać. - Wszyscy rozumiemy. Od urodzenia.
- Chcesz przez to powiedzieć, że urodziłeś się w cyrku? - spytał podejrzliwie borsuk.
- Oczywiście - powtórzyło słoniątko. - Wszyscy urodziliśmy się w cyrku. Moja mama i mój tatuś też. Podobno tylko mój dziadek urodził się w dżungli, bardzo dawno temu.
- No nie! - powiedziała z lekką irytacją M.. Za dużo tego. Ja to muszę zrozumieć! Co to jest dżungla?
- Taki las - powiedziało słoniątko i machnęło trąbą - Taki jak ten, tylko większy i jest tam bardziej gorąco. Mój dziadek opowiadał o tym mojemu tatusiowi, a mój tatuś mnie. W dżungli jest bardzo dużo słoni.
Następnie postarało się wyjaśnić, co to są lwy, tygrysy, foki i małpy, ale miało z tym wielki kłopot. W końcu R. zrozumiał, że tygrysy to są po prostu wielkie koty, a M. zdołała wyobrazić sobie fokę, ponieważ było to zwierzę wodne. Podobne do niej samej, tylko o wiele większe. Wszyscy chcieli także zrozumieć, do czego służy ten cyrk.
- Do przedstawień - powiedziało słoniątko. - To jest dla ludzi. Przychodzą, siedzą i patrzą, a w środku konie biegają, ci cyrkowi ludzie skaczą i huśtają się wysoko nad ziemią i robią inne rzeczy, lwy i tygrysy też skaczą, niedźwiedzie grają w piłkę i jeżdżą na rowerze, foka i słonie też grają w piłkę, to bardzo zabawna rzecz, taka piłka. Ludzie przyglądają się i klaszczą w ręce, bo bardzo im się to podoba.
- I wszystko jest świecące - powiedziała z westchnieniem sroka. - Raz mi się udało zajrzeć do środka przez ten wielki dach. Ach, jak tam świeciło! Nawet sobie nie umiecie wyobrazić!



30.


Kiedy wyszedł za granicę ziem miejskich, na grunt neutralny, o uszy jego obiły się dźwięki muzyki. Wrzask i bębnienie muzykantów należących do trupy cyrkowych jeźdźców, którzy założyli swoją tam siedzibę, brzmiały w najlepsze. Chorągiew, wywieszona na szczycie budynku, głosiła światu, że tu jest trupa jeźdźców Sleary’ego, który uprasza publiczność o łaskawe względy. Sam Sleary stał przy szkatułce i odbierał opłatę za wejście. Panna Józefina Sleary, według ogłoszenia na długim i wąskim afiszu miała rozpocząć widowisko tyrolskim, pełnym gracji, kwiecistym tańcem na koniu – wśród innych, zawsze jednak ściśle moralnych przedstawień, które trzeba było widzieć, aby w nie uwierzyć. S i n i o r J u p e tego wieczoru miał pokazać wyższą szkołę sztuk uczonego i zadziwiającego psa, zwanego Wesołołapy, a sam okazać niesłychaną siłę rzucając bez przerwy kule, ważące razem 75 cetnarów, tak że ciągły ich lot przedstawia jakoby kaskadę płynącą żelazem. Sztuka ta, olbrzymio-atletycznoakrobatyczna, nigdzie ani w tym, ani w innych państwach nie widziana, zdobyła już sobie szalone oklaski publiczności i dziś niezawodnie wykonaną będzie. Tenże sinior Jupe będzie miał honor bawić publiczność, przyprawiając sztuki swych kolegów prawdziwie szekspirowskimi żarcikami i dowcipami. Na zakończenie zaś widowiska ukaże się w ulubionej swej roli w hippo-farsie pod tytułem Podróż krawca do Brentfordu.
Tomasz G. nie zwróciłby, oczywiście, uwagi na tak płaskie rzeczy, lecz minąłby je, jako człek praktyczny, albo odmachując chustką te brzęczące owady od swych myśli, albo odsyłając je w duchu do domu poprawy. Ale zakręt drogi przyprowadził go ku tylnej części cyrkowej szopy, a tam była gromadka rozlicznych dzieci w rozlicznych pozycjach, ułatwiających im zaglądanie przez szpary do wnętrza przesławnego cyrku.
Ten widok zatrzymał G..
– No, proszę, te włóczęgi – rzekł do siebie – odciągają tłum młody od mej szkoły wzorowej.
Ponieważ między nim a młodym tłumem znajdowała się przestrzeń zdeptanej trawy i śmiecia, wyjął szkiełko z kieszeni kamizelki, aby przekonać się z jego pomocą, czy nie wynajdzie tam jakiego znajomego dzieciaka, które mógłby przepędzić. I przedstawiło mu się zjawisko nie do uwierzenia, ale doskonale widoczne: jego metalurgiczna Ludwika, zaglądająca gorliwie przez szparę między deskami ściany, i jego własny matematyczny Tomek, leżący prawie na ziemi, aby dojrzeć choć kopyto konia, na którym odbywał się ów tyrolski taniec z kwiatami.
Oniemiały ze zdumienia G. zbliżył się do miejsca, na którym jego własna krew tak się poniżyła, i chwytając za ramiona swoje błędne dzieci zawołał:
– Tomaszu! Ludwiko!
I on, i ona zerwali się, zaczerwienili i zmieszali – lecz Ludwika śmielej patrzała na ojca.
Tomasz unikał jego wzroku i dał się machinalnie prowadzić do domu.
– W imię wyobraźni, próżniactwa i głupoty – rzekł G. prowadząc ich za ręce – co tu robicie?
– Chcieliśmy zobaczyć, co się tam pokazuje – odparła krótko Ludwika.
– Co tam się pokazuje?
– Tak, ojcze.


===========


Dodane 13 listopada 2015:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

Rozwiązanie konkursu
Wyświetleń: 3408
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 16
Użytkownik: asia_ 01.11.2015 21:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Listopad to dość melancholijny miesiąc, ale mamy tu coś, co Was ożywi i rozweseli. Nadjeżdża cyrk!

Zapraszamy!

Spośród uczestników tego konkursu wylosowany zostanie zdobywca książki Furia rodzi się w Sławie Krzysztofa Koziołka. Zasady losowania: tutaj.
Użytkownik: KrzysiekJoy 03.11.2015 12:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Na cyrkowej arenie występuje jak do tej pory jedynie duet. Zapraszam kolejne osoby, pragnące zapoznać się z trudną cyrkową sztuką.
Użytkownik: mika_p 09.11.2015 21:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
A może by kto ze zgadujących się ujawnił i podpowiedział coś? :) Ja wiem, że Joyowe konkursy są trudne, ale samotnie się czuję.
Użytkownik: bluejanet 09.11.2015 21:41 napisał(a):
Odpowiedź na: A może by kto ze zgadując... | mika_p
Konkurs trudny :)
Ja czytalam podobno dwie, ale w ogole nie kojarze tych fragmentow ;)
Przykro mi, ze nie moge pomoc ;)
Użytkownik: mika_p 09.11.2015 21:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Konkurs trudny :) Ja czy... | bluejanet
To powiedz, które, może ja podpowiem tobie.
Użytkownik: joanna.syrenka 09.11.2015 22:06 napisał(a):
Odpowiedź na: A może by kto ze zgadując... | mika_p
Kochana, nie na moje progi tym razem! Nie rozpoznaję kompletnie niczego, mam tylko cień podejrzenia co do jednego fragmentu... I chyba czytałam 20, ale nie będę się upierać.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.11.2015 22:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana, nie na moje prog... | joanna.syrenka
Nie upieraj się - ale żeby sobie przypomnieć, może sobie pospacerujesz po terenach zielonych?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.11.2015 22:11 napisał(a):
Odpowiedź na: A może by kto ze zgadując... | mika_p
O jejku, jejku! Przez tę ciszę na forum zupełnie zapomniałam, że to już końcówka konkursu! Strasznie mało mam, 8 + 2 samych rodziców. Największy problem mam z 2, 12 i 17, w których to cyrkach byłam osobiście, a ni grzyba nic nie pamiętam!
Użytkownik: Tygrysica 10.11.2015 09:30 napisał(a):
Odpowiedź na: O jejku, jejku! Przez tę ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Z tego zestawu mam tylko 2 - taki mały cyrk, z morałem, więc swojego czasu był lekturą szkolną
O podpowiedź do 12 też poproszę, bo ponoć mam szansę rozpoznać. 17 nie mówi mi nic... :(
Użytkownik: joanna.syrenka 10.11.2015 21:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Z tego zestawu mam tylko ... | Tygrysica
Lektura, powiadasz... Dzięki!
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 12.11.2015 07:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Z tego zestawu mam tylko ... | Tygrysica
12 nadal nie rozgryzłam, ale jeszcze dziś mamy czas, spróbuję pogłówkować. Wykryłam za to kilka nieznanych mi cyrków - daj znać, czego Ci jeszcze brakuje, może akurat któryś się tam mieści, to zamataczę!
Użytkownik: joanna.syrenka 12.11.2015 23:38 napisał(a):
Odpowiedź na: 12 nadal nie rozgryzłam, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
I co z tą 12? Akurat cyrk tego autora oceniłaś średnio - miewał, Twoim zdaniem, lepsze próby, m.in. z Twoim ulubionym zwierzątkiem (co ja mówię! Zwierzem!) w tytule.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 13.11.2015 07:50 napisał(a):
Odpowiedź na: I co z tą 12? Akurat cyrk... | joanna.syrenka
Już mam go! No, faktycznie, dusiołek mi nie podszedł, w odróżnieniu od tego ze Zwierzem w tytule i jeszcze bardziej tym, w którym pisze, że każdy powinien owego zwierza mieć.
Użytkownik: joanna.syrenka 11.11.2015 22:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam KONKURS nr 1... | asia_
Coś mi słabo idzie na tej arenie... Mam zaledwie 5, może 6 (bo czekam na potwierdzenie) poprawnych akrobacji, reszta nadal siedzi u magika w kapeluszu (i mnoży wątpliwości, jak króliki).
Najbardziej mnie dręczy 20, bo wiem, że czytałam, ale moje szare komórki są odporne na tresurę...

Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 11.11.2015 22:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Coś mi słabo idzie na tej... | joanna.syrenka
Trochę zieleni nie pomogło? A co powiesz na fakt, że dziadzio narratorki wykonywał jeden z tych zawodów, które nam tutaj są szczególnie bliskie?

Lekturową dwójeczkę już rozgryzłaś? Ja nadal główkuję i nic...
Użytkownik: joanna.syrenka 11.11.2015 22:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Trochę zieleni nie pomogł... | dot59Opiekun BiblioNETki
Och, olśnienie! I to jeszcze jak mi się podobała ta zieleń!!

Dwójeczkę rozgryzłam, czołgiem może teraz trochę podjadę, ale co tam.
Rodzic, wbrew pozorom, rodzimy. Płodny, i bardzo niegdyś (do)ceniony. Za to miejsce akcji zgoła odleglejsze, i nie są to nasi zachodni sąsiedzi, jakby można sądzić. Pojawiają się dwie wskazówki, które powinny to miejsce rozjaśnić... Język też jest pewnym tropem. Nie wiem jak Ci jeszcze mogę podpowiedzieć, bo tytuł nie nadaje się na mataczenie w stylu zieleni :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: