Pan Tomaszek Pynchon, nazywany gdzieniegdzie najbardziej tajemniczym pisarzem Ameryki, nie istnieje. Mamy do dyspozycji liczne dowody. Został stworzony około 1956 przez agencję tak tajną, że do dziś o jej istnieniu nie wie nawet CIA, w celu infiltracji środowisk twórczych obu Wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Porwano kilku najzdolniejszych amerykańskich pisarzy (Vonneguta, Nabokova, Chandlera, a nawet tego nudziarza Faulknera) i zastąpiono sobowtórami. Nie wierzycie? Spójrzcie na zdjęcia, zdjęcia nigdy nie kłamią.
Mijały lata, pierwsze pokolenie uwięzionych pisarzy, stopniowo traciło wenę, zdrowie, a finalnie umierało, by zostać zastąpionych przez następnych (DeLillo, Chabon, Franzen). W latach 90., w związku z rozwojem sztucznej inteligencji (naprawdę wierzycie, że Iphone to szczytowe osiągnięcie obecnej rewolucji? Androidy są wśród nas!) zapotrzebowanie na ich usługi gwałtownie spadło i w końcu mogli publikować pod własnym nazwiskiem. Po podpisaniu papierów o zachowaniu tajemnicy i wszczepieniu chipu. Obecnie najnowsze powieści sygnowane nazwiskiem "Pynchon" są generowane losowo, za pomocą treści czerpanych w mediach społecznościowych - nawet roboty wykazują tendencje do zrzeszania się w związkach zawodowych i ich praca staje się zbyt droga dla rekinów kapitalizmu.
Musi tak być! Bo inaczej człowiek nazywany Pynchonem byłby zdecydowanie zbyt inteligentnym wariatem, nadal - w wieku 80 lat - trzymającym rękę na pulsie szeroko rozumianej popkultury. A "W sieci" chyba jego najciekawszą książką.
Ale czy wybitnym pisarzem? Takim naprawdę wybitnym? Nie mam pojęcia. Ma w dorobku sporo bełkotu fetowanego przez krytykę. Ale ma też lżejsze, w czytaniu, rzeczy, całkiem zgrabnie oddające, przede wszystkim, obyczajowość amerykańską i jej zmiany na przestrzeni lat. "W sieci" to błyskotliwy zapis stanu ducha Ameryki w krytycznym, z dzisiejszej perspektywy, momencie. Między wirusem roku 2000 (pamiętacie?), ekspansją i upadkiem dotcomów (pamiętacie?), a WTC (pamiętacie!) i wojną w Afganistanie (pamiętacie słabo).
Ten Years After - pewnie Pynchon nie ominąłby okazji do takiej postmodernistycznej gierki, gdyby był autorem tej recenzji. Tych dziesięć lat jest absolutnie kluczowych. Pozwala Pynchonowi nie tylko połączyć przeróżne teorie spiskowe w jedną, względnie spójną całość, ale i niejako usystematyzować ówczesne, nazwijmy to, trendy. Bo też panowie DeLillo, Chabon i Franzen również jako Pynchon wałkują te same sprawy co zwykle: kondycję klasy średniej, przemiany ekonomiczne i kulturowe, rozpad rodziny, "W sieci" jest jednak podlane wspomnianą popkulturą (u Pynchona będącą takim samym fundamentem - "fundamentem"? - życia jak tradycja, rodzina, wiedza formalna) i kilkupiętrową ironią.
Pozwala to przymknąć oko na nazbyt natarczywą oczywistość niektórych zdań, w których literacki weteran brzmi jak nastoletni alterglobalista z zacięciem publicystycznym. Może to też żart? Tym razem z tendencji do ratowania świata... słowami...
Przeceniany, ale "W sieci" naprawdę warto. Się zagubić.
---
W sieci (
Pynchon Thomas)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.