Dodany: 12.03.2015 11:45|Autor: male_czarne

Ciszej nad tą trumną


Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za głowę. Pełen zadziwienia, niedowierzania mrużysz oczy, bo trudno Ci uwierzyć, że coś takiego może mieć miejsce. Wysilasz umysł tylko po to, by spróbować w jakikolwiek sposób ogarnąć prezentowaną przez autora rzeczywistość. Czasem się nie udaje.

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za serce. To te teksty, które okrutnie, bezwstydnie uderzają we wszystko, co jest dla Ciebie drogie. Orientujesz się, że bezwiednie nerwowo zaciskasz ręce, że wilgotnieją Ci oczy, a zęby zaczynają nieprzyjemnie o siebie trzeć. Z jednej strony żałujesz, że masz w sobie coś takiego jak empatia. Bo gdybyś nie miał, nie siedziałbyś teraz jak kołek, bezsilny i rozżalony, wściekły i smutny, ponieważ po tej stronie książki nie możesz zrobić nic, by wspomóc bohaterów. Z drugiej strony cieszysz się, że masz tę empatię. Bo lektura jest jak podszczypywanie, utwierdza Cię w przekonaniu, że wciąż jesteś człowiekiem.

Są takie reportaże, które sprawiają, że łapiesz się za głowę, za serce i jednocześnie za żołądek, gdyż od ogromu emocji dostajesz mdłości. "Jak to możliwe" splata się w nich tak ciasno z "jakie to okropne", że obrzydliwa gula staje Ci w gardle i nijak nie potrafisz jej przełknąć. Do tej pory znałam to z reportaży o krajach ZSRR, o II wojnie światowej, o ludobójstwach w Korei Północnej, na Bałkanach i w Afryce. Do tej pory znałam to z reportaży pisanych w czasie przeszłym.

Teraz przeczytałam "Detroit. Sekcję zwłok Ameryki" Charliego LeDuffa i martwe miasto wniknęło we mnie niespodziewanie głęboko. Nie jestem pewna, czy zdołam je wyrwać ani czy naprawdę tego chcę.

LeDuff był dziennikarzem "New York Timesa". Odszedł, bo pisał o "luzerach". "Luzerzy" nie są dobrze widziani, nie w kraju mlekiem i miodem płynącym, w kraju nieograniczonych możliwości, wielkich pieniędzy i otwartych drzwi. Nie w kraju demokracji i przedsiębiorczości. Porzuciwszy pracę w "Timesie", LeDuff wraca na stare śmieci, do miejsca swego pochodzenia. Dawnej perły w przemysłowej koronie Ameryki już nie ma. Dziś Detroit jest miastem, w którym "luzer" to najłagodniejsze określenie dla mieszkańców dziewięciu kręgów jego piekła. Le Duff traktuje je jak papierek lakmusowy kondycji współczesnej Ameryki.

Powrót do Detroit jest wejściem do świata, w którym zaprzepaszczono, stracono, wyprzedano, zrujnowano tak wiele, że dziwi, jakim cudem ktoś tu jeszcze walczy o przeżycie. Miasto straciło w ciągu ostatnich 50 lat ok. 60% mieszkańców, która liczba spadła z prawie 2 mln do 713 tysięcy. Rozkład rasowy stanął na głowie – z kilkunastu procent populacji w przeszłości do ponad 80% obecnie zwiększyła się liczba Afroamerykanów. Po niegdyś prężnie działających zakładach samochodowych zostały puste hale i rozkładający bezradnie ręce prezesi. Domy straszą pustką – nie ma kto w nich mieszkać, nie ma kto ich kupować: jedna trzecia mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. Przeraża liczba wtórnych analfabetów; rzesze młodzieży nie kończą szkoły – bo po co? Na ulicach pustki, ludzie boją się wypuszczać dzieci z domów, strzał w głowę można dostać za niefortunne krzywe spojrzenie. Na miejsce zdarzenia przyjedzie policja samochodami o dziurawych podłogach i karetka, ale nie wcześniej niż za pół godziny. Gdzieś w oddali pewnie ktoś podpali jeden z wielu budynków przeznaczonych do rozbiórki i będzie przyglądał się, jak płonie. To lepsze niż kino.

Zresztą kina już przecież nie ma.

Charlie LeDuff dotyka w swoim reportażu brudu i absurdu współczesnego Detroit. Wysłuchuje tych, którzy nie mogli lub nie zdołali wyjechać. Spotyka się ze strażakami, który dzielnie dają odpór szalejącej manii podpaleń, mając do dyspozycji dziurawe buty i niesprawny sprzęt. Jest z nimi wtedy, gdy z powodu opieszałości władz ginie jeden z nich. Rozmawia z policją, która musi ścierać się z potwierdzoną zatrważającymi statystykami renomą Detroit jako miasta najbardziej morderczego w USA. Słucha opowieści Dużej Marty, starszej pani, która trzyma w szafie urnę z prochami swojej wnuczki i czeka na lepsze czasy, kiedy stać ją będzie na pochówek.

Ten, kto sądzi, że reporterskie interwencje LeDuffa przyniosą wymierny skutek, ten, kto wierzy w miecz sprawiedliwości, który spadnie na głowy skorumpowanych polityków i rozpuszczonych prezesów – srodze się zawiedzie. Zwycięstw praktycznie nie ma, a jeśli są, to małe, wyszarpane z ogromnym trudem, często okupione dodatkowymi cierpieniami. Jednak i te małe sukcesy cieszą tu niezgorzej, niż wielkie osiągnięcia w innych miastach. Jednocześnie, gdy pojawia się duma i szalone postanowienie zbawienia świata, Detroit kpi z dziennikarza najbardziej:

"Powziąłem decyzję, że dotrzymam tamtej obietnicy. (…) Zamierzałem stać się prawdziwym reporterem. Ktoś musiał odpowiedzieć za to gówno. Szumny pogrzeb Johnniego Dolara i zburzenie domu, w którym zginął Harris dodały mi wiary, że to może się udać. Ludzie z Detroit i okolic zasługują na coś lepszego niż okradanie ich przez ich własnych przywódców i zapomnienie przez najbliższych sąsiadów. Wyrzuciłem peta do kratki ściekowej. Odchyliłem do tyłu głowę i wystawiłem ją na deszcz. I właśnie wtedy ptak nasrał mi na twarz"[1].

LeDuff próbuje rozprawić się także z własnymi demonami – śmiercią siostry i siostrzenicy, dwóch kobiet, które pochłonęło Miasto zagubione w świecie narkotyków i biedy. Chronologia reportaży pozwala zauważyć, jak losy przegranego miasta wpływają na LeDuffa, jak wgryzają się w niego coraz intensywniej, wpływając na relacje z rodziną, na postrzeganie samego siebie w tej machinie. "Detroit" to osobisty, intymny portret krewnych, oddanie hołdu tym, którzy na niego zasłużyli i poświęcenie smutnej myśli tym, co odeszli zapomniani. To zapis historii porzucanych nagminnie przedmiotów i podobnie opuszczanych, pozostawianych w gruzach, kanałach, pustostanach – ludziach.

Losy Detroit – polityczne i ekonomiczne, a także społeczne – nie toczą się w oderwaniu od sytuacji USA. Naprawdę reportaż ten jest "sekcją zwłok Ameryki", ponurym obrazem losu, jaki może czekać mieszkańców innych miast. Charlie LeDuff przygląda się, jak zabawa chłopców z Wall Street, kompletna nieodpowiedzialność przemysłowców, zachłanność i skorumpowanie polityków, nierozwiązane konflikty rasowe oraz konsumpcjonizm, życie ponad stan zmieniły Detroit w gruzowisko. I te same działania pogrążą kolejne miasta Ameryki.

"Czarny czy biały. Liberał czy konserwatysta. Biały kołnierzyk czy niebieski kombinezon. Przecież nikomu nie wolno odwalać gównianej roboty. I nie chodziło tu tylko o Detroit, ale także o Sacramento, Waszyngton, Wall Street. Cały kraj walił się w gruzy i odpowiadało za to pokolenie, które chorowało na niekompetencję i chciwość. (…) były chorobami, na które cierpiał cały nasz naród. Ale nie można zaprzeczyć, że Detroit było na nie wyjątkowo podatne"[2].

Detroit płonie, ale prędzej czy później ten sam ogień rozprzestrzeni się na Los Angeles, Miami czy Chicago. Pozostawienie miasta samemu sobie, by zgniło i rozpadło się w pył, wcale nie uchroni przed tą samą zarazą reszty USA. Przeciwnie: "To książka o przyszłości Ameryki i naszych desperackich staraniach, by się przed nią uchronić. Koniec końców mieszkaniec Detroit jest być może najważniejszym ze wszystkich Amerykanów, ponieważ nikt lepiej od niego nie wie, że wszyscy stoimy na krawędzi szybu"[3].

"Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" to książka brutalna, szczera do bólu. Dosadny język, którym posługuje się LeDuff i pozostawienie czytelnikowi miejsca na poczucie tego, z czym muszą zmagać się mieszkańcy Detroit, by znalazł w sobie miejsce na współdzielenie emocji, sprawia, że jest absolutnie porażająca. Czyta się ją jak kryminał, bo i przestępczych wątków nie brakuje, zaś każdy rozdział powoduje uczucie, jakby ktoś dał ci w twarz. Pasmo nieszczęść, jakie zgotowali rozpasani biurokraci temu miastu, jest po prostu niewyobrażalne i do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego ktoś z władzy centralnej nie powiedział basta, gdy rozkradano, korumpowano i niszczono, co tylko się dało. Nie ogień z licznych podpaleń najbardziej zniszczył Detroit – ludzie i ich wybory to sprawili.

Niesamowity jest obraz rozpadającego się miasta, jakie ukazuje LeDuff. Sugestywność opisu wywołuje gęsią skórkę, a gdy sięgniesz do źródeł, by faktycznie zobaczyć rozpadające się na kawałki miasto, doznasz fascynacji pomieszanej z przerażeniem. To istotnie ruina, pomnik rozpadu i upadku american dream, w który coraz śmielej wdziera się wiecznie odradzająca się przyroda. Tam, skąd odchodzą ludzie, wracają kojoty, wiewiórki, rozrastają się drzewa i trawy, oplatając i grzebiąc upadłe Detroit. LeDuffowi udało się stworzyć nie tylko kapitalny reportaż o kondycji swojego miasta i kraju, ale także pokazać całą paletę ludzkiej niegodziwości i szlachetności. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono – a mieszkańcy Detroit są sprawdzani nieustannie.

Czytanie reportaży właściwie rzadko kiedy daje pełnowymiarową przyjemność. Zazwyczaj jest to satysfakcja grubymi nićmi szyta, z dodatkiem goryczy, poczucia niemożności nabrania oddechu w starciu z rzeczywistością okrutną, pełną absurdów i nieszczęść, którym nie sposób już zapobiec. W tym kontekście "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" to właściwie książka masochistyczna. Nie do uwierzenia, bo mówimy o mieście w kraju, który dla Polaków jest jedną z kilku ziem obiecanych. A Charlie LeDuff na linii człowiek-miasto-państwo rysuje kompletny obraz świata, któremu się nie udało. Obraz bolesny, od którego nie wolno odwracać oczu.


---
[1] Charlie LeDuff, "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki", przeł. Iga Noszczyk, Wydawnictwo Czarne, 2015, s. 164.
[2] Tamże, s. 152-153.
[3] Tamże, s. 15.


[Recenzję opublikowałam też na moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2545
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: