Dodany: 13.02.2015 12:55|Autor: maggie.p

Co tam, panie, w bibliotece?


Biblioteka to miejsce, do którego zawsze z dużą przyjemnością zaglądam. Uwielbiam wprost zapach tysięcy książek, które są tam zgromadzone. Dla mnie jest po prostu pomieszczeniem magicznym. Co prawda nieraz tę magię burzą urzędujące w nim panie, ale cóż… dla nich to tylko miejsce codziennej pracy. I właśnie z tymi paniami zmierzyła się w swojej debiutanckiej powieści „Bibliotekarki” Teresa Monika Rudzka.

Muszę Wam się przyznać, że biorąc do ręki tę książkę, byłam pełna obaw. Miałam co prawda już za sobą późniejsze utwory Moniki Rudzkiej – „Kuzyneczki”, „Zawsze będę Cię kochać” oraz „Singielkę” – i byłam nimi zachwycona, ale… no właśnie, „Bibliotekarki” to jej debiut, a do tego czytałam wcześniej sporo niepochlebnych opinii o nich. Na szczęście moje obawy okazały się całkowicie nieuzasadnione i jeszcze raz przekonałam się, że zawsze należy książkę przeczytać, absolutnie nie sugerując się opiniami innych czytelników. Gusty są przecież bardzo zróżnicowane i naprawdę nie powinno się z nimi dyskutować.

Teresa Monika Rudzka urodziła się we Wrocławiu, lecz nie z tym miastem związała się na stałe. Mieszka bowiem w Lublinie. Pracowała jako sekretarka, agentka ubezpieczeniowa i… bibliotekarka, więc można przypuszczać, że pisząc powieść, opierała się przynajmniej częściowo na własnych obserwacjach. Obecnie para się również dziennikarstwem i współpracuje z „babskimi” czasopismami, publikując na ich łamach różne historie. Lubi koty. Lubi czytać interesujące książki, nie stroni też od ciekawych filmów.

Żywia Radzińska, główna bohaterka „Bibliotekarek”, to kobieta w średnim wieku, zadbana, pedantyczna i nieco snobistyczna. Po latach pracy w charakterze agentki ubezpieczeniowej, która przyniosła jej dość wysokie zarobki i niezależność finansową, postanowiła wrócić do biblioteki. Nie jest to wcale takie łatwe, ale Żywii nie brak uporu i konsekwencji w działaniu. „Moje podanie o pracę w bibliotece od ponad roku nabiera mocy urzędowej. Dość tego, czas działać”*. Udaje się jej wreszcie umówić na rozmowę kwalifikacyjną z dyrektorem Maksymilianem Traciukiem. Zawsze to jakiś sukces. Po dziesięciu miesiącach wizyt u dyrektora, przesiadywania w sekretariacie, licznych telefonach i obietnicach Żywia zawiera w końcu umowę o pracę. Na pół roku, ale dobre i to. Rozpoczyna pracę w filii nr 32. Jesteście zapewne ciekawi, jak będzie wyglądała jej przygoda z biblioteką. Zapraszam do lektury powieści.

„Bibliotekarki”… ileż tu różnych, przeróżnych typów ludzkich, a w zasadzie portretów kobiet. Pisarka nie poprzestała tylko na doskonałym, wielowymiarowym ukazaniu Żywii. Pojawiają się, jakże ciekawe, postaci innych zatrudnionych w bibliotece istot płci żeńskiej. Kierowniczka – pani Grażyna, kobieta po czterdziestce, elegancka, szczupła i niesprawiedliwa; starsza od niej Halina, zahukana, ubierająca się na czarno, zaniedbana i bardzo powolna; jest również wredna Iza, pani pięćdziesięcioletnia, wyzywająco ubrana, zadbana, pępek świata i intrygantka; Ala, nieco przygruba, ale mimo to dobrze wyglądająca i wiecznie uśmiechnięta trzydziestolatka; w końcu dwie stażystki – Agatka i Kasia oraz pani Stenia, sprzątaczka. Przyznacie, że parę kobiet zagnieździło się w miejscu, do którego trafiła Żywia. A to nie wszystkie osoby, które poznajemy w powieści, bowiem główna bohaterka przejdzie do pracy w drugiej filii i tam spotka kolejne indywidua; są również pracownicy centrali. Dużo w tej galerii portretów. Oj, dużo! Ale to jest właśnie smaczek powieści Moniki Rudzkiej – kolekcja postaw, charakterów, wyglądów. Kolekcja bogata, różnorodna, ciekawa i bardzo prawdziwa. A my, obserwatorzy, stoimy naprzeciwko tych kobiet i widzimy wśród nich jednostki tak dobrze nam znane z życia codziennego. Monika potrafi jednym celnym ruchem pędzla, niczym wybitny malarz-portrecista, uchwycić indywidualne cechy każdej bohaterki, ukazać ją w odpowiednim świetle i sprawić, że cały czas o niej pamiętamy, widzimy ją przed oczami. A chociaż być może ich zachowanie czy maniery są nieraz lekko przejaskrawione, i tak mamy poczucie ich prawdziwości. Kobiety z „Bibliotekarek” są po prostu wzięte z życia: oprócz tego, że pracują zawodowo – prowadzą dom, sprzątają, piorą, robią zakupy, gotują obiad, wychowują dzieci. Są przedstawicielkami polskich kobiet, choć oczywiście nie każda z nas ma tak paskudny charakterek jak Iza, nie każda jest nieco snobistyczna jak Żywia czy zaniedbana jak Halina. Ale w tej małej bibliotecznej społeczności jesteśmy w stanie wypatrzeć bardzo ciekawe i różnorodne typy charakterologiczne.

O ile realizm postaci jak zwykle mnie zachwycił, o tyle mam nieco wątpliwości co do realizmu miejsca akcji. Trudno mi polemizować z pisarką, gdyż znam tylko biblioteki w dużym mieście, jakim jest Warszawa, być może standardem odbiegają one nieco od stereotypów małomiasteczkowych, ale… chociażby numer filii, w której pracuje Żywia, świadczy o tym, że mowa o dużym, prawdopodobnie wojewódzkim mieście, więc nie chce mi się wierzyć, że biblioteki, jak je przedstawia autorka, są nieskomputeryzowane, że w łazienkach wiszą brudne ręczniki. Akcja powieści rozgrywa się pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, a zostajemy przeniesieni do bibliotek z czasów komunistycznych. No, chyba że ja siedzę sobie w tej Warszawie jak przysłowiowy „pączek w maśle” i nie wiem, co się dzieje w innych rejonach Polski. Może być również zupełnie inne wytłumaczenie. I wydaje mi się ono najbardziej prawdziwe. Otóż Teresa Monika Rudzka potraktowała swoją powieść jako swoistą satyrę, drwinę z biblioteki i przedstawiła to miejsce w sposób prześmiewczy, wręcz groteskowy. Zdają się o tym świadczyć również stosunki tam panujące – te układy, układziki, alkohol i huczne imprezy w pracy, plotkowanie, zawiść, niechęć, tępota, zewsząd wyzierający fałsz i małostkowość. Trudno uwierzyć, że możliwe jest nagromadzenie aż tylu anomalii w jednym skromnym pomieszczeniu.

Jeśli do tego wszystkiego dodamy jeszcze cudowny, pełen swady styl Moniki – język prosty, niewyszukany, bez zbędnych opisów, trafiający do czytelnika i wywołujący uśmiech na jego twarzy, oraz styl gawędziarsko-plotkarski, który dla mnie jest olbrzymim atutem tej autorki – otrzymujemy utwór napisany z przymrużeniem oka i ku pokrzepieniu serc, pełen komizmu oraz wszelkich absurdów.

A już skargi do Dyrekcji z cyklu „Z księgi skarg i zażaleń” i odpowiedzi na nie to istny majstersztyk – kto czytał, wie, o czym mówię. A kto nie czytał? Cóż… biegusiem do biblioteki, bo w księgarniach już chyba tej książki nie znajdziecie…


---
* Teresa Monika Rudzka, „Bibliotekarki”, Wydawnictwo Skrzat, 2010, str. 23.


[recenzja publikowana również na moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1182
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: