Dodany: 17.03.2015 18:03|Autor: dot59
O stworzeniu wdeptanym w piach
Utkwiwszy w wieku XIX, nie można się z niego tak szybko wyrwać – w jakiś sposób przyciąga ten dziwny świat, choć właściwie powinien odpychać. Przecież w żaden sposób nie dałoby się tam wytrzymać! Nie chodzi nawet o dziesiątki, ba, setki wygód cywilizacyjnych, z których korzystanie jest dla nas dziś tak oczywiste, jak dla ówczesnych ludzi było ręczne szycie bufiastych i falbaniastych sukien. Ale ta mentalność, zgodnie z którą kobietę niezamężną w wieku, nazwijmy to, prokreacyjnym traktowano jak przedmiot! Jeśli miała odpowiednie zaplecze finansowe, stanowiła równowartość jakiegoś cennego bibelotu albo rasowego zwierzątka, który/które można nabyć w celach prestiżowych bądź podarować w dowód wdzięczności czy jako gwarancję lojalności wspólnika; jeśli natomiast była biedna i nieustosunkowana, można ją było, przepraszam za trywialność, kupić za grosze, zużyć i wyrzucić! Jane Austen w swoich powieściach opisuje tylko znośniejszą połowę owego haniebnego zjawiska, bo wszystkie jej bohaterki należą do klasy średniej i nawet zubożawszy, nie mają okazji się przekonać, jak to jest być nikim. Elizabeth Gaskell swoją „Ruth” dopełnia ten obraz znacznie mroczniejszym kolorytem.
Tytułowa bohaterka to niespełna szesnastoletnia dziewczyna z klasy nieuprzywilejowanej; gdyby nie nieszczęśliwa konstelacja zdarzeń, która w krótkim czasie uczyniła ją sierotą bez grosza, pewnie byłaby w swoim czasie poślubiła takiego samego jak ojciec „szacownego gospodarza”[1] i wspólnie z nim trudziła się rolnictwem i hodowlą. Początkowo zdaje się, że Ruth w swym nieszczęściu ma szczęście, zyskuje bowiem coś, czego brak zesłałby ją może na ulicę: stałą posadę wraz z dachem nad głową w pracowni krawieckiej. Pojęcie wyzysku jest jeszcze wówczas nieznane, mobbingu – tym bardziej, więc oszukiwane i poniżane przez wredną szefową panny pokornie się godzą na wszystko, nie myśląc o przyszłości. Nie myśli i Ruth. Nawet wtedy, gdy zrządzenie… no, na pewno nie opatrzności… stawia na jej drodze potomka zamożnej rodziny, którego ujmują uroda i bezpretensjonalność ubogiej dziewczyny. A kiedy, znów z winy feralnego losu, zostaje przyłapana przez chlebodawczynię na czynie tak strasznie niemoralnym, jak trzymanie dłoni „na ramieniu młodzieńca”[2] w miejscu publicznym i natychmiast zwolniona, jest tak sparaliżowana strachem, że godzi się na wszystko, co podpowiada jej ukochany. I, jak się możemy domyślić po przeczytaniu notki na okładce, nie jest to dobra decyzja… Potem wydaje się, że do nieszczęsnej „upadłej i zdeprawowanej”[3] dziewczyny los wyciąga pomocną rękę, uosabianą przez miłosierne rodzeństwo Bensonów, lecz nawet pod osłoną ich gościnnego domu nie uda się jej ukryć piętna hańby…
Czytelnikowi urodzonemu w połowie XX wieku lub później problem przedstawiony w tej powieści może wydać się niezrozumiały: samotne macierzyństwo, cóż w tym dziwnego? Ślub to raczej wyraz wewnętrznej potrzeby niż bezwzględny wymóg, a chyba nigdzie nie ma takiego odsetka nastoletnich matek, utrzymywanych wraz z dziećmi z funduszów socjalnych, jak w ojczyźnie bohaterki i jej twórczyni. Jeśli współwinowajca się wycofa (na przykład, jak Bellingham, pod naciskiem rodziców), każda z nich może w majestacie prawa dochodzić ojcostwa i domagać się alimentów. Nawet w najbardziej ortodoksyjnym kościele żadna nie usłyszy o niezmywalnej hańbie, nie wysłucha tak szokującej i obraźliwej przemowy, jak ta wygłoszona do Ruth przez pana Bradshawa: „Czy sądzisz, że twoje dziecko ma być zwolnionym z kar wynikających z jego urodzenia? Czy sądzisz, że jemu jednemu należy oszczędzić karcącego szyderstwa? Czy sądzisz, że on kiedykolwiek będzie równy chłopcom nienaznaczonym i nieskalanym grzechem od chwili narodzin?”[4]. Żaden człowiek, który odważył się nierozważnej dziewczynie pomóc, nie musi się kajać ani płaszczyć przed innymi, że naraził kogoś „na obcowanie z tym, co zepsute”[5]. Ale w czasach Gaskell tak otwarte pisanie o tego rodzaju sytuacji nie było na porządku dziennym, zwłaszcza iż ustami Bensona pisarka wyraziła przekonanie, którego większość gorliwych chrześcijan nie podzielała: „że zgodnie z wolą Boga nie winniśmy się ważyć wdeptywać któregokolwiek z jego stworzeń w piach, z którego wydobyć się nie można”[6].
Pasja, z jaką autorka staje w obronie swojej bohaterki i tych postaci drugoplanowych, które okazują jej miłosierdzie, mocno podnosi wartość dzieła, a emocje, jakie budzą się przy lekturze końcowych partii powieści (szczerze przyznaję – spłakałam się jak bóbr!), same w sobie są powodem, żeby dołożyć przynajmniej połówkę oceny. Oczywiście, „Ruth” ma i trochę słabych punktów, jak choćby zbyt rozwlekłe partie poświęcone machinacjom przedwyborczym szacownych obywateli Eccleston albo konkurom pana Farquhara, jak „przelecenie się” po losach Bellinghama, który w połowie powieści ni stąd, ni zowąd powraca pod innym nazwiskiem, a wyjaśnienie tego, bardzo pobieżne zresztą, dostajemy dopiero przed samym końcem. Ale nie przeważają one nad zaletami, do których prócz dobrze zaplanowanej i udowodnionej tezy oraz wspomnianej już pasji należą świetne kreacje postaci drugoplanowych: Bensonów, Sally, Bradshawa – lepsze może nawet niż samej Ruth, która zdaje się nieco zbyt anemiczna – i smaczki obyczajowe (scenka z rozkapryszoną pannicą, której Ruth naprawia suknię na balu, rozmowa Bellinghama z matką, „przerabianie” Ruth przez Sally na godną szacunku wdowę itp.). Gdyby wszystkie literackie starocie były podobnej jakości, czasu by zabrakło na poznawanie współczesnej beletrystyki...
---
[1] Elizabeth Gaskell, „Ruth”, przeł. Katarzyna Malecha [w książce brak informacji na temat osoby tłumacza; podaję za katalogiem], wyd. MG, 2013, s. 48.
[2] Tamże, s. 68.
[3] Tamże, s. 408.
[4] Tamże, s. 396.
[5] Tamże, s. 406.
[6] Tamże, s. 409.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.