Dodany: 01.09.2015 16:24|Autor: dot59
Niekochane misie patrzą i nie pojmują...
To zwykły dzień z życia zwykłego małżeństwa, takiego, jakie i w naszych czasach nietrudno spotkać (choć ten model – nie bez pewnych racji – zdążył już co nieco stracić na popularności). Paweł, trochę po trzydziestce, zarządza sporym przedsiębiorstwem; nawet w skromnej epoce późnego PRL jego pensja na tyle odbiega od średniej krajowej, by młodsza o parę lat żona nie musiała pracować ani zastanawiać się, jak, nie pracując, związać koniec z końcem. Więc Łucja jest – jakże to dumnie brzmi! – panią domu. Ale nie taką, jaką znamy z kart przedwojennych pamiętników czy powieści z życia klas średnich i wyższych – stanowczym tonem dyrygującą armią pokojówek, kucharek i wszelkiego innego personelu pomocniczego, surowym okiem doglądającą czyszczenia sreber, wiórkowania parkietów i pieczenia mięs, by po powrocie małżonka do domu zdać mu sprawę z pracowicie przeżytego dnia. Tamte czasy minęły, w latach 70. XX wieku każda pani domu, czy to połowica dyrektora, czy stróża nocnego, jest zarazem zaopatrzeniowcem, kucharką, praczką, sprzątaczką, niańką, ale – można powiedzieć – i tak jej sytuacja jest lepsza, niż kobiety pracującej, bo na załatwienie wszystkich tych obowiązków ma cały dzień, a nie tylko kilka godzin po powrocie z biura czy fabryki. Paweł dodaje jeszcze argument ekonomiczny: „Twoja praca jest więcej warta, niż gdybyś gdzieś poszła na państwowy etat, bo i co ty byś mogła zarobić? Bez żadnych kwalifikacji, bez zawodu?”[1]. Więc Łucja nie zarabia, tylko pucuje, szoruje, poleruje, zmywa, pierze, prasuje, smaży, piecze, przynosi, podaje, odnosi... dzień w dzień, od świtu do nocy, bez końca, chyba że przychodzą zaproszeni przez męża goście – przedstawiciele miejscowej elity (dla innych w tym domu nie ma miejsca) – przed którymi Paweł daje pokaz swojego podziwu i szacunku dla niej: „Prorokowano mojej żonie wspaniałą przyszłość, sądzę, że niewiele kobiet stać byłoby na tak fascynujący hart ducha, aby blask sławy rzucić dla cieni niewdzięcznego domu”[2]. A gdy wychodzą... zapewne dziękuje jej, że tak pięknie się spisała?... Ach, nie, „gdy państwo za drzwi (...), zachwyty też za drzwi, rusz się, sprzątnij, co stoisz jak krowa, uważaj, idiotko, bo potłuczesz”[3]! Czyżby więc pięknie utrzymany dom dyrektorostwa Gąsiorowskich krył jakieś niemiłe tajemnice?
Tego jednego wieczoru Łucja zapragnie wyciągnąć je na wierzch, wylać swoje gromadzone przez lata żale i frustracje, odsłonić wykrzywione złym grymasem twarze i nasiąkłe brudem dusze, które się kryją pod maskami eleganckiego pana „na odpowiedzialnym stanowisku”[4] i jego oddanej małżonki. Będziemy jej współczuć, bo jak nie współczuć kobiecie, której wybraniec po kilku latach małżeństwa „nawet nie powie dzień dobry, co słychać, jak dzieci. Ma rację, bo nigdy nic nie słychać, zawsze to samo, aż do obłędu”[5], a jeśli już coś powie, są to wyrzuty: „nic do ciebie nie trafia, niczego nie rozumiesz. Jak ty możesz tak żyć? Nic od siebie nie wymagając, odpowiedzialność przenosząc na innych; po linii najmniejszego oporu, bez wysiłku, bez pragnień, bez ambicji, garnki i szczotka, szczotka i garnki, najważniejsza sprawa życiowa dostać w sklepie nietłustą szynkę, świeże masło, chrupiące pieczywo”[6]? Która się czuje „zmęczona, zatyrana, ogłupiała od pracy domowej, wtłoczona między garnki, wyrzucona za nawias życia”[7] do tego stopnia, że pragnie „umrzeć, zniknąć, odejść w ciemność i już właśnie więcej niczego nie pragnąć, ani szczęścia, ani radości, ani uczucia”[8]?
Będziemy się zastanawiać: jak do tego doszło? Bo przecież miało być tak pięknie: gdy urocza i ambitna studentka szkoły teatralnej poślubiała dobrze się zapowiadającego (i pewnie, choć o tym się nie mówi, dobrze ustawionego po linii partyjnej – któż bez takiego poparcia miałby wówczas szanse tak szybko awansować?) młodego ekonomistę, łączyło ich świeżo rozkwitłe uczucie i pewność, że razem pokonają wszystkie życiowe przeszkody. Ale skąd ta pewność? Dlaczego, u licha, w mózgu tej inteligentnej dziewczyny nie zadzwonił jakiś dzwonek ostrzegawczy, kiedy ją ukochany z dumą poinformował, że róże dla niej nabył po wyjątkowo korzystnej cenie? Czy naprawdę nie dostrzegła, że wrzała w nim wściekłość, kiedy jej koledzy ze studiów uświetnili ślubną uroczystość artystycznym happeningiem? I że już zaraz potem, gdy „okres godowy minął, kolorowe piórka opadły”[9], świeżo upieczony małżonek okazał się nie tylko przygnębiająco przyziemny („Tu telewizor, tu fotel, tam kryształ. Tu ja, tu ty. Z ołówkiem w ręku”[10]) i patologicznie skąpy (wszystko musi być „nie do zdarcia”[11], a jeśli już się zedrze, koniecznie należy to przerobić na coś, co się jeszcze przyda; każdy wydatek trzeba umotywować i przeliczyć na inne towary), ale też demonstruje swoiste rozdwojenie jaźni: „twarz domowa i wyjściowa; buty domowe i wyjściowe, spodnie, koszule, marynarki”[12]? I że tak podejrzanie szybko zmienił zdanie w kwestii posiadania potomstwa, czego motyw ujawnił dopiero po latach: „moja nieoceniona matka, ona znała życie, zbeształa mnie: co robisz? Niech rodzi dzieci, inaczej ci bryknie i zobaczysz”[13]? A nawet kiedy już były dzieci – czy nie przeraziło jej, że „misie (...) siedzą sztywne, czyste – niekochane – na regale. Nie wolno się nimi bawić, są zbyt białe, zbyt puszyste i zbyt reprezentacyjne”[14]? Czy takiego dzieciństwa dla nich pragnęła?
I dalej niełatwo nam będzie zrozumieć, dlaczego – zorientowawszy się, że relacja w ich związku oparta jest głównie na handlu wymiennym: za pozycję społeczną, pieniądze na życie i prezenty (według jego uznania, a nie jej potrzeb), których on dostarcza, ona ma być „solidna i wypełniająca swoje obowiązki”[15] – nie powiedziała sobie od razu: „spójrz, coś z siebie zrobiła, kim chciałaś być, a kim jesteś (...), kopciuchem i smoluchem od garów (...), co zrobiłaś z siebie, ze swoją młodością, ambicjami, aspiracjami”[16], dlaczego nawet po kilku latach spędzonych na udręce i upokorzeniu wolałaby usłyszeć te słowa z ust Pawła niż z własnych...
Tak, owszem, w rozmowie z koleżanką przedstawia jakąś motywację tego masochizmu: „Nie stać mnie, abym zaczynała życie od nowa. Nie jestem aż tak silna. (...) Nawet słów własnych nie mam, nie znam ich, aby opowiedzieć o tym, co mnie boli”[17]. Jeśli liznęliśmy choć trochę psychologii, bez trudu rozpoznamy w tych słowach typową postawę kobiety maltretowanej, w tym przypadku „jedynie” psychicznie, ale to nie ma znaczenia, liczy się tylko fakt, że jej wola, zamiast popchnąć ją w kierunku zmian, nakazuje skanalizować frustrację w inny sposób: „na samą myśl, że on może czuć się zmęczony i – jak każdy z nas – ma prawo do zmęczenia, ogarnia mnie wściekłość, nie, tylko ja, ja jedna zdobyłam wyłączność, wykupiłam patent!”[18], „dorabiam mu intencje do jego czynów, choć tych intencji nie znam, ale chcę, aby były jak najpodlejsze – w ten tylko sposób znajdując usprawiedliwienie dla siebie, tak się oczyszczając ze swoich własnych win i grzechów; pragnę być krzywdzona, by zyskać sobie prawo do cierpienia”[19]. Więc może i Paweł ma rację, gdy mówi: „Otwierasz drzwi i twarz masz wrogą, wściekłość w oczach, potępiasz mnie z góry, z góry skazujesz”[20]? I Teresa, bezstronna obserwatorka, gdy zauważa: „A kogo w ogóle lubisz? Tolerujesz?”[21]? Może słusznie Łucja „nienawidzi siebie. Swojego planu. Swoich pragnień, swojej nienawiści (...) wszystkiego, co jest w niej i co z niej powstało”[22]? Może sama sobie jest winna, że nigdy nie powiedziała mu otwarcie, na czym jej zależy, nie postawiła wyraźnych granic, nie zaprotestowała przeciw tyranii teściowej? A może sytuacja wygląda inaczej, może to Paweł jest ofiarą chorego systemu wychowawczego swojej matki, w którym słowa „kochać”, „ufać”, „pomagać” zostały zastąpione przez „posiadać”, „kontrolować”, „mieć władzę”? Wprawny psycholog pewnie by potrafił rozgryźć chociaż część mechanizmów, jakie doprowadziły do tego, że małżonkowie tak się nawzajem ranią, i spróbować je wyeliminować za pomocą odpowiednich metod... ale to przecież lata 70. XX wieku, terapia rodzinna dopiero raczkuje na Zachodzie, a cóż mówić o kraju po wschodniej stronie żelaznej kurtyny...
Jednak sam obraz przekazywany w tym dramacie na dwa głosy jest w stu procentach uniwersalny, ilustruje sytuację spotykaną w różnych kręgach kulturowych (czy we wszystkich, nie jestem w stanie stwierdzić), w różnych epokach – i jako taki poraża swoją wymową. Trudno się po tej lekturze pozbierać, bo ból, jaki sobie nawzajem sprawiają Paweł z Łucją, niemal namacalnie emanuje z kart powieści. To ta sama Ostrowska, którą kiedyś odkryłam poprzez „Owoc żywota twego”, drapieżna, bezlitosna i bezkompromisowa w rozbiorze ludzkiego nieszczęścia na czynniki pierwsze, nie siląca się na wymyślanie makabrycznych zbrodni ani na piętrzenie patologii, jak w swoich późnych thrillerach, lecz skupiająca się na zwyczajnych zaburzonych relacjach i zwyczajnych złych stronach natury człowieka. Pomijając parę sztucznych fraz z użyciem w dialogu słów/zwrotów nadających się raczej do języka pisanego („umorzyliby obecnie nam część spłat”[23], „mam nadzieję, że zważyłaś dokładnie, chcę bowiem wierzyć...”[24], „nie wpuścisz listonosza za próg, gdyż zabłoci twoje wylizane parkiety”[25]), jest to doskonałe studium toksycznego związku, które pozostanie aktualne tak długo, jak długo ludzie będą dobierać się w pary z myślą przede wszystkim o sobie, a nie o człowieku, z którym się wiążą…
---
[1] Ewa Ostrowska, „Między nami niebotyczne góry”, wyd. Czytelnik, 1974, s. 111.
[2] Tamże, s. 63.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 111.
[5] Tamże, s. 55.
[6] Tamże, s. 22.
[7] Tamże, s. 51.
[8] Tamże, s. 23.
[9] Tamże, s. 86.
[10] Tamże, s. 114.
[11] Tamże, s. 155.
[12] Tamże, s. 61.
[13] Tamże, s. 141.
[14] Tamże, s. 149.
[15] Tamże, s. 142.
[16] Tamże, s. 28.
[17] Tamże, s. 81.
[18] Tamże, s. 73.
[19] Tamże, s. 16.
[20] Tamże, s. 25.
[21] Tamże, s. 77.
[22] Tamże, s. 175.
[23] Tamże, s. 10.
[24] Tamże, s. 31.
[25] Tamże, s. 78.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.