Dodany: 13.10.2009 10:18|Autor: mybook

cytat z książki


    Ciężkie, dębowe drzwi z ozdobnymi stalowymi okuciami, metalową kołatką w kształcie głowy lwa i wymyślnie powyginaną żeliwną klamką zatrzasnęły się za mną z hukiem. Kołatka odskoczyła i opadając z powrotem na miejsce, wydała z siebie metaliczny szczęk.
    Stanęłam na kamiennym przedprożu i wystawiłam twarz ku słońcu, ciepłemu kwietniowemu słońcu. Jego promienie delikatnie pieściły moją twarz.
    Przepełniała mnie radość, tak niepomiernie głęboka, że chciało mi się krzyczeć. Chyba nigdy, po prostu nigdy, nie czułam się tak bardzo szczęśliwa.
    Będę matką! Będę matką, śpiewało mi w duszy. Z trudem powstrzymałam swoje usta, by na głos nie obwieściły tych słów całemu światu, nie wykrzyczały okrągłych, rozkosznych literek, jak podniosłego psalmu. Będę matką! Będę matką! Aż dziwne, że pieśni mojego ciała nie słyszeli nieliczni jeszcze o tej porze przechodnie. Mijali mnie obojętnie, z głowami pochylonym ku ziemi, przygarbieni, śpieszący się do swoich nic nieznaczących spraw.
    Głupcy! – chciałam krzyknąć – czyż nie widzicie, że przyszła wiosna, że świat jest piękny, że obok was stoi człowiek naprawdę szczęśliwy? Stańcie na chwilę! Spójrzcie w niebo. Życie przecieka wam pomiędzy palcami, a wy tego nie zauważacie.
    Nie odezwałam się jednak słowem. Zeszłam statecznie po kamiennych schodkach – nie mogłam po nich jak zwykle zbiegnąć, przecież nie byłam już głupią podfruwajką; wewnątrz mnie rosło nowe życie i nadszedł czas, żeby zacząć zachowywać się odpowiedzialnie, aby nie zrobić krzywdy ani sobie, ani swojemu maleństwu. Powierzchnia schodów była wygładzona tysiącami stóp, które stąpały po nich od dziesiątek lat. Ile z nich niosło równie szczęśliwych właścicieli? Stopnie w słońcu lśniły matowym blaskiem. Czy blask może być matowy? Zaciekawił mnie ten problem, na moment rozżarzył synapsy nerwowych ścieżek w moim mózgu, zamigotał i zgasł.
    Przecięłam mały placyk, dotarłam do bazyliki Najświętszej Marii Panny. Zagłębiłam się w uroczy zaułek i weszłam na ulicę Mariacką, najpiękniejszą ulicę w Europie. Tak przynajmniej twierdzili znawcy, a ja się z nimi zgadzałam. Wędrowałam nią, postukując obcasami o kamienny bruk. Donikąd się nie spieszyłam, więc z przyjemnością podziwiałam cudowne przedproża, obok których powoli rozstawiali swoje kramy bursztynowi sklepikarze. Miodowa biżuteria skrzyła się w słońcu, przyciągając mój wzrok. Przystanęłam przy szklanej witrynie. Różnorodność barw i kształtów wystawionych tam przedmiotów przyprawiała o oczopląs. Patrzyłam na słonie z podniesionymi i opuszczonymi trąbami, na ważki, konie, żabki, delfiny, pieski, kotki, hipopotamy i inne zwierzaki. Niektóre z nich miały nieco monstrualne kształty i niespotykaną w przyrodzie anatomię. Podziwiałam noże do papieru lśniące polerowaną stalą; naparstki, kolczyki, kostki do gry i różnokształtne medaliony: owalne, okrągłe, w kształcie łezki, kwadratowe, prostokątne. Więziły w postarzanym srebrze bryłki bursztynu o różnorakich barwach, począwszy od mlecznobiałej, poprzez żółć i brąz, aż po krwistą czerwień i czerń; jedne przejrzyste, inne matowe, jeszcze inne o fakturze przypominającej nieobrobione, pospolite kamienie polne. W niektórych medalionach artysta uwypuklił tylko naturalne piękno bursztynu, w innych przyozdobił je misternymi rzeźbami kwiatów, zwierząt, kamei, w jeszcze innych stworzył różnokolorowe jantarowe kolaże.
    Spojrzałam na kolię zrobioną z kulek bursztynu szlifowanych na wzór brylantów. Obok leżał pierścionek i kolczyki do kompletu. Przez chwilę walczyłam z pokusą, by wejść i je kupić. Miałam co świętować, a w moim portfelu spoczywała nowiutka platynowa karta kredytowa. Powściągnęłam jednak swoje chęci, sycąc jeszcze przez chwilę wzrok pięknem biżuterii.
    Ruszyłam dalej, z obawą przechodząc obok żeliwnej armaty, spoglądającej w moim kierunku pustym i czarnym oczodołem; każde działo, nawet to nienabite, raz do roku samo z siebie strzela. Miałam nadzieję, że dla tej armaty nie jest to właśnie ten wyznaczony dzień.
    Idąc, zerkałam w paszcze kamiennych rzygaczy. Patrzyły na mnie smutne, bezrobotne – oczekiwały na deszcz, by móc z radosnym chlupotem wypluwać na drogę hektolitry zbieranej z dachów wody. Cieszyła mnie myśl, że dzisiaj prawdopodobnie nie będzie padać.
    Minęłam kram z obrusami i serwetkami zdobionymi kaszubskim haftem. Żółte, czerwone i błękitne niciane kwiaty zachęcająco uśmiechały się do mnie, bym przystanęła i coś nabyła.
    Na następnym przedprożu ekscentrycznie ubrana kobieta rozstawiała manekiny wystrojone w bure dżersejowe suknie, nieco wystrzępione i miejscami dziurawe, zdobione szydełkowanymi liśćmi i kwiatami. Na bezgłowych szyjach manekinów porozwieszała fantazyjne kapelusze. Przystanęłam i przez moment podziwiałam te stroje, zastanawiając się, w czyj gust chciała utrafić tworząca je artystka. Wśród moich znajomych nie znałam nikogo, kto zdecydowałby się na zakupienie u niej czegokolwiek.
    Po kilku chwilach jałowych rozmyślań powędrowałam dalej.
    Przeszłam pod łukiem Bramy Mariackiej i stanęłam na Długim Pobrzeżu. Owionął mnie powiew ciepłego wiatru przesyconego specyficznym aromatem Motławy. Z przyjemnością wciągnęłam go w nozdrza. Lubiłam to. Lubiłam zresztą Gdańsk. Po wielu latach mieszkania w tym mieście, zżyłam się z nim i pokochałam, chociaż to uczucie nie przyszło od razu i rodziło się w bólach. Długo byłam na Gdańsk obrażona. Nie chciałam w nim mieszkać. Marzyła mi się Warszawa z jej blichtrem, zapachem pieniędzy i wielkim biznesem. Uważałam, że tylko w Warszawie można żyć, inne miasta to zaścianek i prowincja. I miałam rację, Gdańsk był zaściankowy, ale w tej swojej zaściankowatości pełen uroku i taki bardziej dla ludzi, spokojniejszy do życia, a jednocześnie tętniący życiem. Musiałam dojrzeć do tej miłości. A może po prostu się zestarzałam?
    Żachnęłam się. Co mi tu za myśli chodzą po głowie? Przecież jestem młoda, bardzo młoda. Gdzie mi do starości?
    Rozejrzałam się. Kawiarniane ogródki były już otwarte. Postanowiłam uczcić cudowną nowinę i wstąpiłam do pierwszej z brzegu knajpki. W moim stanie nie mogłam pić szampana, więc zamówiłam espresso z dużą ilością śmietanki.
    Pogłaskałam się po brzuchu. Jeszcze nic nie dało się wyczuć – był płaski, z twardymi mięśniami, o które dbałam regularnie na cotygodniowych zajęciach fitness. Ale gdzieś w środku mnie rosło nowe życie, malutkie i delikatne, lecz już z zapisanym kolorem oczu, wielkością nosa i numerem buta.

    A zaczęło się tak fatalnie. Przyznałam się mojemu ginekologowi, do którego od lat regularnie uczęszczałam na kontrolne badania, że od kilku miesięcy usiłuję zajść w ciążę i nie udaje mi się. Był to lekko szpakowaty, starszy mężczyzna, sprawiający wrażenie niezwykle kompetentnego. Kiedy go odwiedzałam, zawsze znalazł chwilę, by zamienić ze mną kilka słów na tematy ogólne, a nie tylko medyczne – rozmawialiśmy o polityce, pogodzie, rodzinie, nowej sztuce wystawianej w naszym teatrze, skandalu związanym ze znanym gdańszczaninem. Lekko łysiał na czubku głowy, nie zapuścił sobie jednak pożyczki – bez zbędnej próżności łyskał glansowaną skórą, a włosy rosnące po bokach czaszki zaczesywał za uszy. Ktoś powiedział, że wygląda trochę jak ksiądz. Była to prawda – przypominał duchownego nie tylko z wyglądu, ale też i ze sposobu bycia.
    Tym razem spojrzał na mnie drwiąco znad rogowych okularów, które zsunęły mu się na czubek nosa.
    – Takie stare krowy powinny myśleć o trumnie, a nie o rodzeniu dzieci – prychnął ironicznie.
    – Jest pan chamem i gburem! – wykrztusiłam zbulwersowana. Nigdy bym się po nim nie spodziewała takich słów. A tak mu ufałam! – Złożę na pana skargę! Znalazł się młodzieniaszek. Stary, obrzydliwy cap!
    Trzęsąc się z oburzenia, wybiegłam z gabinetu.
    – To konował, kompletny idiota! – wykrzyknęłam w poczekalni do siedzących tam kobiet. Podniosły na mnie zdumione spojrzenia. Tego gabinetu nie odwiedzał plebs, zawsze spotykałam tu kobiety eleganckie i na poziomie. Spoglądały teraz na mnie ze skupieniem, zastanawiając się prawdopodobnie, czy nie pomyliłam lekarzy – psychiatra urzędował bramę dalej.
    Uciekłam, goniona ich potępiającym wzrokiem. Dojechałam do domu i tam dopiero się rozpłakałam. Dobrze, że nie było Marka. Po co miałby patrzeć na moją słabość?
    – Idiota, podlec, zwyrodnialec! – rzucałam inwektywy, szlochając i tłukąc pięścią oparcie fotela.


---
* My Book, 2009

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 790
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: