Jadą wozy...
Powieść Alfreda Bertrama Guthriego Jr., uhonorowana w 1950 roku Pulitzerem, wpisuje się w nurt westernu "osadniczego"; najmniej zmitologizowanego i – co charakterystyczne – nieobfitującego w arcydzieła. Z dorobku filmowego zapamiętany został bodaj tylko western-kolos "Jak zdobywano Dziki Zachód" (1962). W nurcie tym brak typowego dla gatunku konfliktu, ważniejsze jest pokonywanie kolejnych trudów wędrówki i ewolucja postaci w jej trakcie (w tym ujęciu western "osadniczy" to w pewnym sensie prekursor, jakże amerykańskich z ducha, "filmów drogi").
Tak też jest w "Drodze na Zachód", której autor przedstawia historię wyprawy grupy osadników z Missouri do dopiero zasiedlanego wówczas, czyli w latach 40. XIX wieku, Oregonu. Jej przebieg stanowi wierne odtworzenie rzeczywistych warunków życia na tzw. Szlaku Oregońskim (bagatela – 3000 km!), którym całe rodziny przemierzały kontynent amerykański.
Bohaterowie Guthriego to właśnie kilka takich rodzin, zwykłych ludzi – lepszych i gorszych – którzy zdecydowali się zmienić swoje życie i wyruszyć w nieznane. W centrum uwagi pozostaje Lije Evans, prostolinijny ojciec i mąż; z czasem wyrasta on na autorytet i przywódcę, przy czym "detronizuje" pierwotnego organizatora wyprawy, energicznego, ale apodyktycznego Tadlocka. Ważną postacią jest też tropiciel Dick Summers, uosabiający przemijający "dziki" okres w historii otaczającej ich krainy (a zna ją jak własną kieszeń). Zatopiony we wspomnieniach Summers, co znamienne, wyraźnie ustępuje miejsca osadniczej cywilizacji, którą zresztą pośrednio sam sprowadza. Przy tym to on jest naturalnym pośrednikiem w kontaktach z Indianami, choć wątków indiańskich Guthrie nie zgłębia, poprzestając na przeglądzie ich postaw wobec nadciągających białych – od chłodnej niechęci do prostych form handlu (plus wszechobecna skłonność do kradzieży).
Ciekawszy, bo nietypowy, jest wątek trójkąta emocjonalnego: młodziutką Mercy McBee uczucia łączą z jednej strony ze starszym i żonatym Curtisem Mackiem, a z drugiej – z równie jak ona młodym Browniem Evansem, synem Lijego. Miłosny klincz prowadzi zresztą do interesującego paradoksu – oto u podstaw społeczności założonej przez Lijego Evansa legnie kłamstwo w postaci zatajenia prawdziwego pochodzenia jego wnuka. Wątkiem tym autor przełamuje prostotę i przewidywalność pozostałych motywów.
Bo też trudno oczekiwać od pisarza z lat 40. rewizjonistycznych zapędów. Guthriemu zależało na ukazaniu obrazu pionierów i kolosalnego wysiłku, jakim było przemierzenie przez nich bodaj połowy kontynentu na piechotę, z dziećmi, zwierzętami i całym dobytkiem, w poszukiwaniu lepszego życia. Wiarygodnie odmalowuje piętrzące się trudności, niespodziewane tragedie (nie wszyscy bowiem dotrą do celu podróży), wreszcie, dzięki polifonicznej narracji, z wyczuciem rozmaitych racji i emocji prezentuje napięcia wewnątrz zróżnicowanej i przypadkowej przecież grupy wędrowców. Wygrywa realizmem trywialnych nieraz problemów (motyw z chodzeniem na siku!) oraz wiarygodnym studium charakterów ludzi postawionych wobec bardziej i mniej poważnych problemów (do tych pierwszych zaliczyć można konflikt dotyczący odstrzału psów, do tych drugich – sprawę zbierania krowich placków, która nieoczekiwanie ujawnia hipokryzję męskiej części ekipy).
Mimo pewnej archaiczności (i w niektórych fragmentach nadmiernego patosu) pozycja warta przeczytania, zwłaszcza że to bodaj jedyna dostępna w Polsce powieść o amerykańskiej migracji na zachód w XIX wieku.
[Recenzja pochodzi z mojego bloga]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.