Bo wszyscy jesteśmy pod wspólnym mianownikiem
Hm… Wydaje mi się, że literatura gejowska ma tendencje do prowokowania przy pomocy okładek – począwszy od wydanej w 1990 roku „Zakazanej miłości” Gorgola, przez „Trzech panów w łóżku nie licząc kota” Żurawieckiego, osławione „Lubiewo” Witkowskiego, aż po „Berka” Szczygielskiego. Oto z okładki patrzy na nas zbolałym wzrokiem Chrystus. To obnażony mężczyzna o muskularnym, jakby wyrzeźbionym na siłowni ciele. Jego skórę zdobią tatuaże, brodawki przebite są kolczykami. Zastanawiające, prawda? W ten przemyślny – może nawet nieco szokujący – sposób Autor ukazuje ideę powieści – połączenia stereotypowego „moherowego bereta” z typowym wielkomiejskim gejem. Niemożliwe? Czy ktoś, kto raczej zmierzałby naprzeciw paradzie queer z transparentem „Pedały do gazu”, może nagle iść ręka w rękę z osobą o innej orientacji? Szczygielski udowadnia, że tak!
W swojej powieści buduje dwa równoległe portrety – czy przeciwstawne? Wstrzymałbym się z takim twierdzeniem, choć z początku może się wydawać, że mieszkających obok siebie ludzi dzieli dosłownie wszystko! Anna Lewandowska jest ponadsześćdziesięcioletnią emerytką, gorliwą katoliczką, wycierającą kolana o klęczniki na codziennej mszy świętej. Paweł Sieniawski to młody beztroski homoseksualista, copywriter w jednej z warszawskich firm. Sąsiedzi darzą się od zawsze pełną pasji nienawiścią – podkładają sobie psie ekskrementy na wycieraczki, posyłają w swoją stronę wyzwiska, uciekają się do pomocy panów w niebieskich mundurach, byle tylko dokopać przeciwnikowi. Ten porządek zdaje się tak jasny, jak to, że po nocy będzie dzień. Jednak co się stanie, kiedy pewnego razu nastąpi zaburzenie na skalę kosmiczną? Kiedy dojdzie do zderzenia tak odległych planet? Czy te dwa zupełnie różne światy będą umiały się dopasować?
To świetny materiał na satyrę – i Szczygielski z tego korzysta. W tworzeniu postaci bazuje w dużej mierze na stereotypach i w rezultacie otrzymujemy świetną podwojoną karykaturę. W Annie na przykład jest więcej jadu niż chrześcijańskiej pokory, a na miłosierdzie zdobywa się nie ona – czego należałoby się spodziewać - lecz jej największy wróg. Z kolei Paweł zakłada swoje okularki w stylu Matrixa (choć wie, że już dawno są passe), sneakersy lub japonki, wsiada na rower i szuka wielkiej miłości. Tylko czemu ta droga wiedzie przez wnętrza darkroomów i meandry przypadkowego seksu? Jednak więcej w tym goryczy, niż powodów do prawdziwego śmiechu – czyżby Szczygielskiemu trudniej było stworzyć prześmiewczy obraz człowieka z własnego otoczenia, czy po prostu nie chciał stworzyć drugiego „Lubiewa” (nota bene bardzo dla środowiska krzywdzącego?). Generalnie postać Pawła wypada trochę blado na tle jego moherowej przeciwniczki. A może to wokół słuchaczek Radia Maryja nawarstwiło się tyle stereotypów, że po prostu łatwiej sportretować je w pełen drwiny sposób?
Od pierwszych stron widać, że „Berek” to wyborne czytadło – idealne do pociągu czy na plażę. Takim mogło przecież pozostać. Coś do pośmiania się, odłożenia i zapomnienia, aż do następnej chandry. Jednak to byłoby za proste. Szczygielski idzie o krok dalej. I wkrótce powieść przestaje być pustym wyciskaczem łez (tych od śmiechu). Szczygielski bardzo subtelnie dodaje jej głębi. Nagle do głosu dochodzą frustracje, traumy przeszłości, niespełnienia. Nie brakuje też chwytających za serce retrospekcyjnych scen z pierwszych lat macierzyństwa (w przypadku Anny) czy szczęśliwych lat dorastania przy ojcu (z historii Pawła). W sumie zmienia to nie tylko postać książki, ale i obrazy bohaterów.
I nagle okazuje się , że Anna jest starą, opuszczoną przez wszystkich kobietą, która powoli przestaje rozumieć otaczający ją świat. Z kolei Paweł to w wielu aspektach typowy wykwit naszych czasów: zajmuje się zawodowo czymś, co nie sprawia mu wielkiej satysfakcji, ale za to przynosi spore pieniądze, chodzi na sesje przy zapachu magnolii do ekskluzywnego mieszkania psychoterapeutki, a właściwie jest skończonym egoistą, który nie docenia tego co ma i choć wie czego chce, nie potrafi znaleźć właściwej drogi do osiągnięcia celu.
Należy tutaj jeszcze zwrócić uwagę na bardzo przemyślaną konstrukcję. I nie chodzi mi tu bynajmniej o naprzemienność narracji, bo to już nie jest nic nowatorskiego. Natomiast uderza doskonałe zgranie poszczególnych odsłon. W jednej Paweł przeżywa rozkosz, klęcząc przed młodym chłopcem, w następnej Anna będzie obserwować rozkoszującą się smakiem ciasta przyjaciółkę (zresztą mieląc w ustach sarkastyczne komentarze). Cała książka składa się z tego typu analogicznych scen, pokazujących, że właściwie Paweł i Anna – ludzie z pozoru tak różni - są właściwie bardzo podobni. To pozwala Szczygielskiemu zdemaskować całą głupotę uprzedzeń, stereotypów, obnażyć cały bezsens nienawiści. I jedyne co konstrukcyjnie mam „Berkowi” do zarzucenia, to nieco zaburzone proporcje – partie tekstu poświęcone Pawłowi są dłuższe. No, ale ostatecznie przecież to Paweł jest bliższy Autorowi, prawda?
Marcin Szczygielski stworzył dzieło mądre i wartościowe, ale i takie przy którym można się świetnie bawić. Napisał książkę, którą świetnie się czyta, ale która jednocześnie nie jest pusta. Stworzył powieść zarazem aktualną (zarówno moherowy beret jak i roziskrzona tęcza to już ważne elementy naszej kultury) i uniwersalną (w końcu takie kwestie jak miłość, tolerancja, dyskryminacja, szacunek i zrozumienie dla drugiego człowieka i jego odmienności, przemyślane macierzyństwo, traumy dorastania – to kwestie od wieków obecne w świecie).
„Berek” niesie ze sobą bardzo ważne przesłanie – wszyscy jesteśmy spod tej samej gwiazdy. Patrząc na nasz jeszcze tak nietolerancyjny świat, można odnieść wrażenie, że o tym zapomniano. A przecież czy to homoseksualista, czy dewotka, czy bogacz, czy biedak, czy czarny, czy biały, czy kaleka, czy ktoś najzupełniej zdrowy – wszyscy legitymujemy się tym samym – każdy z nas jest człowiekiem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.