Każdy ma w sobie guguły
Dzieciństwo przeżyłam w czasach PRL-u, więc „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej czytałam z sentymentem. Przeniosłam się w świat tak dobrze jeszcze pamiętany właśnie z dzieciństwa.
„Guguły” to zbiór dwudziestu czterech opowiadań utrzymanych w niezwykłym klimacie. Grzegorzewska daje ciekawy obraz prowincji. Podczas czytania przypominałam sobie Czesława Miłosza, Melchiora Wańkowicza czy Brunona Schulza. Trochę wpisywał mi się też ten utwór w nurt literatury wiejskiej. Kojarzyłam go również z Redlińskim. Czasami odnosiłam wrażenie oniryzmu, baśniowości. Bo czy te wspomnienia nie są snem?
Główną bohaterką jest mieszkająca na małej wsi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej Wiolka. Robi to, co większość dzieci: uczy się w szkole, zbiera chrząszcze, chodzi do krawcowej, przeżywa pierwszą miłość, „staje się kobietą”. „Guguły” – na co wskazuje również tytuł, oznaczający niedojrzałe owoce – są więc książką o dojrzewaniu.
Tato Wiolki mówi: „Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, już nazywają mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły”*. I chyba każdy człowiek „w środku” cały czas jest niedojrzały, zachowuje w sobie dziecko. Może to też tęsknota do tego, co minęło? Nie tylko do miejsca, ale i do tamtego czasu?
Autorka zbudowała niezwykły obraz prowincji. Ma się wrażenie, że stworzyła mityczny, baśniowy świat. Język i styl z pogranicza prozy i poezji dają niezwykły efekt.
Zdecydowanie należy przeczytać!
---
* Wioletta Grzegorzewska, „Guguły”, Wydawnictwo Czarne, 2015, s. 112.
[tekst ukazał się również na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.