Dodany: 11.07.2015 23:32|Autor: anek7

Patologia po szwedzku


Tekst pochodzi z mojego bloga - zamieściłam go tam w październiku ubiegłego roku, więc początek nawiązuje do tego co się działo wtedy ;)


Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat oszalał, a patologia goni patologię. Przykład? A proszę - w ciągu ostatnich 3-4 tygodni dotarły do mojej świadomości takie kwiatki: dyskusja nad legalizacją kazirodztwa, oburzenie niemoralnym (choć całkiem zgodnym z naturą) zachowaniem nieszczęsnych osiołków w poznańskim ZOO, elementarz pisany diabelskim językiem (moim prywatnym zdaniem posądzenie diabła o autorstwo tego podręcznika jest dla ogoniastego obraźliwe, bo stać go na coś zdecydowanie lepszego) czy wreszcie sprzyjanie genderowi poprzez zmuszanie chłopców aby po sobie sprzątali... A jakby tego było mało ruszyła kampania wyborcza do samorządów terytorialnych a polscy piłkarze wygrywają z mistrzami świata 2:0...


Żeby odreagować te rozmaite kretyństwa, a także aby uchronić dziecko własne przed jedynką z polskiego wzięliśmy się z Piotrkiem do czytania Dzieci z Bullerbyn (Lindgren Astrid). Czytanie było głośne i podzielone sprawiedliwie - na przemian po rozdziale, a ponieważ książka przypadła Młodemu do gustu, to nawet szybko nam poszło. Z sentymentem wspominałam swój pierwszy kontakt z tą książką w mojej zamierzchłej młodości i co bardziej ulubione fragmenty (chociażby ten o kiełbasie dobrze obsuszonej), niektórych przygód zupełnie nie pamiętałam, a inne w dalszym ciągu budzą niepohamowane wybuchy śmiechu. I wiecie jaka mnie myśl naszła po zakończeniu tej ksiązki? No przecież Bullerbyn to dopiero siedlisko patologii co się zowie, a rodzice tytułowych dzieciaków to wogóle się w swojej roli nie sprawdzają...

Dzieciaki w Bullerbyn są wykorzystywane jako tania siła robocza: pracują w polu i w zagrodzie wykonując nawet ciężkie prace, a już szczytem wszystkiego jest dzień, kiedy wszyscy rodzice wyjeżdżają na przyjęcie do pastora a dzieci mają zająć się gospodarstwem (np. Olle ma nakarmić prosiaki i wydoić krowy). Przy tej okazji aż bije po oczach nieodpowiedzialność mamy Ollego, która zostawia swoją maleńką córeczkę (Kerstin ma około roku życia) na kilka godzin z dwoma dziewięciolatkami. A i mama Britty też nie jest lepsza - wyjeżdża, pomimo, że jej córka jest chora. Przecież to się nadaje do zgłoszenia do opieki społecznej...

Generalnie dzieciaki są puszczone samopas, bez jakiejkolwiek dbałości o ich bezpieczeństwo - pływają łodzią po jeziorze, kąpią się bez opieki, są narażone na kontakt z niebezpiecznymi zwierzętami (baran przebywający na wyspie), wspinają się na drzewa, bawią się w niebezpiecznych skałkach, grają w piłkę na drodze, ganiają po lesie czy handlują wiśniami przy ruchliwej szosie.
A nawet jeśli coś robią pod opieką dorosłych to też jest niewiele lepiej: mama pozwalająca dziecku na nocleg w stogu siana, lub tatuś zabierający dzieci na raki nad odległe jeziorko, gdzie muszą spać niemal na gołej ziemi i pod osłoną gałęzi jałowca to przecież gotowy materiał na zaangażowany reportaż interwencyjny.

A ich droga do szkoły? Kilkulatki same wędrują kilka kilometrów w jedną stronę niezależnie od pogody. Taką samą trasę pokonuje siedmioletnia Lisa idąc po sprawunki do sklepu. A jeśli się nadarzy okazja to dzieci bez oporu wsiadają na wóz ledwie znanej osoby - czy nikt im nie wyjaśnił czym to może grozić?

Tak, tak - włos sie jeży na głowie, kiedy się czyta o tych wszystkich nieprawidłowościach mających miejsce w Bullerbyn zamieszkanym przez trzy dysfunkcyjne rodziny... Ale muszę sie przyznać, że strasznie im tej patologii w imieniu mojego zadbanego i zaopiekowanego dziecka zazdroszczę...

Przy lekturze byliśmy z mężem przepytywani na okoliczność jak to było, kiedy byliśmy mali. Piotrkowi nie mieści się w głowie, że kiedyś nie było komputerów, w telewizji był tylko jeden program, w którym dla dzieci była przeznaczona zaledwie półgodzinna audycja, że wszędzie chodziło sie na nogach a dzieci musiały pomagać rodzicom. Że tato, będąc w jego wieku (9,5 roku) potrafił już kosić trawę kosą, a mama doiła krowy (co prawda przy pomocy elektrycznej dojarki, ale fakt pozostaje faktem), że obydwoje musieliśmy opiekować się młodszym rodzeństwem, a żadnemu z naszych rodziców nawet nie przyszłoby do głowy pilnować nas przy odrabianiu lekcji.
Że tak naprawdę wiele przygód, które zdarzyły się Lisie, Lassemu, Bossemu i reszcie dzieci z Bullerbyn było również naszym udziałem. I, że niestety, współczesne dzieciaki będą sobie o nich mogły jedynie poczytać i to tylko pod warunkiem, że jakiś nawiedzony reformator oświaty nie dojdzie do wniosku, że książka Astrid Lindgren propaguje patologiczne zachowania...

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6279
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 25
Użytkownik: Frider 12.07.2015 00:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
Gdy byłem dzieckiem mama woziła mnie czasami do babci na wieś. Dziadek od dawna nie żył, babcia mieszkała zupełnie sama (dopóki sił starczyło, później zamieszkała już u nas). Jej dom, całe gospodarstwo to była absolutna magia. W domu nie było elektryczności. Wieczory spędzaliśmy przy świetle naftowej lampy i cieple dużego pieca kaflowego, pod którym zawsze płonął ogień ( na piecu gotowało się posiłki, na nim także grzało się wodę do kąpieli i spania). Wszyscy siedzieli do późna w kuchni, opowiadając różne historie, czasami przyszedł ktoś ze wsi ze świeżymi nowinami i plotkami. Ja zwykle zapalałem koniec gałązki i wywijałem ogniste esy floresy, dopóki ktoś dorosły nie natarł mi uszu. Kąpiel polegała na tym, że w drugim pomieszczeniu na podłodze stawiało się balię z gorąca wodą i przy świetle świecy można się było umyć. Nie korzystałem za często, wakacje były:-). Woda była wyłącznie ze studni – zawsze zimna tak bardzo, że zęby drętwiały. W pokojach drewniane, rzeźbione łóżka z siennikami, w rogach pokoi potężne, skrzypiące szafy, na strychu kufry z tajemnicza zawartością- jakieś kolorowe chusty, modlitewniki, rozsypujące się dokumenty powiązane w lniane chusteczki.
Dookoła domu było kilka zrujnowanych zabudowań gospodarczych: olbrzymia stodoła w większości wypełniona słomą i sianem (polowałem tam na kury znoszące jajka gdzie popadnie, oj nieraz przyniosłem do domu zbuka), rozwalona, ciemna obora, stary chlew. Tajemniczym miejscem był tak zwany parnik – niewielki budynek z podłogą położoną kilku metrów poniżej poziomu ziemi. Nie wolno było mi tam chodzić. Siedziałem tam po całych dniach, na dole :-). Właziłem po prowizorycznych kratach z gałęzi. Dzikie, zarośnięte podwórze, dookoła resztki olbrzymiego niegdyś sadu – orzechy, stare, wysokie czereśnie, jabłonie – wielkie malinówki, twarde renety (najlepiej smakowały po pierwszych przymrozkach, nabierały wtedy słodyczy), obsypane owocami papierówki. Niedaleko był niewielki staw z groblą, na którym łapałem traszki.
To było niesamowite miejsce, im więcej piszę, tym więcej wspomnień wraca. Maselnica z drewna, w której robiliśmy masło. Kądziel, z której piękny rzeźbiony element mam do dzisiaj. Chmary, prawdziwe chmary motyli.
Śmieszne, ten chłopiec z tamtych wakacji wciąż jeszcze we mnie gdzieś tkwi.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 12.07.2015 09:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdy byłem dzieckiem mama ... | Frider
U moich dziadków, gdzie spędzałam zawsze całe wakacje, póki nie zaczęłam jeździć na obozy harcerskie (a w wieku przedszkolnym siedziałam tam całą ciepłą porę roku) było prawie identycznie, różniło się jedynie tym, że do samego domu prąd już było pociągnięty i tylko po obejściu trzeba było chodzić z naftówką. I parnika nie było, za to była suszarnia do tytoniu - czworokątna wieża z szarego kamienia, obielona wapnem i nakryta daszkiem z papy ze sterczącym krótkim kominem, mająca z jednej strony proste drewniane drzwi, a z drugiej żelazne drzwiczki jak do kuchennego pieca, tylko nieco większe, w podłodze ruszt, pod którym rozpalało się ogień, a na ścianach haki, na których wieszało się druty z tytoniem. A samo nabijanie tytoniu, co to była za robota! Liście przywiezione z pola układano w sterty pod drzewami. Domownicy i zaproszeni do pomocy sąsiedzi i krewni siadali na płachtach rozłożonych w trawie i pojedynczo nabijali każdy listek za łodyżkę na długi zaostrzony drut, aż się uzbierał mniej więcej półtorametrowej długości ciężki łańcuch. Najmłodsze dzieci podawały „nabijaczom” liście, a starsze pracowały równo z dorosłymi. Była to praca diabelnie brudząca i żmudna, ale przy tym była okazją do spotkań towarzyskich, podczas których plotkowano, opowiadano rozmaite mniej lub bardziej prawdziwe historie, czasem i pośpiewano. Taka rodzinno-sąsiedzka brygada urzędowała co dzień lub prawie co dzień w innym gospodarstwie, w zależności od tego, jak szybko dojrzewały zbiory. Jakaż ja byłam dumna, kiedy mi pozwolono usiąść ze starszymi do nabijania! A zezwolenie na cięcie trawy na sieczkarni i ciągnięcie wody ze studni - bo u nas kołowrotu nie było, tylko "kulka", długi drąg zakończony ślimakowatym hakiem, na którym się zaczepiało wiadro - to już naprawdę była swego rodzaju nobilitacja, której jednak większość dzieci dostępowała jeszcze przed końcem podstawówki. Tylko konia mi dziadek nie dawał obsługiwać, a babcia doić krów, bo widzieli, że się dużych zwierząt boję, ale moi rówieśnicy na stałe mieszkający na wsi wszystko to robili bez żadnego limitu wieku; jak chłopak miał 13 czy 14 lat i dryg do powożenia, to mu pozwalano konia zaprząc i siadać na wóz, i tyle.
A zamiast zakazywać niebezpiecznych zajęć, co najwyżej zniechęcano. Może to i pedagogiczne nie było, ale jak mi babcia powiedziała, że na strychu urzęduje "rara z czerwonym jęzorem" (jakiś rodzaj upiora), to się po drabinie do góry nie pchałam, póki nie przestałam wierzyć w duchy, a wtedy już stopień sprawności fizycznej i koordynacji ruchów miałam odpowiedni; przed zbliżaniem się do brzegu Wisły, gdzie miejscami zaraz zaczynała się głębia z niebezpiecznymi wirami, skutecznie mnie uchroniła opowieść o utopcu, który wyskakuje z wikliny w stroju krakowiaczka i prosi panienki do tańca, a potem wciąga do wody (ale już do Nidy latałyśmy z kuzynkami pływać bez oporów, zresztą bliżej było). Ech, łezka się w oku kręci...
Użytkownik: carmaniola 12.07.2015 11:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
Aż się łezka w oku kręci... Nie tylko dlatego, że przypomina własne wakacje spędzane u jednej z babć na wsi, ale także moje pierwsze spotkanie z "Dziećmi z Bullerbyn" - czytane przez dyżurującą w świetlicy nauczycielkę. Była piękna pogoda i siedzieliśmy wszyscy na trawie w przyszkolnym zielonym ogrodzie i każde słowo chwytaliśmy jak zapowiedź nadchodzących wakacji. :)
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 13.07.2015 10:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
Podobnie jak wyżej Frider i Dot, również mógłbym opisywać wakacje na wsi u babci, gdzie były świnie, kurczaki i nutrie, oraz pole do obrabiania; albo coroczne wyjazdy w góry do wujka, gdzie także dzieciaki latały, gdzie chciały, łażenie po drzewach, wąwozach, bagniskach i zbieranie/taszczenie/rąbanie drewna (tak, tak! siekierę w ręku miałem już w wieku 6-7 lat i przeżyłem! nb. mój cioteczny brat w wieku 11 lat ze zbytniej gorliwości siekierę wbił sobie w łydkę - ale żyje i nawet jest zawodowym kierowcą ;) ).

Ale podobnie sprawy się pozmieniały i w miastach. W wieku 5-6 lat jeździłem z ww. bratem (on 6 lat starszy) samowtór na rowerach po Otwocku i okolicach. Od początku podstawówki sam lub z kolegami wracaliśmy przez całe miasto albo przez las do domu po szkole. Rodzice martwili się, ale nie na tyle, by zrobić z nas kaleki.

A dziś? Ja rozumiem, że samochodów jest dziś kilkukrotnie więcej, że pełno podejrzanych typów i chorych pokus dokoła. Ale żeby iść po wnuczkę 9-letnią do szkoły 150m, przez 1 ulicę, jak moja znajoma? Podobno istnieje przepis, że dzieci poniżej 8 lat nie mogą same przebywać na ulicy! Cóż, im więcej wolności, tym mniej swobody...
Użytkownik: Pok 13.07.2015 15:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
Bardzo fajny tekst i świetne komentarze :)

Ja akurat nigdy nie miałem możliwości spędzać wakacji na wsi. Raz po raz jeździłem tylko na działkę na parę dni, gdzie też pomagałem przy różnych czynnościach, takich jak kopanie, pielenie, czy zrywanie owoców lub warzyw (ach, te kłujące ogórki!). Mam z tym związane miłe wspomnienia, ale z drugiej strony pamiętam też, że wyrywanie chwastów wcale nie napawało mnie radością, a często też się na działce zwyczajnie nudziłem i czekałem tylko za powrotem do miasta, do filmów, gier i kumpli. No i nie można zapomnieć o całej masie robaków, owadów i pająków, których się strasznie bałem i brzydziłem, chociaż po części mnie fascynowały (motyle oczywiście uwielbiałem, ślimaki również darzyłem dużą sympatią).

Zawsze istnieje konflikt pomiędzy wolnością a bezpieczeństwem. Nie jest łatwo znaleźć złoty środek zapewniający małe ryzyko przy sporej swobodzie. Kwestia ta jest tym bardziej drażliwa, kiedy dotyczy dzieci. Dawniej regułą były rodziny wielodzietne, więc rozkład obowiązków wyglądał inaczej. Ja mieszkałem na 50 metrach z rodzicami, trójką rodzeństwa, dużym psem i jeszcze pomniejszymi zwierzakami, takimi jak ryby i żółwie. Siłą rzeczy rodzicom było na rękę, gdy ktoś na kilka godzin opuścił zatłoczone mieszkanie. Teraz już dwójka dzieci to dużo, a czym mniej dzieci, tym z reguły bardziej się o nie dba i tym więcej poświęca im uwagi oraz troszczy o ich bezpieczeństwo - często do przesady - czego efekty widzimy dziś.

Nie jestem zwolennikiem powiedzenia "kiedyś było lepiej!". Zawsze porównujemy i patrzymy przez pryzmat własnych przeżyć, ale tak naprawdę nie wiemy, co siedzi w głowie dzisiejszych dziesięciolatków. Pewne rzeczy na pewno kiedyś rzeczywiście były lepsze. Sam jestem zdania, że obecnie sprawy pod niektórymi względami zaszły za daleko i dzisiejszym dzieciom przydałoby się więcej samodzielności. Nie można jednak zapominać o plusach, takich jak wzrost bezpieczeństwa i większe zaangażowanie rodziców w wychowanie swoich pociech.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 13.07.2015 15:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo fajny tekst i świe... | Pok
Co do robali, to pamiętam, jak zbieraliśmy do butelek stonki na drodze, a potem - no, lepiej nie pisać, w każdym razie te szkodniki nie miały z nami dobrze ;)

"Zawsze istnieje konflikt pomiędzy wolnością a bezpieczeństwem" - święta racja, problem tylko taki, że dodatkowym zagrożeniem wolności jest odebranie człowiekowi prawa decydowania, czy chce więcej czy mniej bezpieczeństwa/wolności.

"Nie można jednak zapominać o plusach, takich jak wzrost bezpieczeństwa" - tu bym polemizował. Niejednokrotnie tak, wiele można zyskać dzięki pewnym ostrożnościowym przepisom, obostrzeniom, zakazom i nakazom. Czasem jednak zmniejszenie ryzyka nieszczęścia z 0,5% do 0,4% kosztuje nas bardzo wiele - a czasem właśnie stawienie czoła niebezpieczeństwu, taki chrzest ognia, pozwoli nam na przyszłość ryzyko zminimalizować. Szklarniowe warunki sprzyjają tak naprawdę zmniejszeniu bezpieczeństwa, gdyż dzieci nie są uczone radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi (we względnie łatwych, kontrolowanych warunkach). Ciekawy przykład jest w No coś ty, tata (Nawrot Jacek) - jak wrócę do domu to przepiszę cytata :)
Użytkownik: Pok 13.07.2015 16:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do robali, to pamiętam... | LouriOpiekun BiblioNETki
Zgadzam się, dlatego wspomniałem o złotym środku i o przesadnej trosce rodziców.

Swoją drogą przypomniałeś mi, że często bawiłem się w zalewanie mrowisk. W ogóle na obserwowaniu mrówek spędziłem długie godziny. Za to zawsze było mi żal pholcusów (tych pająków z długimi, cienkimi kończynami), kiedy w trakcie "zabawy" (tzn. dręczenia) kijkiem oderwałem im którąś nóżkę.
Użytkownik: Rbit 13.07.2015 16:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do robali, to pamiętam... | LouriOpiekun BiblioNETki
"zbieraliśmy do butelek stonki na drodze"

Ciekawe. My zbieraliśmy do słoików stonkę z liści chodząc rajkami pyrek ;)
Zawsze wolałem chwytać osobniki dojrzałe (przynajmniej były suche), od młodych, obślizgłych larw, czy jaj. Za pierwszy "zbiór" dostałem piórnik z mapą polityczną Europy. To było coś.

Użytkownik: asia_ 13.07.2015 16:44 napisał(a):
Odpowiedź na: "zbieraliśmy do butelek s... | Rbit
O, ja też wolałam dorosłe, takie ładne paseczki miały. Larwy starałam się przegapiać, żeby zostały dla babci do eksterminacji ;) Jakoś mi to uchodziło, bo był to mały ogródek, a nie poważne ziemniaczane pole.
Użytkownik: Marylek 13.07.2015 16:52 napisał(a):
Odpowiedź na: "zbieraliśmy do butelek s... | Rbit
Co to są "rajki pyrek"?
Użytkownik: ka.ja 13.07.2015 17:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Co to są "rajki pyrek"? | Marylek
Grządka ziemniaków.
Użytkownik: ka.ja 13.07.2015 17:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Grządka ziemniaków. | ka.ja
To znaczy - grządki ;)
Użytkownik: Rbit 13.07.2015 17:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Co to są "rajki pyrek"? | Marylek
pyrki: ziemniaki
http://sjp.pl/pyrka

rajka: długi rowek, bruzda zrobiona przez radło, dawniej "radlunka"
http://www.gwarypolskie.uw.edu.pl/index.php?option​=com_content&task=view&id=825&Itemid=17

A tu zdjęcie kilku rajek pyrów:
http://www.swiatkwiatow.pl/userfiles//image/uprawa​_ziemniakow22.jpg


Użytkownik: Marylek 13.07.2015 17:24 napisał(a):
Odpowiedź na: pyrki: ziemniaki http://... | Rbit
Dziękuję. :)
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 14.07.2015 09:11 napisał(a):
Odpowiedź na: "zbieraliśmy do butelek s... | Rbit
To nie była "praca w polu" tylko wakacyjna zabawa - nikt nas do tego nie gonił :] Jedyną "prawdziwą robotą" jaką robiłem na wakacjach w górach u wujostwa, to (gdy miałem już ponad 10 lat) jazda co dzień czy co drugi do sklepu po chleby i inne żywnościowe rzeczy rozklekotanym składakiem. Cały dowcip w tym, że do sklepu odległego o 3-4km jechało się wpierw bardzo długim zjazdem, a potem bardzo długim podjazdem, asfaltówką szeroką na trochę więcej niż 1 samochód, z zakrętami - i oczywiście jechałem ile fabryka dała. No i potem powrót z wypchanym plecakiem! Dziś bym chyba zsiadł i wolał iść obok roweru ;)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 13.07.2015 17:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do robali, to pamiętam... | LouriOpiekun BiblioNETki
No właśnie, z tym wzrostem bezpieczeństwa wskutek przepisów, zakazów i kar to tak na dwoje babka wróżyła.
Czy mniej dzieci wypada z okien/ tonie w studzienkach/ wpada pod auta dlatego, że po takim nieszczęściu rodzice/opiekunowie są jeszcze obwiniani z jakiegoś paragrafu? Wątpię. Wręcz mam wrażenie, że tego rodzaju wypadków jest więcej, choć z drugiej strony za czasów mojego dzieciństwa nie były one tak nagłaśniane w mediach (ale jak się coś komuś stało, to w ciągu paru godzin wiedziała cała wieś albo cała dzielnica w mieście, więc gdyby tego było dużo, to bym coś więcej zapamiętała niż jeden przypadek, jak chłopiec stracił oko podczas zabawy w Robin Hooda).
Czy w jakikolwiek sposób zwiększyło się bezpieczeństwo dzieci na obozach harcerskich albo poprawił ich stan zdrowia przez egzekwowanie wymagań Sanepidu? No, też wątpię. A dobrze pamiętam, jak było jeszcze w latach 70-80 - na pierwszym obozie, na którym byłam, spaliśmy na starych siennikach, mieszkaliśmy w starych namiotach z demobilu, bez tropików, dzięki czemu podczas dłuższego deszczu z sufitów ciekła woda; myliśmy się i prali w rzeczce (we wściekle zimnej wodzie), a raz w tygodniu chodziło się zastępami do mycia w namiotach higienicznych - na całe zgrupowanie, ze trzysta osób, były dwa takie, dla dziewcząt i dla chłopców, w każdym parę miednic, kto się umył, to po sobie płukał i mył się następny; woda do kuchni też była brana z rzeczki (oczywiście ujęcie było rozplanowane przed stanowiskami do mycia uczestników i naczyń, które to - czy kuchenne garnki, czy indywidualne menażki - były szorowane do połysku piaskiem i niczym więcej). W podobnych warunkach, tylko już z lateksami zamiast sienników i w nieprzeciekających namiotach, spędziłam ileś tam kolejnych wakacji, czasem po dwa turnusy z rzędu, i potem już jako kadra zajmowałam się dziećmi, w tym chorymi na cukrzycę. Za tych kilkanaście lat mojej harcerskiej kariery nie przypominam sobie żadnych masowych zatruć pokarmowych ani innych problemów zdrowotnych, które by mogły być skutkiem spartańskich warunków. Dzisiaj taki obóz zostałby natychmiast zamknięty, a kadra trafiłaby do sądu za narażanie zdrowia uczestników albo coś podobnego...
Użytkownik: joanna.syrenka 13.07.2015 17:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo fajny tekst i świe... | Pok
Dzieci się nie zmieniły - to samo siedzi im w głowach, co i nam :)
Tylko czasy się zmieniły, a raczej przepisy, niekoniecznie na lepsze. Prosty przykład: nie można 12-latka zostawić bez opieki, ale wolno 8-latkowi kupić quada...
Użytkownik: Pok 13.07.2015 19:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzieci się nie zmieniły -... | joanna.syrenka
Niby to samo, ale kiedyś nie było np. Minecrafta ;)
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 13.07.2015 23:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo fajny tekst i świe... | Pok
Obiecany fragment z książki Nawrota:

"-Tak, a ja przez cały dzień myślę o tym, czy on [syn] leży pod jakimś drzewem ze skręconym karkiem, czy w studni, czy...
- Przecież rozumiem. Wie pani, jak mój syn będąc w jego wieku zleciał z drzewa i złamał rękę, to naprawdę odetchnąłem z ulgą.
- Cooo? Czy pan ze mnie dzisiaj żartuje?
- Ależ ja mówię całkiem serio. Odetchnąłem, bo wiedziałem, że takie proste złamanie, sześć tygodni gipsu, to bardzo tanio za taki kurs ostrożności. On od tej pory zmienił taktykę chodzenia po drzewach, zaczął omijać z daleka suche gałęzie i sęki, próbować na wytrzymałość cieńsze gałązki, zanim na nich stanął całym ciężarem, a co najciekawsze, zaczął uważnie słuchać, kiedy mu wyjaśniałem, do których gatunków drzew można mieć zaufanie, a które są kruche. No i szansa wypadku zmalała, powiedzmy, z jednej pięćdziesiątej do jednej tysięcznej..."

i jeszcze jedno zdanie z podsumowania tej dyskusji

"Ryzyko jest przecież wliczone w rachunek normalnego życia. Normalnego, swobodnego, bez fobii i zahamowań."

Ogólnie książka jest zapomniana, a szkoda! Na mnie już jako na wczesnym nastolatku zrobiła ogromne wrażenie - co i raz przybiegałem z fragmentem do rodziców, wołając "o tak mnie wychowujcie! tak mnie rozumiejcie!" :)
Użytkownik: Pok 14.07.2015 14:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Obiecany fragment z książ... | LouriOpiekun BiblioNETki
Człowiek uczy się na błędach, dlatego dziecku też trzeba dać możliwość ich popełniania. Rolą rodzica jest udzielać wsparcia dziecku, a nie je we wszystkim wyręczać, jak to się często dzieje w nadopiekuńczych rodzinach.

W zeszłym roku czytałem dobrą książkę o wychowaniu Jak wychowywać dziecko i nie oszaleć? (Leman Kevin), do której napisałem nawet recenzję Dyscyplina praktyczna. Autor mocno krytykował tzw. "bezstresowe wychowanie" z czym się absolutnie zgadzam.
Użytkownik: Frider 13.07.2015 17:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
To jeszcze o zabawach dzieci, możliwości upilnowania ich przez rodziców etc. Gdy byłem chłopcem w wieku wczesnoszkolnym (nie pamiętam dokładnie, pewnie 8-9 letnim) odkryłem, wraz z kolegą, ciekawe miejsce do zabaw po szkole. W wysokiej skarpie za kościołem w moim rodzinnym mieście odkryliśmy coś w rodzaju piaszczystej groty. Z dołu, od strony szosy, miejsce było całkowicie niewidoczne, zakryte przez trawiasty występ. Z góry, od strony ścieżki na szczycie nasypu, podobnie – niewidoczne z powodu kęp traw i nierówności gruntu. Można było tam trafić tylko idąc zakosami po zboczu. My tam trafiliśmy polując na jaszczurki wylegujące się na nagrzanym piasku. Do rzeczy. Grota była niewielka, mieściliśmy się na siedząco, dorosły musiałby tam zginać się w pół, ale sięgała dosyć głęboko w zbocze, myślę że jakieś dwa, może trzy metry. W środku, po krótkim grzebaniu znaleźliśmy eldorado – mnóstwo różnego typu łusek po amunicji, prawdopodobnie w czasie wojny było tutaj stanowisko ogniowe, być może partyzanckie, bo ze zbocza jest piękny widok na cała okolicę. Nie to było jednak najciekawsze. W głębi groty, w jednej ze ścian przy ziemi, znajdowała się mała dziura, wyglądająca jak wylot nory zwierzęcia. Początkowo nie interesowaliśmy się nią, ale gdy znudziły się nam poszukiwania łusek zaczęliśmy ja rozgrzebywać. Okazało się, że za małym otworem jest coraz większa jama, prowadząca gdzieś w głąb zbocza. I teraz zaczęła się niebezpieczna część przygody. Przytargaliśmy z domu kawałek sznurka, latarkę, jakąś saperkę. Któregoś dnia obwiązałem się sznurkiem, wziąłem latarkę i zacząłem wpełzać do otworu – poszerzyliśmy go na tyle, że można było w środku się czołgać. Po krótkiej chwili otwór zaczął się poszerzać, a po kilku metrach mogłem wstać. W środku było coś na kształt zrujnowanego korytarza, o ścianach albo z cegieł, albo z kamienia – nie pamiętam. Było tego niewiele, dalsza część była zasypana gruzem i ziemią. Wycofałem się tyłem, a potem korytarz zwiedził kolega, także na sznurku. To było jeden raz, więcej tam nie wchodziliśmy, chociaż grotę odwiedzaliśmy jeszcze wielokrotnie, do czasu aż zaczęła być uczęszczana przez starszą młodzież, palącą ogniska i pijącą piwo.
Wróciłem tam po latach, odnalazłem to miejsce, ale wejście było zamknięte czymś w rodzaju bramy z desek, obsypane ziemią i niedostępne. Tego roku, na wiosnę, poszedłem tam z synem, zafascynowanym moją opowieścią. Obeszliśmy skarpę wzdłuż i wszerz, przedeptaliśmy każdy metr, odgarnialiśmy chwasty i...nic. Grota zniknęła. Podejrzewam, że została zasypana ziemią przez władze miasta. A może to był tylko sen?
Co ciekawe, obecnie odkryto całe sieci podziemnych korytarzy, rozbiegające się od kościołów, prawdopodobnie resztki infrastruktury, która umożliwiała mieszkańcom ucieczkę przed najeźdźcami i ukrycie się - miasto było kilkanaście razy palone i równane z ziemią.
Wracając do bezpieczeństwa dzieci. Moi rodzice nigdy nie dowiedzieli się o moich przygodach, gdyby wiedzieli zadek pewnie miałbym jednak cały w strzępach.
Użytkownik: Pok 13.07.2015 19:54 napisał(a):
Odpowiedź na: To jeszcze o zabawach dzi... | Frider
Na osiedlu, na którym mieszkałem, sporą rolę odgrywał lasek z dużymi bunkrami pośrodku. Jako dzieciaki zawsze wymyślaliśmy z tym miejscem różne niestworzone historie. Pamiętam, że raz w pobliżu znaleźliśmy podniszczoną książkę Kokino kłamie (Wysocki Adam) i zaraz z tego znaleziska powstała cała legenda :)
Użytkownik: Frider 13.07.2015 21:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Na osiedlu, na którym mie... | Pok
Jeżeli sugerujesz, że zmyślam, to tylko pochlebiasz mojej opowieści :-).
Użytkownik: Pok 14.07.2015 14:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeżeli sugerujesz, że zmy... | Frider
Nic nie miałem zamiaru sugerować. Podzieliłem się tylko moimi własnymi wspomnieniami. Te zmyślone dziecięce bajania, o których pisałem, były bardzo soczyste i dotyczyły spisków, tajemnic, zaginionych osób, poległych żołnierzy i innych takich dziwnych rzeczy, ku którym wędrowała nasza niezaspokojona wyobraźnia. Obecnie nie pamiętam szczegółów, a jedynie to, że mocno przeżywałem te sprawy, jakbyśmy faktycznie rozwiązywali jakieś ważne, niezgłębione zagadki historii.
Użytkownik: joanna.syrenka 13.07.2015 17:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst pochodzi z mojego b... | anek7
Taka scena:

Koło mojego miejsca pracy stoi kamienica, chyba "socjalka", a w kamienicy mieszka sobie cygańska rodzina - dzieci to tam chyba nigdy nie zliczę, tym bardziej że co rusz ktoś do nich przyjeżdża z nowym przychówkiem, ale nie o tym. Kręci się tam kilkoro dzieciaków w wieku przedszkolnym. Robią co chcą, jak to cygańskie dzieci. Mają ochotę poleżeć na brudnej podłodze klatki schodowej? - leżą sobie. Mają ochotę pojeździć na hulajnodze? - jeżdżą sobie (a ruch wzmożony). Mają ochotę piłką pograć na ulicy? - grają sobie. Hałasu przy tym sporo, ale śmiechu też. Nigdy nie widziałam, żeby któryś z dorosłych w jakikolwiek sposób zareagował. Ale do rzeczy.

Idę sobie z moją koleżanką z pracy, matką czwórki dzieci, przechodzimy koło rzeczonej kamienicy, a cygański czterolatek śmiga sobie na rowerku po chodniku, również przez ulicę (ale rozglądał się wtedy czy coś jedzie). Dorosłego w pobliżu żadnego.
Koleżanka w lament - "Nie mogę zrozumieć, dlaczego oni kompletnie się nimi nie zajmują! A jakby coś mu się stało?"
A ja na to: - "A słyszałaś kiedyś, żeby coś się stało cygańskiemu dziecku...?".

Koleżanka w śmiech, stwierdziła, że w sumie nie słyszała. Zaczęłyśmy o tym rozmawiać, a konkluzja dyskusji powstała taka, że po prostu kompletnie zabiliśmy w dzieciach INSTYNKT SAMOZACHOWAWCZY. A nowe durne przepisy tylko umacniają tę tendencję.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: