Dodany: 13.09.2009 11:00|Autor: lirael
Pomidorowa Szeherezada
Ciemne kształty weneckich budowli wyraźnie odcinają się od nieba w kolorze pomidorowym. W naturze taki efekt wystąpiłby najprawdopodobniej po eksplozji wulkanu, co – bądźmy brutalni – w przypadku „perły Adriatyku” nie jest szczególnie prawdopodobne. Niestety, sztuczne upiększanie ma miejsce nie tylko na okładce „Tysiąca dni w Wenecji” Marleny de Blasi.
Wenecja widziana przez artystów jako „miasto dożów, renesansowego przepychu, lagun, kładących się na wodzie świateł i cieni, jest miastem wyobraźni. Miastem odwiecznych zjaw. Miastem zmysłowych wrażeń, a przede wszystkim miastem wejrzeń w głąb siebie”*. Sytuując świat przedstawiony w miejscu tak atrakcyjnym, autor pozornie może wymagać od siebie troszkę mniej, bowiem czytelnicy i tak powieść kupią, realizując niespełnione marzenia o podróży bądź odświeżając cudowne wspomnienia. Ponadto pisarz ten automatycznie sytuuje się w elitarnej grupie twórców, którzy uwiecznili Wenecję, a przyznajmy, jest to imponujący zestaw nazwisk. Z drugiej jednak strony, wykorzystując tak wyeksploatowaną scenerię trudno nie otrzeć się o banał. Moim zdaniem Marlena de Blasi nie powiedziała nic odkrywczego o „najnieprawdopodobniejszym z miast”**.
Z przykrością stwierdzam, że nie byłam w stanie przejąć się losami Marleny i Fernanda tak, jak życzyłaby sobie autorka. Drażnił mnie napuszony i pretensjonalny ton, który niekiedy zagłuszał w sumie ciepłą i sympatyczną opowieść. Nieco irytowało mnie poczucie wyższości wobec Włochów, które autorka niejednokrotnie manifestuje na kartach tej powieści. Dotyczy to również opisów ukochanego, który jawi nam się jako nieszkodliwy, niechlujny dziwak, wyraźnie nienadążający za swą ekspansywną towarzyszką pod względem intelektu, kreatywności, dojrzałości emocjonalnej oraz nowoczesności.
Dość szokująca wydała mi się opinia autorki na temat ubioru mieszkańców Italii – miała poważne problemy z kupnem ładnej sukni, twierdzi, iż rozpoznawała amerykańskich turystów po tym, że byli lepiej ubrani (sic!). Ponadto Amerykanie lepiej gotują (to nabożne skupienie, z jakim konsumowano przyrządzony przez nią deser, czy też ponura negacja jej dokonań kulinarnych przez kolegów Fernanda z banku). Z drugiej jednak strony romans w miejscu tak malowniczym wyraźnie zaspokaja jej próżność. Z lubością podkreśla, że w jej łóżku znajduje się …wenecjanin!
Plusem tej powieści jest na pewno poczucie humoru i potoczysty, miły w odbiorze styl. Autorka jest urodzoną gawędziarką, co zgrabnie potrafiła uchwycić tłumaczka. Trudno mi ocenić przydatność przepisów umieszczonych na końcu książki. Prawdopodobieństwo, iż kiedykolwiek przyrządzę chociażby „Pieczoną w całości dynię nadziewaną borowikami i truflami” *** jest, niestety, nikłe.
Wróżę książce spore powodzenie. Sama przypuszczalnie sięgnę po „Tysiąc dni w Toskanii”, które mają ukazać się niebawem. Henri Perruchot w biografii Renoira pisze, że jednym z niebezpieczeństw grożących artyście była „ładność”****. Mam nadzieję, że następna powieść de Blasi okaże się mniej „ładna”.
---
* Modris Eksteins, „Święto wiosny. Wielka wojna i narodziny nowego wieku”, tłum. K. Rabińska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1996, s. 13.
** Tomasz Mann, „Śmierć w Wenecji”, tłum. L. Staff, wyd. Czytelnik, Warszawa 1956, s. 14.
*** Marlena de Blasi, „Tysiąc dni w Wenecji”, tłum. M. Hesko-Kołodzińska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 285-287.
**** Henri Perruchot, „Renoir”, tłum. E. Radziwiłłowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1982, s. 59.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.