Dodany: 08.09.2009 12:14|Autor: gandalf

Czytatnik: ?

1 osoba poleca ten tekst.

Radiohead, Poznań, 25.VIII.2009


Piszę tutaj, choć nie wiem, czy to dobre miejsce na tego typu teksty, lecz muszę się podzielić swoimi refleksjami co do niedawnego, drugiego w Polsce, koncertu zespołu Radiohead. Szczerze mówiąc, w związku z tym wydarzeniem nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego ponieważ, choć lubię ten zespół, nie jestem jakimś ich naprawdę zagorzałym fanem ze względu na to, że do właściwie każdej ich płyty wydanej po epokowej „OK Computer” mam większe lub mniejsze zastrzeżenia. Szczególnie, że wiedziałem o tym, iż zagrają na koncercie niemal całą ostatnią płytę, która przecież do rewelacyjnych na pewno nie należy. Poza tym miałem obawy, czy koncert dla ponad 30 tysięcy ludzi nie jest pewną gigantomanią i w efekcie bliżej mu będzie do festynu niż do muzycznego misterium. Poszedłem więc na niego tylko dlatego, że przyjazd Radiohead do Polski to jednak, bądź co bądź, wydarzenie roku, i z tego powodu warto w nim mimo wszystko uczestniczyć. Na miejscu pocieszył mnie trochę występ supportu – elektroniczny (z niewielką domieszką gitar) Moderat wycisnął ze swoich keyboardów tyle, ile się dało i zagrał naprawdę rewelacyjny koncert. Pomyślałem sobie wtedy, że przynajmniej dla nich warto było przyjść na ten koncert, ale jednocześnie nie dawałem głównej gwieździe wielkich szans na to, aby przebić występ supportu.

Ach, jak to dobrze jest się czasem pomylić... Już po mniej więcej minucie rozpoczynającego koncert „15 Step” z ostatniej płyty poczułem bowiem dreszcze. I bynajmniej nie były one związane tylko z szaleństwem jakie zapanowało wśród publiczności po ujrzeniu wreszcie zespołu na scenie, ale ze sposobem, w jaki ten utwór został wykonany. Koncert potwierdził bowiem wrażenie, jakie odniosłem po wysłuchaniu „In Rainbows”. Ta płyta jest zbyt gładko nagrana i wyprodukowana, brakuje na niej elementu szaleństwa i eksperymentu, i dlatego zawarte na niej kompozycje, choć niezłe, nie robią powalającego wrażenia. Tymczasem na koncercie muzycy naprawili to, co nie wyszło na płycie. Zagrali nowe utwory ostrzej, potężniej, z większym zacięciem – nawet w takim spokojnym w wersji albumowej „Videotape” pojawiły się brzmiące niczym gwoździe akordy, a „Bodysnatchers”, na płycie jakby przyhamowany w pół biegu, nie do końca rozpędzony, na koncercie zabrzmiał niczym tornado i wprawił mnie w euforię. Przede wszystkim jednak pojawiło się coś, co na użytek własny nazywam „czynnikiem X”. Jest to, najprościej ujmując, to, co odróżnia utwór bardzo dobry od genialnego. W efekcie niezłe, choć nie wybitne kompozycje z „In Rainbows”, na koncercie, co do jednej, zostały zagrane tak, że słuchając którejkolwiek z nich odnosiło się wrażenie, że słyszy się właśnie jeden z najlepszych utworów w całym dorobku zespołu. W dodatku zostały one momentami nieco rozbudowane w stosunku do płytowych odpowiedników, jak choćby wspomniany „15 Step”, w którym pod koniec pojawił się znakomity klawiszowy motyw, w efekcie czego tak wzbogacone utwory zabrzmiały jeszcze bardziej intrygująco.

A wiecie co w tym wszystkim jest najlepsze? To, że każdy z wyżej wymienionych komplementów, jakimi obdarzyłem sposób w jaki wykonano nowe kompozycje, dotyczy nie tylko nich, ale także wszystkich pozostałych utworów, jakie pojawiły się na koncercie. Czy to zagrany na trzy perkusje „There, There”, czy najeżony wręcz gitarami „Optimistic”, czy „Lucky”, czy w nieprawdopodobnie zgrany z efektami świetlnymi „The National Anthem”, czy jakikolwiek inny numer (no, może poza odrobinę niemrawo wykonanym „Street Spirit”), wszystkie porażały szaleńczą intensywnością z jaką je wykonano. Był nawet taki moment w którym w moim umyśle pojawiła się, co prawda idiotyczna, ale dobrze oddająca grę artystów myśl, że członkowie Radiohead nie są ludźmi, bo ludzie tak grać chyba nie potrafią... Naprawdę, to co zaprezentowali podczas koncertu muzycy zespołu było wirtuozerią najwyższej kategorii. I przez słowo „wirtuozeria” nie mam tu na myśli jakichś tandetnych popisów, jak choćby wplatanie w wykonywany utwór dziesięciominutowej solówki dla zaprezentowania swych umiejętności technicznych, ale (choć pewnie zabrzmi to banalnie) wyrażenie samego siebie za pomocą instrumentu na którym się gra. W efekcie już po jakiejś godzinie koncertu, chyba po odśpiewanej przez cały stadion „Karma Police”, poczułem się emocjonalnie zmiażdżony i aż do ostatniego „Creep” zdarzały mi się, chwilowe na szczęście, problemy z koncentracją, które powodowały, że momentami chyba niezupełnie zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie się znajduję. A właśnie - „Creep”, utwór który chyba najlepiej oddaje fenomen tego koncertu. Słyszałem go przedtem prawdopodobnie jakieś kilkaset razy i zawsze zastanawiałem się, co jest w nim takiego wyjątkowego, że wielu ludzi uważa go za najwspanialszą piosenkę Radiohead, podczas gdy to po prostu niezły britpopowo – grunge'owy numer i nic więcej. Dopiero jego koncertowe wykonanie sprawiło, że po raz pierwszy w życiu ten utwór naprawdę mnie poruszył i zrozumiałem tych wszystkich ludzi, którzy zaczęli płakać słysząc jego pierwsze takty.

Jakby tego było mało, Radiohead nie tylko perfekcyjnie odegrali swoje utwory, ale podczas koncertu w wielu przypadkach właściwie stworzyli jej na nowo. Nie starali się bowiem po prostu powtórzyć możliwie najdokładniej tego, co pojawiło się na ich płytach ale często ze swobodą zmieniali brzmienie i aranżacje. W takim chociażby „Paranoid Android”, w którym znam chyba każdy akord, moje ucho na koncercie co chwila wychwytywało jakąś zmianę, szczegół, którego nie było na albumie. Największe zmiany dotknęły chyba jednak „Everything In It's Right Place”, który jedynie przez pierwsze trzy minuty przypominał pierwowzór, a potem... zupełnie odleciał w nieznane. Mocno zmienił się też brzmieniowo „Idioteque”. W stosunku do nieco tanecznego płytowego oryginału, muzycy zwolnili tempo, przez co utwór nabrał mroku i psychodelii. Oczywiście niektórym takie odstępstwa od oryginału mogą się nie podobać, dla mnie jednak są one oznaką pomysłowości muzyków i jednym z głównych powodów tego, aby chodzić na koncerty. Z drugiej jednak strony zmiany w kompozycjach nie były rażące i nie przeradzały się w często nużące, kilkuminutowe improwizacje, które do muzyki Radiohead chyba w ogóle by nie pasowały. Co ważne, wszystko to było doskonale słychać. Nagłośnienie było po prostu perfekcyjne! A przecież po niedawnym koncercie Nine Inch Nails (w tym samym mieście, z okazji tego samego festiwalu i też na otwartej przestrzeni), którego odbiór w dużym stopniu zakłócił mi brak proporcji w głośności poszczególnych instrumentów, obawiałem się, czy muzyka Radiohead zabrzmi należycie. Tymczasem nie było czego się obawiać, a momentami wydawało mi się, że brzmienie jest nawet bardziej selektywne niż na płytach. A skoro już mowa o kwestiach technicznych, trudno nie wspomnieć o kapitalnej oprawie świetlnej. Geniuszem jest ten kto wymyślił, że lampy oświetlające scenę powinny być ułożone w kształt, hmm, pionowych żaluzji (nie potrafię tego lepiej określić) i zawieszone tuż nad muzykami niczym przedziwna świetlna kurtyna. Gdy doda się do tego „zwykłe” światła umieszczone z góry sceny, telebimy i znajdujące się z tyłu ekrany, które pokazywały zbliżenia twarzy muzyków albo wizualizacje, efektem jest nieprawdopodobne bogactwo i różnorodność efektów świetlnych, które idealnie połączone ze zmianami dynamiki poszczególnych utworów hipnotyzowały i oszałamiały kapitalnie wzmacniając siłę muzycznego przekazu.

Do tego trzeba jeszcze dodać znakomity kontakt zespołu z publicznością. Co prawda Thom Yorke nie jest jakimś nadzwyczajnym gadułą i większość jego wypowiedzi ograniczała się do „Thank You”, ewentualnie „Thank You very much”, ale po liczbie uśmiechów przesyłanych publiczności i sporej ilości żartów (ze szczególnym wskazaniem na to, co wyczyniał wokalista w „You And Whose Army?”) widać było, że on i jego koledzy są w znakomitym humorze i chyba autentycznie cieszą się z wizyty w naszym kraju. Zero gwiazdorstwa i zmanierowania. A skoro o Yorke'u mowa, to trzeba przyznać, ze wokalista Radiohead, choć z pozoru nieśmiały, potrafi być znakomitym showmanem i skupiać na sobie uwagę tłumu. A to spróbuje powiedzieć coś po polsku, a to pożartuje (o czym wyżej), a to... poudaje robota (w „Myxomatosis”), albo po prostu odda się szamańskim tańcom, udowadniając, że jest jedną z najbardziej niezwykłych postaci w świecie współczesnej muzyki rockowej.

Podsumowując: koncert perfekcyjny pod względem technicznym, o wspaniałym klimacie i z muzyką wykonaną w taki sposób, że po prostu nie da się go opisać.

Nie powiem, że był to koncert dekady (jak hałaśliwie ogłoszono to w niektórych mediach) bo taka opinia jest gigantomańska i dość idiotyczna – bo niby jak można z sobą porównywać tysiące różnych koncertów wykonawców często odległych od siebie stylistycznie, które odbyły się w Polsce w minionym dziesięcioleciu, zresztą wciąż nieskończonym, więc nie wiadomo co jeszcze się w nim zdarzy. Nie powiem także, że był to koncert mojego życia, bo choć właściwie byłaby to prawda, to wolę się wstrzymać na razie z nadawaniem takiego miana, bo po prostu zbyt mało widziałem jeszcze koncertów moich ulubionych wykonawców. Ale jednego jestem pewien. Na początku recenzji stwierdziłem zgodnie z prawdą, że przed koncertem Radiohead nie byłem jakimś ich zagorzałym fanem. Teraz jestem.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 975
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: