Dodany: 27.04.2015 10:56|Autor: Xapax 2.0

Czytatnik: Po godzinach

4 osoby polecają ten tekst.

And Polglish For All...


Buszując po Biblionetce natrafiłem ostatnio na kilka dyskusji dotyczących "zaśmiecania" języka polskiego obcymi formami. Nie ukrywam, że w większości wypadków, jestem przeciwny takim działaniom, ale są też sytuacje, w których staję się ich zwolennikiem. W mojej dzisiejszej czytatce spróbuję wskazać zjawiska dobre, neutralne i negatywne.

Zacznę od tego co mi odpowiada. W dzisiejszym błyskawicznie rozwijającym się świecie, nazewnictwo nie nadąża za zmianami. Bardzo często zaczynamy używać słowa zapożyczonego z obcego języka (czasem nawet je "spolszczamy") i gdy pojawia się polski odpowiednik, nie chcemy go używać. Przykłady? Czy ktoś z Was pamięta jeszcze "joystick"? Gracze komputerowi sprzed ćwierćwiecza nie wyobrażali sobie życia bez niego. Nazwa nie ma nic wspólnego z językiem polskim, ale gdy pojawiły się propozycje nazwania tego urządzenia "manipulatorem", chyba nawet językowi puryści nie potraktowali jej poważnie. A co powiecie na to, by komputerowy "touchpad" nazywać "gładzikiem"? To w końcu oficjalne, polskie określenie. Ale kto potrafi zachować powagę słysząc zwrot "A tu na dole ma pani gładzik. Poruszając po nim palcami wywoła pani pożądaną reakcję" (jak dla mnie, to podchodzi pod molestowanie). A jak nazwać "smartfon" (intelifon???), albo "interface" (międzymordzie raczej odpada). A wszystkie "netbooki", "ultrabooki", "laptopy" itp? Czasem nie ma co przesadzać z językową czystością.

Teraz pora na to co jest dla mnie neutralne. W pierwszym rzędzie wymienię gwarę młodzieżową korzystającą z licznych zapożyczeń. Coś jest "cool", "trendy", "jazzy". Ktoś zaliczył "fuck up" (koniecznie wymawiane jednym ciągiem: "fakap"), inny słucha "shitowej" muzyki. Na pewno niejeden z Was oburzy się, że podchodzę do tego neutralnie. W końcu młodzież powinna mówić piękną, poprawną polszczyzną, bo wzorce nabyte w młodości często zostają na całe życie. Niby to racja, ale młodość rządzi się swoimi prawami i źle by było ograniczać młodzieżową inwencję językową (zawsze to lepsze od podwórkowej "łaciny").

Druga rzecz, która mi nie przeszkadza (i tu na pewno narażę się niektórym Biblionetkowiczom) to umiarkowane wykorzystanie "anglicyzmów" w nazwach własnych. Co oznacza to umiarkowanie? Podam przykład. Nie przeszkadza mi, że ktoś ogłosi plebiscyt o nazwie "Coolturalni" jeżeli spełni on kilka warunków. Jakich? W tym wypadku powinno to być przedsięwzięcie (raczej dla młodych uczestników) pokazujące, że kultura jest czymś fajnym. Jednak ta sama nazwa dla konkursu na najwybitniejszą postać polskiego świata kultury, wywołałaby u mnie odruch wymiotny.

Na zakończenie wymienię zjawiska, których absolutnie nie jestem w stanie zaakceptować.

Pierwsze to "polglish biurowy" czyli bełkot składający się w połowie z naszego ojczystego języka, a w połowie z anglojęzycznych zapożyczeń. Oto reprezentatywna próbka takiego "shitu" (użycie w tym miejscu w pełni zamierzone):
Zaraz "dedlajn", a "majtaski" (od "my tasks", a nie od części bielizny), nie trzymają "szedulu" bo "brif" nie uwzględniał wszystkich "kipointów" i miał pokręcone "targety".

Nie ukrywam, że trzymam się z dala od wszystkich osób komunikujących się w ten sposób - ich mózgi są zazwyczaj tak sponiewierane, że i tak nie byłoby o czym z nimi rozmawiać.

Drugie zjawisko to łączenie nazw polskich i angielskich: biura "Saski Crescent", salon "White Łąka" (tu dałbym nagrodę za wyjątkową głupotę), drogowa "Fast pomoc" (poważnie!!!), targi "Garden Fair Ogród i Ty" albo "Pierwsza krajowa Best Polish Book Prize" (tu trochę pojechałem). Ani to nie brzmi, ani nie wygląda dobrze, a czasami budzi niebezpieczne ataki histerycznego śmiechu u kierowców, którzy zobaczą takie arcydzieło na plakacie (tudzież "billboardzie") przy drodze - ja tak mam z "White Łąką", której nie mogę ominąć wracając do domu.

Trzecie i ostatnie zjawisko to zastępowanie od dawna używanych polskich słów, zwrotami o wyraźnych obcych naleciałościach. O czym mówię? Na przykład o tym, że rezygnujemy z "tłumaczy" na rzecz "translatorów", zastępujemy "nianię" "babysitterką", zamiast sięgać po "wiadomości" wybieramy "newsy", a piłkarze zamiast "rzutów rożnych" rozgrywają "kornery". Takie przykłady można mnożyć niemal bez końca.

Jestem ciekaw Waszych opinii o zaśmiecaniu naszego języka i czy zgadzacie się ze mną, że nie zawsze zapożyczenie musi być złe. Dlatego nie krępujcie się i piszcie swoje opinie - byle bez nadmiernego "hejtowania" ;)

Moja poprzednia czytatka: Zabawy z Google - czytatka rozrywkowa

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3126
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 13
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 27.04.2015 11:14 napisał(a):
Odpowiedź na: Buszując po Biblionetce n... | Xapax 2.0
Do przykładów z technologii elektronicznej (dżojstików i notebooków) dodałbym jeszcze przykład mojego kolegi, który pisze doktorat z chirurgii plastycznej i największym problemem jest właśnie spolszczanie nazw! Otóż w tej dziedzinie w większości stosuje się angielskie nazewnictwo, a polskiego brak, ponieważ "światowy poziom" dopiero zaczyna dotyczyć w tym względzie naszego kraju. (Nie)stety reguły pisania prac doktorskich (przynajmniej tam, gdzie prowadzi przewód mój znajomy) nie dopuszczają stosowania angielskich nazw, lecz ich polską wersję - dlatego, jakkolwiek praca jest już gotowa, to teraz następuje trudny proces kontaktu z językoznawcami itp., by ustalić, jak należałoby przetłumaczyć fachowe określenie, którym nikt po polsku się nie posługuje! Dla mnie jest to jakieś kuriozum...

Zresztą, możemy pomstować na wysilone głupkowate wciskanie angielskiego do środka polskich wyrazów, ale nie razi nas weekend, radio, ani np. pomidor - pomme d'or (złote jabłko)!

A dla wielbicieli "polglisha biurowego" jak piszesz polecam stronki:
http://www.korpogadka.pl/index.php
przykłady:
"Nie mam klu o czym był ten kol."
"To zależy od łiszów end juzera."
"Przewidujemy katting w tym sajcie."

oraz generator bełkotu, ale po angielsku - widać nawet dla użytkowników tego języka taka mowa-trawa jest językiem obcym:
http://cbsg.sourceforge.net/cgi-bin/live
Użytkownik: Xapax 2.0 27.04.2015 14:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Do przykładów z technolog... | LouriOpiekun BiblioNETki
W dedlajnowych majtaskach mam draft szedulu na miting w topiku frontendowych łiszy end jusera ;)
Użytkownik: Maxim212 27.04.2015 21:04 napisał(a):
Odpowiedź na: W dedlajnowych majtaskach... | Xapax 2.0
Powtórzę z Tuwimem: "...Jakże mam bez holajzy lochbajtel krypować. Żeby trychter był robiony na szoner, to tak, ale on jest krajcowany i we flanszy culajtungu nie ma. Na sam abszperwentyl nie zrobię...".
Dziś w modzie są inne barbarzyństwa językowe. Czyżbyśmy zapomnieli, że "...Polacy nie gęsi..."?
A może już gęsi...
Użytkownik: Xapax 2.0 28.04.2015 06:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Powtórzę z Tuwimem: "...J... | Maxim212
Jak widać w niektórych kręgach, gęganie weszło w krew na dobre.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.04.2015 18:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Buszując po Biblionetce n... | Xapax 2.0
Czystość języka ojczystego leży mi na sercu bardziej, niż wiele innych spraw, ale za przesadnym spolszczaniem nie jestem. Zwłaszcza w przypadkach terminologii naukowej/technicznej czy też, nazwijmy to ogólnie, przedmiotów z życia codziennego. Skoro czasem chodzę w dżinsach, a czasem w szlafroku, w kuchni używam malaksera, a w pracy i w domu komputera, to znaczy, że widocznie trafniejsze było zastosowanie nazw oryginalnych, niż szukanie dla nich na siłę odpowiedników; co prawda szlafrok bez powodzenia usiłowano nazwać porannikiem i z nieco większym powodzeniem podomką, ale i tak dla większości pozostał szlafrokiem, a komputer - chyba na szczęście - nie został mózgiem elektronowym, choć ta nazwa znacznie bardziej przybliża jego możliwości, niż te, które nadali mu nasi południowi sąsiedzi: u Czechów i Słowaków nazywa się on počítač (od „sčítať” – dodawać), u Chorwatów računalo (od „računati” – rachować) - a przecież nie tylko liczyć potrafi.

Języki muszą się przenikać; dawniej prawie cała terminologia naukowa, np. medyczna, we wszystkich językach europejskich pochodziła z łaciny i greki, duża część nazw elementów odzieży, gatunków tkanin itd. miała źródło w języku francuskim, terminy związane z handlem, bankowością bywały niemieckojęzyczne, i jakoś się do tego musieliśmy przyzwyczaić. Ale tak jak i Ty uważam, że jeśli już istnieje polska nazwa na określenie danego przedmiotu/ pojęcia, to zastępowanie jej obcą nie ma sensu.
Drażni mnie natomiast okrutnie:
- używanie w nazwach polskich konstrukcji gramatycznych wziętych z obcego języka ("Sopot Festiwal")
- wspomniane przez Ciebie łączenie w jednej nazwie członów polskich i obcych ("Pizzeria La Ciupaga", funkcjonująca przez jakiś czas w sąsiedniej miejscowości, brzmi jak dowcip, ale już na przykład "Vital & Spa Resort Szarotka" razi, a nie śmieszy, a ta "White Łąka"... brrr!)
Użytkownik: aleutka 27.04.2015 19:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Buszując po Biblionetce n... | Xapax 2.0
Jako filolog patrzę na język jak na dynamiczną, organiczną całość i jego ewolucja budzi we mnie raczej zaciekawienie niż odruchy obronne. Śmieszy mnie jeśli jest inteligentna i zawsze zaskakuje, dlatego na przykład w angielskim bawią mnie połączenia literowo-cyfrowe. W polszczyźnie stanowią chyba margines (jedynym przykładem jaki mi w tej chwili przychodzi do głowy jest 3maj się), a w angielszczyźnie bardzo żywą część slangu, nie tylko młodzieżowego. Nie będę jakichś purystycznych haseł głosić, bo na jednym z poziomów język jest kodem i mieszanie tak zupełnie różnych kodów jest dla mnie fascynujące.

Podobnie rzecz się ma z zapożyczeniami. Tu muszę przyznać, że zupełnie nieracjonalnie (w świetle tego co napisałam wcześniej) denerwuje mnie tylko fonetyczne zapożyczanie imion - różne Brajany i inne takie. Ale też zdaję sobie sprawę, że nie powstrzymam rzeki.

Natomiast do upadłego będę broniła Ponglisza biurowego. To jest typowy produkt globalizacji, w tym sensie, że najczęściej dotyczy to firm międzynarodowych, w których angielski jest lingua franca i przenikanie sformułowań angielskich do rozmów (czy na przykład ogłoszeń o pracę, które są często uniformizowane na całym świecie, wszędzie gdzie dana firma ma filie od Polski po Indie) jest nieuniknione.

Marzeniem ściętej głowy jest dla mnie aby przy pełnym rozwoju w najbardziej nieoczekiwanych kierunkach - nie zatracać całego bogactwa tego co już jest. W tym kontekście o wiele bardziej niepokoi mnie fakt, że nastolatki skarżą się na "trudność" lektur już nie tylko w przypadku utworów staropolskich ale także całkiem współczesnych, na przykład dwudziestolecia międzywojennego. Nie mam tu na myśli złożoności treściowej, tylko poziom czysto leksykalny, że tyle "trudnych" słów. Zawsze myślę wtedy o Anne Fadiman, która w swojej książce Ekslibris cytuje Van Vechtena. Człowieka, który w latach dwudziestych ubiegłego wieku popełnił kompendium literackie o kotach - zakładając, że czytelnik jest za pan brat z mitologią, Biblią, zapisem nutowym i zna setki różnych pisarzy i artystów. Anne naliczyła w tym dziele 11 zupełnie dla siebie nowych słów, takich jak mefityczny czy monofizyta i przeprowadziła sondę wśród znajomych, ciekawa, ile też rozpoznają. I otóż smutno mi, że erudytów jest coraz mniej, także w kręgach, w których obraca się autorka - a więc wśród pisarzy, krytyków itp. Ale w sumie - erudyci zawsze byli w mniejszości...
Użytkownik: Xapax 2.0 27.04.2015 20:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Jako filolog patrzę na ję... | aleutka
Zgadzam się z Tobą we wszystkim poza "biurowym lengłydżem". 15 lat pracowałem w różnych "korpobajzlach" (o proszę jaki słowotwór) i zauważyłem, że poziom nasycenia tymi potworkami słownymi jest bardzo różny i niezależny od kontaktów z zagranicznym szefostwem. Zauważyłem też, że najprędzej ten styl mówienia przyswajał bardzo określony typ osobniczy, od którego zawsze starałem się trzymać z daleka (poza biurem zamieniali "polglish" na podwórkową łacinę). Z kolei w firmach, w których od pracowników wymagano przede wszystkim wysokich kompetencji angielskie wstawki praktycznie nie funkcjonowały (jakieś pojedyncze "dedlajny" czy "drafty"). Być może dlatego, że prawdziwa wiedza i doświadczenie nie musi się za niczym kryć.
Użytkownik: asia_ 27.04.2015 20:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Zgadzam się z Tobą we wsz... | Xapax 2.0
Myślę, że te łamańce majtaskowe to głównie skutek używania oprogramowania w angielskiej wersji językowej, np. do ewidencji czasu pracy. Nie dość, że "my tasks" wygrywa z "moje zadania" o 3 sylaby, to "kliknij w majtaski" jest natychmiastowo zrozumiałe, a "w moje zadania" niekoniecznie. Zwłaszcza jak program oprócz majtasków ma jeszcze majdżoby :)
Użytkownik: Xapax 2.0 27.04.2015 21:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Myślę, że te łamańce majt... | asia_
Gdy słyszałem pytanie zadane przez koleżankę czy nie wiem co się stało z jej majtaskami - tylko jedna odpowiedź przychodziła mi do głowy - że u mnie ich nie zostawiła, ale podobno w pokoju prezesa jakieś asystentka znalazła...
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 28.04.2015 08:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdy słyszałem pytanie zad... | Xapax 2.0
Tak mi się skojarzyło:
http://mistrzowie.org/633997/Podwyzka

;)
Użytkownik: aleutka 28.04.2015 11:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Zgadzam się z Tobą we wsz... | Xapax 2.0
Mozliwe ze moje wlasne doswiadczenia nakladaja tu filtr. Pracuje w miedzynarodowym srodowisku, wszyscy uzywamy angielskiego oprogramowania i dogadujemy sie ponadnarodowo po angielsku wlasnie. Slysze czesto rozmowy w jezykach, ktorych kompletnie nie znam, ale rozpoznaje angielskie wstawki wlasnie. Dlatego wydaje mi sie, ze to po prostu nieunikniona konsekwencja jest takiego a nie innego stanu rzeczy i nie ogranicza sie do Polakow, nie swiadczy tez w zaden sposob o wiedzy fachowej lub jej braku.

Moze wlasnie dlatego gotowa jestem bronic biurowego Ponglisha, bo uzywanie go nie musi oznaczac niskich kompetencji czy niskiego poczucia wlasnej wartosci, braku wiedzy czy doswiadczenia. W przypadku informatykow, ktorzy czesto non stop pracuja na wersjach angielskich jest to po prostu efekt uboczny. Nic tak naprawde nie mowi o danej osobie. Dyskwalifikowanie kogos ze wzgledu na cos takiego wydaje mi sie krzywdzace. A zdania ze wiedza nie musi sie za niczym kryc w tym kontekscie po prostu nie rozumiem.
Użytkownik: Xapax 2.0 28.04.2015 13:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Mozliwe ze moje wlasne do... | aleutka
Czym innym jest używanie słów, które nie mają polskich odpowiedników (albo tam gdzie odpowiedniki pojawiły się po "zagnieżdżeniu" anglicyzmu w naszej mowie), a czym innym wrzucanie angielskich słów (na dodatek głupio spolszczonych) do każdego zdania. Dlatego akceptuję żargon informatyków bazujący na słowach pochodzących z języka angielskiego i dlatego odrzucam z obrzydzeniem biurowy "polglish".

Nie zgodzę się z Tobą, że jest to norma w międzynarodowych koncernach. Dla przykładu gdy pracowałem w Coca-Coli musiałem pisać wszystkie raporty po polsku i po angielsku, a ze współpracownikami porozumiewałem się poprawną polszczyzną. Również przebywając we Francji nie zauważyłem takich "anomalii językowych" w międzynarodowych korporacjach - ale Francuzi zawsze byli dumni z tego kim są i nie czują się lepiej wtrącając do rozmowy angielsko brzmiące słowa.

Na zakończenie muszę zapytać. Naprawdę nie rażą Cię teksty w stylu: "W dedlajnowych majtaskach mam draft szedulu na miting w topiku frontendowych łiszy end jusera" i uważasz, że nie świadczą one źle o osobowości / inteligencji / samoocenie (niepotrzebne skreślić) typa wyrzucającego z siebie taki bełkot?
Użytkownik: Annvina 22.05.2015 20:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Buszując po Biblionetce n... | Xapax 2.0
Och, temat rezka! Zwłaszcza dla emigrantki :)
Jakiś czas temu położyło mnie na łopatki "będziemy w kipintaczu"... ręce mi opdały, majtaski też :)
Wiesz, że bardzo dawno nie słyszałam słowa niania? Tylko babysiterka i babysiterka, ewntualnie opiekunka. Moja koleżanka dostała właśnie pracę i powiedziała mi, że szuka niani. Aż się zdziwiłam!
Oczywiście język jest żywy i dynamiczny i pełen zapożyczeń, ale spolszczajmy je jeśli jest to możliwe i jakoś brzmi... tu chyba pozostaje jakaś intuicja i wyczucie, nie pokusiłabym się o sztywne określenie zasad.
Co mnie dość denerwuje, to niespolszczanie i nieodmienianie nazw geograficznych - tam, gdzie jest to możliwe i uzasadnione, zwłaszcza tu w Irlandii. Nikt nie powie jade do Roma, Paris, London czy Dublin tylko do Rzymu, Paryża, Londynu i Dublina, więc dlaczego Polacy w Irlandi namiętnie jeżdżą do Cork lub [Limrik] (wymawiane z irlandzkim akcentem bez "e" zamiast do Corku (ja na przykład czasami stoję w korku w Corku) lub Limericku a nawet Limeryku, przecież to stąd pochodzi nazwa tych sympatycznych wierszyków?
I jeszcze jedna rzecz - są niektóre angielskie wyrażenia wygodne, krótkie, treściwe, które w innym języku nie oddają tego samego. Np słynne "shit happens". Używam. Często. Bo tak. Bo shit happens.
I moje ulubione "fair enough". Jakiś czas temu probowaliśmy w grupie znajomych wymyślić jakieś odpowiednie tłumaczenie tego zwrotu w takim sensie, w jakim jest używany (nie wiem, jakie jest właściwie tłumaczenie, wiem, jak używają go Irlandczycy) Wymyśliliśmy: "Nie do końca zgadzam się z Twoją opinią/poglądem/sposobem postępowania, ale poniekąd rozumiem i akceptuję powody, które Cię do tego skłaniają".
No fair enough! Po prostu.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: