Dodany: 19.10.2015 22:22|Autor: dot59
To on, to on, nie ja!
Gdy obdarzamy twórczość jakiegoś pisarza szczególną sympatią/podziwem/sentymentem, dzieje się to najczęściej za sprawą określonego zbioru utworów należących (przynajmniej z grubsza) do jednego gatunku: wiadomo, że Munro czytelnicy pokochali za nostalgiczne opowiadania, Rowling za cykl o Harrym Potterze, Kapuścińskiego za wnikliwe reportaże, Szymborską za poezję i tak dalej. W przypadku Oates dla 90% fanów powodem będzie zapewne mocna, wręcz brutalna proza psychologiczna, opowiadająca o sprawach poważnych, mrocznych, bolesnych, ukazująca zachowania ludzi w sytuacjach kryzysowych, trudnych do zniesienia – i zawsze na wskroś realistyczna. Ale przecież pisarka próbowała swoich sił również w poezji, eseistyce, prozie dla dzieci i młodzieży, a także – i za młodu, i po pół wieku kariery pisarskiej – w horrorach i thrillerach, często publikowanych pod pseudonimem (Rosamond Smith, Lauren Kelly), rzadziej pod własnym nazwiskiem. Należę do czytelników, którzy po horror sięgają w zasadzie tylko wtedy, gdy nie mają pod ręką absolutnie żadnej innego lektury, a od thrillerów wolą klasyczne kryminały, więc niespecjalnie paliłam się do sprawdzania dokonań na tym polu autorki, którą skądinąd bardzo cenię. Ale czasem jakaś bliżej niezdefiniowana siła pociągnie człowieka w stronę, w którą w pełni świadomie sam by nie podążył, i tym sposobem w moich rękach znalazła się najnowsza z wydanych u nas powieść Oates – „Walet Pik”. Trochę przestraszyło mnie stwierdzenie z okładki: „we wspaniałym stylu nawiązuje do klasyki powieści grozy”[1] (Poego? Stokera? brrr!). Trochę nieswojo zrobiło mi się po rzucie okiem na pierwszy akapit, będący zarazem niemal całością pierwszego rozdziału (siekiera jako taka nie ma w sobie nic złego, pod warunkiem, że zostaje wykorzystana do akcji przeciw pniakom i polanom, a nie bardziej kruchym i bardziej krwistym elementom środowiska...), ale autorka już zarobiła punkt za finezyjne i wyraziste zarazem przedstawienie paskudnie niesmacznej sceny. Zanim nadejdzie czas dalszych podsumowań, trzeba by pokrótce objaśnić, z jakiego rodzaju historią musiałam (i, co tu kryć, chciałam) się zmierzyć.
Kiedy już przeminie albo chociaż złagodnieje szok wywołany pierwszą odsłoną, narrator uznaje za stosowne przedstawić się czytelnikowi. Jest to niejaki Andrew J. Rush, pisarz, „autor bestsellerowych kryminałów z elementami grozy (ale bez przesady, nic odstręczającego czy szokującego. Żadnej obsceny ani nawet seksizmu)”[2]. Jego autoprezentacja jasno daje do zrozumienia, że ma on o sobie dość wysokie mniemanie; doskonale czujemy tę fałszywą skromność, z którą wyznaje, że jego dzieła „w przeciwieństwie do książek Stephena Kinga nadal rozchodzą się tylko w dziesiątkach, nie w setkach milionów” i że „przetłumaczono je na trzydzieści języków (co samo w sobie jest zdumiewające dla kogoś, kto – jak ja – zna tylko jeden”[3], a już kiedy przychodzi do dedykacji, jaką wypisał na jednej ze swoich książek przesłanych sławniejszemu koledze po piórze (taka poufałość mogłaby być na miejscu, gdyby wcześniej przy jakiejkolwiek okazji King zwrócił się doń „Cześć, jestem Steve/ Mów mi Steve”, ale nie, gdy obaj panowie nigdy wcześniej się nie spotkali ani nie wymienili ze sobą listów/maili. Nawet amerykański savoir-vivre nie jest aż tak liberalny...), zaczynamy się zastanawiać, czy na pewno z nim wszystko w porządku. Bo to, że ma podwójną tożsamość pisarską – tak samo jak King, od czasu do czasu „zastępowany” przez Richarda Bachmana, tak samo jak niewspomniana przezeń (ależ by to było przewrotne!) Joyce Carol Oates, jak liczni inni prozaicy i tłumacze pisujący dla zarobku przeciętne kryminały lub romanse – nie budzi przecież naszych zastrzeżeń. Ani nawet to, że swoje literackie alter ego, Waleta Pik, tworzącego powieści sensacyjne krwawe i brutalne, ukrywa przed najbliższymi; dowodem, że czyni to nie bez pewnych racji, jest reakcja córki, w której ręce wpada pozostawiona niebacznie na wierzchu książka Waleta (pomijając już kwestię wykorzystania w niej motywu wydarzenia z życia rodziny, któraż córka czy żona czułaby się komfortowo, wiedząc, że jej ojciec lub mąż lubuje się w opisach bestialskich zbrodni?).
Kiedy Andy otrzymuje wezwanie do sądu w sprawie oskarżenia o kradzież, zapominamy o tym początkowym dysonansie poznawczym; człowiek niesłusznie obwiniany – a czemuż mielibyśmy wątpić, że niesłusznie, skoro tak żarliwie nas w tym mniemaniu upewnia?! – od razu budzi w nas jeśli nie sympatię, to przynajmniej współczucie. Tym bardziej że zanim się jeszcze wybierze do sądu, udaje mu się dociec tożsamości osoby składającej pozew i przeprowadzić z nią krótką rozmowę telefoniczną, która w zasadzie nie pozostawia wątpliwości, że ma do czynienia z kimś niezupełnie zrównoważonym psychicznie. A jednak – zastanawiamy się – dlaczego zachowuje się tak dziwnie, zatajając przed rodziną ten w gruncie rzeczy groteskowy problem? (Każdy na jego miejscu wyżaliłby się przynajmniej żonie!). Czemu nie docierają do niego rady adwokata? I czemu po przesłuchaniu ulega pokusie zrobienia czegoś, co jest zdecydowanie wbrew prawu?...
Zanim dotrzemy do finału, a dokładnie rzecz biorąc, do dwóch finałów – będziemy dostrzegać coraz bardziej niepokojące sygnały. I do końca nie zyskamy całkowitej pewności, co w tym wszystkim było prawdą, a co projekcją chorego umysłu…
Ale jednego pewni być możemy: że właśnie przeczytaliśmy mistrzowsko skonstruowane studium obłędu, postępującego rozpadu osobowości – najwyraźniej już w dzieciństwie wykazującej niejakie cechy psychopatyczne – gdzie element grozy gra rolę stosunkowo poślednią. To trudna i przykra lektura, jak każda, przy której nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie ani iskierki dobrych emocji. Rusha nie da się lubić, a w miarę jak odkrywa przed nami swoje wnętrze, coraz trudniej przychodzi nam nawet okazywanie mu współczucia. Irinę i dzieci poznajemy zbyt słabo, by móc ich polubić (możemy jedynie spróbować na chwilę wejść w ich skórę, starając się poczuć to, co czują oni, gdy niemal na ich oczach przykładny dotychczas mąż i ojciec zmienia się w agresywnego, kłamliwego obcego człowieka – a wtedy nie doznamy niczego innego niż lęk, zgryzota i rozżalenie). Inne postacie? Cóż… Grossman to bufon i nic więcej się nie da o nim powiedzieć. O Hayder wiemy dosyć, by nie żywić do niej pozytywnych uczuć, co najwyżej możemy żałować jej jako człowieka, podobnie jak i pozostałych dwóch ofiar szaleńczych machinacji – naiwnego Esdry oraz pojawiającego się w jednej tylko scenie nieszczęsnego nastolatka.
W tej sytuacji pozostaje nam cały potencjał pozytywnych emocji przetworzyć na podziw dla autorki – dla jej umiejętności budowania napięcia, wiarygodnego oddawania chorobliwych doznań psychopatycznego umysłu, wreszcie perfekcyjnego stylu i języka, od lat stanowiących jeden z wielkich atutów jej pisarstwa. Jedyny zgrzyt leksykalny, jaki udało mi się zauważyć, powstał nie z jej winy (angielskie określenie „compact” w opisie postaci Esdry należało przełożyć nie jako „kompaktowy”[4], lecz raczej „zwięzłej budowy”). Dla równowagi – wyrazy uznania dla polskiego wydawcy za rewelacyjną ilustrację okładkową, w odróżnieniu od amerykańskiej stanowiącą doskonałą metaforę graficzną głównego motywu powieści.
A wniosek? Czy zaliczymy „Waleta Pik” do thrillerów, czy do powieści psychologicznych, i tak powiemy: warto było!
---
[1] Joyce Carol Oates, „Walet Pik”, przeł. Agnieszka Walulik, wyd. WAB, 2015; tekst z okładki.
[2] Tamże, s.13-14.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s.152.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.