Dodany: 10.10.2015 22:18|Autor: zsiaduemleko

O tym, że piątek to dobry dzień na pogrzeb


Sam nie do końca wiedziałem, czego mogę i powinienem oczekiwać od twórczości Wita Szostaka. Nie żebym jakoś szczególnie gorliwie poszukiwał informacji na ten temat, ale te, na które przypadkowo trafiałem były tak mgliste, że aż wysuwałem dolną wargę i wzruszałem ramionami, bo wyjaśniały mi tyle co pyszne, soczyste nic. I znów musiałem zdać się na swój instynkt, nigdzie oparcia; przeklęty, nieprzydatny Internet. Naturalnie nie mogę jednocześnie zagwarantować, że poniższa opinia komukolwiek przyniesie coś dobrego, ale tego nikt i nigdy tutaj nie obiecywał. To chyba też najlepszy moment, by się przyznać, że nie wiem, od czego zacząć. Jak zacząć? Mógłbym spróbować określić gatunkową przynależność "Chochołów", ale przypominałoby to zabawę w ciuciubabkę: zakładając, że uda się nam cokolwiek uchwycić, wypadałoby jeszcze pomiętolić to w dłoniach, posmakować na podniebieniu i jakoś nadać temu imię. Tymczasem Szostak zaprasza nas do krakowskiej kamienicy, którą prawie w całości zaanektowała wielopokoleniowa familia Chochołów. Dziadkowie, babcie, matki, ojcowie, wujkowie, ciotki, kuzynki – do wyboru, wszyscy rozrzuceni po wielu piętrach jednego budynku. Nie zabrakło też kilku psów, bo psy są fajne. Gdzieś pośród tego tłumu postaci jest bohater i zarazem narrator opowieści: bezimienny reprezentant jednego z młodszych pokoleń, czujny obserwator nocnego życia Domu. Tak, Domu, bo idea scalenia w jednym miejscu niemałej przecież rodziny nie pozwala kamienicy nazywać inaczej, niż używając wielkiej litery. I tyle wypada wiedzieć na dobry początek. Podsumujmy więc wstępnie:

a) Dom;
b) liczna familia Chochołów;
c) nasz ździebko nieżyciowy bohater (byłoby mi łatwiej, gdyby jednak nadano mu jakieś imię, a niech cię, Wicie Szostaku!).

Ce zawarte w Be, zawarte w A.

Bezimienny On skrada się nocami po ciemnym, śniącym domu. Odwiedza śpiącą ciocię i jej pachnący starością pokój, słucha, jak ona lekko charczy przez sen i ogląda pożółkłe zdjęcia na komodzie. Odwiedza sparaliżowanego ojca, wpatrując się w niego przy poświacie księżyca i oczekuje, że ten wreszcie się choćby poruszy, zamruga, westchnie, cokolwiek. Odwiedza pozostałych domowników o różnym stopniu pokrewieństwa i czerpie z tego satysfakcję. W końcu odwiedza też śpiącą kuzynkę Anię, głaszcząc wzrokiem jej kształtne ciało i wsłuchując się w miarowy, spokojny oddech opuszczający jej płuca. Czyli w sumie taki trochę z niego podglądacz i zboczek, bo nie ukrywa, że w Ani się zawsze podkochiwał. Oniryzm tych fragmentów nie znika z powieści nawet wraz z wybudzeniem się ze snu Domu, za dnia huczącego od przygotowań do Wigilii. Bohater nadal przez większość czasu snuje się pośród Chochołów, obserwuje bacznie ich ruchy, trochę sennie marzy i podkrada ze spiżarni kiełbasę. Czyli nie dość, że zboczek, to jeszcze leser i obibok. W takiej rozleniwiającej atmosferze mija większa część powieści – w nieśpiesznym nastroju, pełnym kulinarnych zapachów przywołujących kolejne wspomnienia i obrazy z dzieciństwa. Tak naprawdę fabuła w "Chochołach" jest szczątkowa i nieistotna, bo choć w oczy rzuca się wątek zaginionego Bartka Chochoła (brat, w którego cieniu zawsze stał bohater), to jednak jest on tylko pretekstem, by nadać wszystkiemu jakikolwiek kierunek. By kroczenie po Domu miało sens i cel.

"Co z nim, co ze mną, co z nami? Nie tylko on, ale całe pokolenie stracone, pokolenie nieudanych Chochołów, nadzieje zawiedzione, świetlana przyszłość otoczona cieniami, Bartek, Andrzej, Ania i ja. (...) jakaś klątwa, każdy poniżej możliwości, każdy nie na własną miarę, przykurczony, zawstydzony sam ze sobą, wszystko nas przerasta, nawet cienie od nas większe, po szufladach upchane zarzucone projekty naszego życia, a my pędzimy żywot zastępczy"[1].

Rzecz nie dotyczy bowiem nieobecnych, wręcz przeciwnie. Kiedy Chochołowie zasiadają wreszcie do pieczołowicie przygotowanej Wigilii, odświętnie wystrojeni, pośród wesołego szczebiotania dzieci oczekujących na prezenty, uzewnętrznia się cały heroizm, którego od nich wymaga ta kolacja. Przestronna sala pełna jest ludzi bliskich sobie i przerażająco samotnych oraz obcych zarazem. Szostak z lubością oddaje się detalom i nie pozwala przegapić ani minuty z tego spektaklu. Od dzielenia się opłatkiem, przez tradycyjne dwanaście potraw (ktoś to nadal praktykuje?), odpinania kolejnych guzików w spodniach i sukienkach wraz z napełnianiem brzucha, aż do mszy pasterskiej – wszystko okraszone celnym, refleksyjnym komentarzem bohatera. Z perspektywy czytelnika rodzi to pewien problem, bo albo podda się on nastrojowi, odnajdzie w nim cząstkę siebie i popłynie z sennym nurtem, albo zostanie przygnieciony znudzeniem i pójdzie na dno tej rzeki tekstu. Taki to rodzaj powieści.

Największa niepowtarzalność "Chochołów" zaznacza się w sposobie, w jaki Szostak potraktował Kraków. Sam nie do końca wiem, czy to jakaś wyższa szkoła metafory, czy ukłon w stronę fantastyki, a może realizmu magicznego? Dawna stolica Polski raz przypomina tu wyspę nad Morzem Śródziemnym (a że swoją powieść autor pisał również na Krecie, wiem już, skąd płynęła inspiracja), z błękitnym niebem nad głową, bielą zabudowań i morską bryzą we włosach, innym razem to miasto wynędzniałe, zagruzowane, huczące od zamieszek i systematycznie niszczone wojną domową tak charakterystyczną dla krajów bałkańskich. Najbardziej imponuje Kraków przeobrażony na modłę Wenecji, gdzie ulice zastąpione zostały kanałami wodnymi, samochody – gondolami, a bezduszne reflektory – nastrojowymi latarniami. Te przemiany nie są powierzchowne i metaforyczne. One są kompletne: mienią się intensywnymi kolorami i można uznać, że inny Kraków nigdy nie istniał. Nie miał prawa istnieć.

Proza Szostaka nie jest łatwa do przyswojenia. Wydaje się rozwlekła, często ma się wrażenie, że autor wałkuje ten sam temat, jedynie innymi słowami. Tylko kilkanaście stron z "Chochołów" nie przypomina monotonnej ściany tekstu, rzadkością są tutaj dialogi, które jedynie w kilku przypadkach zajmują więcej niż dwie linijki i z reguły urywają się, zanim się zaczną. Wyjaśnijmy sobie: piszę o tym w ramach ostrzeżenia, nie sygnalizowania wady. Bo Szostak to architekt fraz, który korzystając z całego bogactwa języka polskiego i zasobu słownictwa potrafi oczarować, może nawet zahipnotyzować czytelnika. Tym samym "Chochoły" są książką przede wszystkim dla lubiących się zanurzać w słowach, wyrażeniach – całym leksykalnym przepychu naszego języka. Zagęszczenie tekstu przypadającego na stronę może przygnieść, ale tylko w przypadku, gdy ominie nas nastrój danego fragmentu. Z technicznego punktu widzenia Szostak jako rzemieślnik zadziwia warsztatowo, ale jako literacka baletnica mami gracją, z jaką porusza się między ramami słów. I powiecie, że znowu się rozklejam, ale jedne z najlepszych fragmentów to te z budzącą czułość Zosią. Tą pękną, pełną wdzięku, śmiesznie pocierającą nos i mrużącą oczy Zosią.

"Oczami posklejanymi snem rozglądnąłem się po pokoju i zobaczyłem Zosię, która naga stała przy regale z książkami. Chodziła wzdłuż ściany książek, to kucając, to stając na palcach, przesuwała dłońmi po grzbietach, zatrzymywała się czasem na dłuższą chwilę. Wreszcie wybrała duży album włoskiego malarstwa i usiadła w fotelu. Podglądałem ją, udając sen, przyglądałem się jej ciału i czułem rosnące podniecenie. Zosia nie wiedziała, że na nią patrzę i zachowywała się swobodnie. W jej ruchach było tyle niewinności, tyle nieporadności, którą ma każdy z nas, kiedy tylko zostanie sam ze sobą. Kapały minuty, Zosia w skupieniu oglądała kolejne reprodukcje, przewracane karty, szelest kredowego papieru. Patrzyłem na jej piersi, na jej stopy i obojczyki. Niczym renesansowi mistrzowie studiowałem cienie układające się na rozgrzanej skórze. Była tak blisko i tak daleko, mogłem wstać i przynieść ją na łóżko, mogłem się z nią kochać przez najbliższe godziny, usypiając i budząc się obok jej ciepłego ciała, ale czułem, że jednocześnie Zosia jest gdzieś daleko.
(...) Zosia w pewnym momencie wstała, przeciągnęła się dziewczęco i odłożyła album na podłogę. Trochę spacerowała jeszcze po pokoju, jakby usiłowała znaleźć usprawiedliwienie dla swojej obecności, jakby chciała utwierdzić się w przekonaniu, że prawdziwe życie toczy się poza moim, naszym łóżkiem. Ale nie znalazła, gdyż wróciła na pokład naszej arki, zostawiając na swej drodze kilka przypadkowo wyciągniętych z regałów książek i porzuconych na biurku płyt. Jeszcze mocniej udałem, że śpię, senny deszcz bębnił o parapety, Kraków spływał odwilżą, Zosia wsunęła się pod kołdrę i przywarła do mnie. Nasze dłonie odnalazły się nieomylnie, ja udawałem wybudzonego z otchłani snów, jej ręce poprowadziły moje palce w dół, w najgorętsze regiony jej ciała"[2].

"Chochoły" stawiają przed czytelnikiem wymagania i są pewnym wyzwaniem, niemałym zresztą. Zdarzą się prawdopodobnie chwile, gdy zechcesz w znużeniu rzucić książkę za łóżko, do zabawy pająkom. Sam miałem momenty drobnej rezygnacji, ale nigdy tak naprawdę nie traktowałem ich poważnie, bo wiedziałem, że jutro do Szostaka ponownie wrócę, potrzebne mi były jedynie świeże siły i chęci. Nie mogę powiedzieć, by moje zaangażowanie zostało jakoś spektakularnie wynagrodzone, gdyż ta powieść od początku do końca nie wychodzi poza swoje założenia, więc nie spodziewaj się nagle trupa w szafie i przyśpieszenia tempa. Od pierwszych stron jest sennie, refleksyjnie, zmysłowo, z nutką tajemniczości i tak pozostanie do ostatniej kartki, więc pora zatemperować cierpliwość, by następnie poddać się nastrojowi opowieści. Jeśli sądzisz, że nie potrafisz – odpuść już teraz.


---
[1] Wit Szostak, "Chochoły", wyd. Lampa i Iskra Boża, 2010, str. 172.
[2] Tamże, str. 219.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6779
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 10
Użytkownik: olina 12.10.2015 22:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Sam nie do końca wiedział... | zsiaduemleko
Jak dobrze Cię tu znów widzieć! :) Recenzja trafia w sedno; rację masz nawet z rzucaniem książki (ale chociaż strasznie chciałabym sprawić frajdę pająkom, to nie miałam czelności sponiewierać pożyczonego egzemplarza). Szostak pisze obrazowo, stylem sensualnym, PIĘKNIE, a jednak umęczyłam się srodze, czytając „Chochoły”. Może dlatego, że bohater, jak go wyrozumiale określiłeś, był nieżyciowy?
Użytkownik: zsiaduemleko 13.10.2015 17:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak dobrze Cię tu znów wi... | olina
Dziękuję, ja też się cieszę, że siebie tutaj znów widzę ;)Powroty są najlepsze. A "Chochoły"... tak, to niełatwa w lekturze powieść, ale niewątpliwie jest bardzo dobra i choć minęło już kilkanaście miesięcy, to nadal pamiętam o czym była oraz jakie miałem w stosunku do niej odczucia. Trochę żałuję, że nie czytałem jej w okresie bożonarodzeniowym - spotęgowałbym atmosferę powieści.
Użytkownik: adas 13.10.2015 23:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Sam nie do końca wiedział... | zsiaduemleko
Trochę napisałem pod recenzją Carmanioli tuż obok, zaraz po przeczytaniu. Teraz, po kilku - już, jak to leci - latach kilka wad w pamięci uwypukla mi się mocniej (też i dlatego, bo znam następne części "trylogii"), ale nie wiem czy to nie jest najambitniejsza próba w polskiej literaturze w ostatniej dekadzie. Książka niesłusznie pominięta wtedy i zapomina dziś. W jakimś stopniu Szostak wyprzedził wszystkich. I swoich kumpli, i modne po 2010 rozważania o polskości pisanej na nowo, odmitologizowanej (bo Szostak tylko pozornie buduje mit, prawda?) i nawet językowy wygibasy tu są (choć w narracji, nie w mowie potocznej).

Dobra, teraz mam Orbitowskiego na warsztacie, ale chyba się potem zabiorę w końcu za najnowszego Szostaka, tego podobno borgesowskiego. Aha. Cały czas mi się kołacza po głowie, że "Chochoły" są wariacją na temat latynoskiej powieści (totalnej?) z lat 60. i 70. XX wieku. Me zboczenie czy cuś jest na rzeczy?

I dzięki za reckę "Na południe od Brazos", bo ostatecznie skłoniła mnie do sięgnięcia po te książki. Było warto.
Użytkownik: wwwojtusOpiekun BiblioNETki 13.10.2015 23:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Trochę napisałem pod rece... | adas
Co do Szostaka i literatury iberoamerykańskiej to tak, bardzo lubi:
"Moim matecznikiem literackim nie jest fantasy, tylko proza iberoamerykańska: to tamci pisarze w dużej mierze zbudowali moje rozumienie tego, czym jest literatura – zwłaszcza ta, która próbuje przekraczać granice realizmu"
Więcej w wywiadzie: http://ksiazki.polter.pl/Wywiad-z-Witem-Szostakiem-c24319
Użytkownik: adas 14.10.2015 00:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do Szostaka i literatu... | wwwojtusOpiekun BiblioNETki
Piękne dzięki.
Użytkownik: Rbit 09.11.2015 13:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Trochę napisałem pod rece... | adas
I jak tam Orbitowski? W ocenach nie widzę, aby zszedł już z warsztatu? Chodzi o "Inną duszę", czy "Szczęśliwą ziemię"?
Użytkownik: adas 10.11.2015 20:39 napisał(a):
Odpowiedź na: I jak tam Orbitowski? W o... | Rbit
Nie wyszło ;(. Odłożyłem "Inne dusze" na chwilę, na chwilę później i musiałem, po miesiącu, oddać do biblioteki. Ale znowu jestem w kolejce...
Użytkownik: adas 03.01.2016 11:08 napisał(a):
Odpowiedź na: I jak tam Orbitowski? W o... | Rbit
"Inna dusza" jest przekombinowana. Orbitowski w wywiadzie w bodaj "Książkach" stwierdził, że musiał napisać powieść, bo historia z akt, choć niezrozumiała, jest koszmarnie nudna. I moim zdaniem przedobrzył, chciał chwycić zbyt wiele srok za ogon. Jeśli zbyt mało było materiału na 200 stron "reportażu", to czy rzeczywiście najlepszym pomysłem było pisanie 400 stronicowej powieści?

Orbitowski genialnie oddaje klimat lat 90. (choć znam ludzi, którzy wytykali drobne faktograficzne błędy, typu rok wydania Diablo), poszczególne rozdzialiki zapadają pamięć, ale całość mnie rozczarowała. Narrator i jego los przytłacza bohatera, i jeszcze ten koszmarny finał? Czasem miałem ciary na plecach, najczęściej przy dziejach tatki (choć i tu nużył), ale jakoś mi się to rozmywa.

"Szczęśliwa ziemia" to najlepsza z pozostałych rzeczy Orbitowskiego. Po "Innej duszy" nie potrafię wyrobić sobie zdania.
Użytkownik: adas 13.01.2016 12:47 napisał(a):
Odpowiedź na: "Inna dusza" jest przekom... | adas
Z dystansu dziesięciodniowego - chyba się chciałem na siłę przyczepić. Nadal mi się ta książka rozjeżdża literacko, ale Orbitowski stworzył niezwykle sugestywną, dotykalną wizję transformacji, tego szaro-tęczowego bajzlu (a to nie jest łatwo opowiedzieć) lat 90. Ze znanych mi powieści tylko Witkowski w "Szczakowej" stworzył równie wyrazisty obraz tamtej dekady.
Użytkownik: minutka 13.10.2015 23:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Sam nie do końca wiedział... | zsiaduemleko
Ucieszył mnie Twój powrót. :) A książka ląduje w schowku.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: