Dodany: 30.04.2015 17:30|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Dom z piasku i mgły
Dubus Andre

3 osoby polecają ten tekst.

Ani rozsupłać, ani rozciąć


Są takie książki, po których dusza boli. Mogłam się spodziewać, że „Dom z piasku i mgły” też będzie do nich należał, bo przecież widziałam film – osiem czy dziesięć lat temu, a wciąż pamiętam, jaka stłamszona i rozdygotana się po nim czułam – jednak coś mnie do niego ciągnęło, może dlatego, że tak przejmującej ekranizacji raczej nie da się nakręcić na podstawie marnej powieści. Moje przewidywania okazały się słuszne: to lektura, po której potrzebuje się dobrej chwili, żeby się wziąć w garść, a jeszcze i tak dręczy człowieka poczucie, że może stanął po złej stronie…

Jak w każdym konflikcie, strony są dwie.

Po jednej – rodzina Behranich, imigrantów z Iranu. Inaczej niż tylu ludzi z Bliskiego Wschodu, Massoud i Nadereh z dwójką dzieci przyjechali do Stanów nie za chlebem, lecz dlatego, że w kraju zostać nie mogli: on był pułkownikiem lotnictwa za czasów Rezy Pahlaviego, a to po zwycięstwie islamistów praktycznie równało się wyrokowi śmierci. Przybyli z niemałą gotówką, lecz spora jej część poszła na przygotowania związane z wydaniem córki za mąż, a młodszego syna wypadałoby posłać na studia. Massoud haruje więc na dwóch etatach, w dzień przy sprzątaniu poboczy autostrady, w nocy w sklepiku na stacji benzynowej; na życie jakoś starcza, ale oszczędności się kurczą. I nagle wpada na genialny w swej prostocie pomysł: spróbuje zarobić na nieruchomościach. Wystarczy kupić jakiś dom na licytacji komorniczej, pomieszkać w nim trochę, a potem sprzedać po cenie rynkowej; za uzyskane pieniądze kupić mniejsze mieszkanie, za resztę kolejny zlicytowany budynek… Okazja trafia się prawie natychmiast. Dom położony jest w spokojnej dzielnicy, wystarczająco przestronny, a gdyby dobudować na dachu tak zwaną „wdowią platformę”*, to i z widokiem na morze. Massoud wygrywa licytację, wydając prawie wszystkie oszczędności. Podpisuje dokumenty i staje się prawnym właścicielem nieruchomości. Nie przypuszcza nawet, że droga, na którą w ten sposób wkroczył, nie wiedzie ku lepszemu życiu, lecz ku istnemu koszmarowi...

Po drugiej stronie jest Kathy Nicolo (właściwie Lazaro, ale odkąd mąż bez uprzedzenia zwinął manatki, równie dobrze może używać panieńskiego nazwiska), czarna owca szacownej włoskiej rodziny (alkoholiczka i narkomanka po odwyku, zarabiająca na życie dorywczym sprzątaniem), dotychczasowa lokatorka i współwłaścicielka („współ-” tylko na papierze, bo ojciec zapisał dom jej i bratu, temu jednak powodzi się na tyle dobrze, by nie rościł pretensji do swojej połówki) feralnego budynku, z którego dopiero co wyrzucono ją na bruk. Gdyby przeczytała choć jedno z tych urzędowych pism, jakie nadchodziły w poprzedzających miesiącach, pewnie zorientowałaby się w urzędniczej pomyłce i pobiegła do stosownej instytucji z dowodem opłacenia podatków... ale wszystkie koperty wylądowały nieotwarte w koszu, a kwity gdzieś się zapodziały, bo opuszczona Kathy nie przywiązywała wagi do takich drobiazgów, zajmując się głównie kombinowaniem, jak udawać przed matką i bratem, że wszystko u niej w porządku (inaczej zaraz któreś z nich by powiedziało: „a nie mówiłem/-am”?). I oto klamka zapadła, obcy człowiek wprowadził się do jej domu, którego w ogóle nie powinna była stracić!

Po stronie Kathy jest oficer biura szeryfa, Lester Burdon. Policjant nie powinien angażować się w relacje emocjonalne z osobami, z którymi ma do czynienia służbowo: prawda stara jeśli nie jak świat, to przynajmniej jak instytucja policji. Jego jednak ogarnia współczucie dla zagubionej (i, powiedzmy prawdę, wciąż atrakcyjnej mimo czterdziestki na karku oraz cokolwiek rujnującego trybu życia) samotnej kobiety, której eksmisję musiał nadzorować. Gdyby skończyło się na współczuciu i znalezieniu bezpłatnej pomocy prawnej dla Kathy, pewnie nie doszłoby do tragedii. Ale Lester wpada w istny miłosny amok, jego zachowaniem kierują pierwotne instynkty, a nie rozum ani nie honor policjanta...

W zasadzie od chwili, gdy Kathy Nicolo zjawia się na posesji (swojej? Behranich?) i zaczyna wygrażać robotnikom prowadzącym remont, jesteśmy pewni, że sprawa nie zakończy się gładko. No bo kto ma ustąpić? Kobieta, która straciła jedyne swoje trwałe mienie na skutek cudzej pomyłki (i po trosze własnego niedbalstwa, ale czyż nie jesteśmy skłonni jej usprawiedliwić?)? Mężczyzna, który ma na utrzymaniu żonę i dorastającego syna, dom zaś kupił w majestacie prawa od państwowej instytucji, by zapewnić im lepsze warunki egzystencji? Jeśli Massoud nie odda domu, a właściwie nie odsprzeda go hrabstwu San Mateo za taką samą sumę, jaką zapłacił, Kathy będzie musiała założyć sprawę przeciw władzom; pewnie ją wygra, lecz potrwać to może całe miesiące, nawet lata, w tym czasie zaś nie będzie miała się gdzie podziać (w gruncie rzeczy i brat, i matka z pewnością by ją przyjęli, gdyby się znalazła w sytuacji bez wyjścia, tylko dlaczego ma wysłuchiwać ich wyrzutów?). Jeśli natomiast ulituje się nad obcą kobietą, to postawi rodzinę w nieciekawej sytuacji, bo zwrócona kwota zapewne nie wystarczy na zakup mieszkania, nie mówiąc już o domu, rozejdzie się więc na koszty wynajmu, a wtedy będą się mogli pożegnać z nadziejami na utrzymanie dotychczasowego statusu społecznego oraz dalsze kształcenie chłopca (no i po co myślał o spekulowaniu nieruchomościami? Nie lepiej było schować dumę do kieszeni i zbierać śmieci albo stać za ladą do końca życia? A syn może by dostał stypendium za wyniki w nauce?...). Istny węzeł gordyjski! W starożytnej legendzie wystarczyło ciachnąć mieczem i po sprawie, jednak tutaj próby rozwiązania problemu siłą to naprawdę najgorsze, co można zrobić...

Historię tych przejmujących zmagań relacjonują na przemian oboje główni bohaterowie; dopiero pod koniec na chwilę zabiera głos narrator zewnętrzny. Autorowi udało się świetnie oddać tok myślenia postaci i zindywidualizować ich język, a tłumaczowi (Mirosław P. Jabłoński) – odtworzyć to w przekładzie: Massoud, w którego monologach widać wpływ wykształcenia i szlifu towarzyskiego, posługuje się niemal doskonałą oficjalną angielszczyzną, popełniając tylko od czasu do czasu drobne błędy i wtrącając pojedyncze wyrazy w farsi (brak słowniczka lub przypisów to praktycznie jedyna wada tej powieści; znaczenia niektórych słów można się domyślić z kontekstu, ale pozostałych trzeba by szukać w sieci, a trudno równocześnie czytać książkę i korzystać z komputera...); Kathy nie stara się być wytworna, rozumuje i wyraża swoje uczucia w języku bardziej potocznym. I on, i ona to kreacje doskonałe pod względem psychologicznym, tak wiarygodne, iż czytelnik gotów pomyśleć, że ich dramat rozgrywa się na żywo, tuż obok – a on musi się opowiedzieć po którejś ze stron. Nie należy tego robić, bo skończy się lekturę z poczuciem winy...



---
* Autor ani tłumacz nie objaśniają tego pojęcia, udało mi się jednak dokopać do niego, przeszukując zasoby sieci w języku oryginału: otóż począwszy od XVIII wieku dachy kalifornijskich budynków położonych blisko wybrzeża Pacyfiku poczęto zaopatrywać w konstrukcje ułatwiające żonom wielorybników wypatrywanie statków powracających z łowów; te, których mężowie zaginęli, nadal wychodziły na dach i bez końca patrzyły w morze, stąd nazwa.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1222
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: