Jestem absolutnie zniechęcona do tego autora.
Kobiety.
Kobieta a człowiek, czyli „Zawsze któraś mogła”:
A wracając do kobiet. Przypadkowych, co do których wiedziałem, że więcej się nie spotkamy, nie zapisywałem. Jakkolwiek po latach, mimo że bez imion, nazwisk, adresów, telefonów, zwłaszcza gdy najdzie mnie to poczucie pustki, nieoczekiwanie któraś wydobywa się z mojej pamięci i zaczynam jej szukać w notesie, wiedząc, że daremnie, lecz jakby moja podświadomość nie chciała uwierzyć pamięci. Zdarza mi się, że wcielam tę czy tamtą w czyjeś inne imię, nazwisko, adres, telefon z tych, które mi nic nie mówią i są jedynie znakami niebytu, mimo że zapisane.
Większość z tych zapisanych jednak pamiętam. Niektóre po prawdzie pamiętam jak poznaczyłem już znaczkiem minus, inne jeszcze do zastanowienia, to te niewymagające wzajemności, niedopominające się o nic, do których, gdy człowiek był na dnie, dzwonił:
- Przyjdź.
Jeśli z jakichś względów nie mogła, przerzuciło się dwie, trzy kartki w notesie i dzwoniło się do innej. Zawsze któraś mogła. Nic mnie z nimi nie łączyło, to znaczy żadne uczucie, darzyłem je jedynie wdzięcznością. Wydawało mi się, że mnie rozumieją, w jak dręczącej pustce muszę być pogrążony, gdy rzucam tylko to jedno proszące słowo:
- Przyjdź.
(149-150)
Miałem przyjaciółkę w pewnym mieście. Nie śmiem inaczej jej nazwać, bo kto wie czyby nie poczuła się dotknięta. Co prawda od dawna już nie żyje, więc nie ma też powodu wymieniać jej nazwiska, adresu. Miała na imię Sabina i niech to wystarczy. Zmarła w młodym wieku. Obcinali jej pierś po piersi, lecz to nic nie pomogło. Nie wiedziałem o tym, dowiedziałem się dopiero po jej śmierci. Gdyśmy się ostatni raz kochali, wyczułem jakieś zgrubienie w jej lewej piersi, lecz nie była to odpowiednia chwila, aby ją zapytać.
Być może powinienem się domyślić, że coś niedobrego się z nią dzieje, bo jej telefony, nie tak częste, lecz w jakichś mniej więcej regularnych odstępach nagle się urwały. Sądziłem jednak, że nie dziś to jutro z pewnością zadzwoni, gdy już za długo, jak na tę względna regularność nie telefonowała. (…)
Po jakimś czasie, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem, zadzwoniłem do niej, a nawet gotów byłem pojechać, mimo że nie miałem do załatwienia żadnego interesu w jej firmie. Nie bez obawy czekałem, kto podniesie słuchawkę. Podniosła ona.
- Dlaczego tak długo nie dzwonisz?
Wyczuła widocznie zaniepokojenie w moim głosie.
- Czyżbyś się o mnie martwił? To miłe – powiedziała. – Praca, praca, mój drogi. Często wracam dopiero wieczorem do domu. (…) Ale cieszę się, przynajmniej odkryłeś, że telefon działa w obie strony.
(233-234)
Po tylu latach, a kiedy tylko siadam, żeby zrobić porządek z tym moim notesem i natrafiam na jej imię, nazwisko, adres, telefon, wyobraźnia za każdym razem podsuwa mi jej umarły akt. Jakby tę moją niegdysiejszą niechęć do aktów, gdy byłem jeszcze na studiach, czy wręcz uraz, którego nie umiałem sobie nigdy wytłumaczyć, przemogła we mnie jej śmierć. Co prawda jest to okrutny akt, bo z poobcinanymi piersiami ją zawsze widzę. Oczy ma wpół przymknięte, wargi rozchylone, nabrzmiałe czerwienią, aż niewspółmiernie do jej niedużej twarzy, ręce rozrzucone, jakby czekała, żeby wtulić kogoś w siebie, lecz nogi jedna na drugą założone, zwarte, nie tyle ze wstydu, co jako znak, że niemożliwa jest już rozkosz, chociaż udręka pożądania nie wystygła mimo śmierci, czy nawet wbrew śmierci. Czy zresztą pożądanie można mierzyć śmiercią?
Ten jej umarły akt nie dawał mi spokoju. Także niektóre z dawnych kochanek, jakkolwiek nie wiedziałem, czy żyją czy nie żyją, a nawet wydawało mi się, że je zapomniałem,, zaczęły mi się przypominać jako umarłe akty. Z grubsza mógłbym nawet się pokusić i ponazywać te akty kolorami: akt błękitny, akt oliwny, akt sepiowy, ochrowy, czerwony, żółty i tak dalej, tylko że kolory w wyobraźni szybciej przez nas przepływają niż krew. Toteż ciągle mi się zmieniały. Jedno, co było stałe w tych aktach, to znamiona rozpaczy. Zastanawiałem się nieraz, czy to nie dzięki kobietom śmierć bywa łagodniejsza, niż mogłaby być. Kto wie nawet, czy to nie śmierć stworzyła kobietę.
(238-9)
Przyjaźń:
Miałem przyjaciela. Właściwie dalej jest moim przyjacielem, jakkolwiek nie wiem, żyje czy nie żyje. Rzadko widywaliśmy się, bo ciągle był gdzieś w świecie. Lecz gdy zadzwonił, przyjdź, choćbym nie miał czasu, nigdy mu nie odmówiłem. I oto nagle kontakty nasze się urwały. Sądziłem, że wyjechał, lecz pewnie za czas jakiś wróci. Zdziwiło mnie tylko, że bez uprzedzenia, bez najmniejszego słowa, że nosi się z takim zamiarem. Wprawdzie kiedyś mi powiedział, że ma jeszcze pół świata do zwiedzenia. Mijały jednak lata, a on nie wracał. Zaniepokojony zacząłem do niego dzwonić, telefon jednak był głuchy. (…)
Jego pasją było fotografowanie. (…)
Odczuwałem jakiś rodzaj niesmaku, patrząc na tego starego konia i porównując go z tymi wszystkimi niemowlakami. Nie śmiałem mu jednak nigdy przerwać, choć z trudem to wytrzymywałem (…)
Nie byłem też w stanie uwolnić się od przyjaźni z nim i posłusznie szedłem, gdy zadzwonił, przyjdź.
269-273
Starość.
Przykład spekulacji i konfabulacji: co też MÓGŁ myśleć dawno, bardzo dawno nie widziany znajomy:
288-9:
(…) coraz częściej lęk go ogarniał i coraz dotkliwiej cierpiał, gdy uzmysłowił sobie, że zaczyna się już kryć ze swoim starzejącym się ciałem, krępuje się już swojej pobrużdżonej coraz liczniejszymi zmarszczkami twarzy, swoich przygasających oczu i plam na rękach, czole, które zaczynały się pojawiać. Nieraz wydawało mu się, że ta i tak duża różnica lat między nimi powiększa się z każdym rokiem, który jemu jedynie przybywał, ją oszczędzając. Czuł się niemal upokorzony jej niezmienną, jak mu się wydawało, młodością.
Gdy wychodzili na jakieś przyjęcie lub bal, on w garniturze, niechby we fraku, a ona z poodsłanianym, jak tylko pozwoliła na to moda, swoim młodym ciałem, wręcz demonstrującym tę młodość, łapał się na tym, że go ta jej młodość zaczyna boleć. Ta młodość stawała się dlań jedynym niekłamanym lustrem, w którym przeglądał się z coraz większym przerażeniem. Gdy się przytulała do niego, gdy go całowała, gdy mówiła mu, że go kocha i będzie zawsze kochała, miewał coraz więcej wątpliwości, czy mówi prawdę. Prawie każdy jej gest zaczynał budzić w nim podejrzenie. Nawet gdy mu kazała zmienić krawat, bo nie pasuje ani do koszuli, ani do marynarki, zastanawiał się, czy tę jej troskę dyktuje jeszcze miłość, czy już opiekuńczość.
290-1:
Kto wie, może by tak siebie nie śledził i starzał się, jak większość ludzi zapewne się starzeje, że nie chcą o tym wiedzieć, gdyby nie ta młodziutka żona, gdy pomyślał, że będzie, może już niedługo, potrzebował jej pomocy, nie mógł siebie znieść. Musiałby mieć dużo pychy w sobie, aby wierzyć, że to mogłaby być jeszcze miłość. Młodość nie jest w stanie pokochać starości, ta myśl kołatała się już nieustannie w jego głowie.
(…)
Czasem prosił swoją młodziutką żonę, której młodość coraz bardziej go opuszczała, aby poczytała mu coś przed zaśnięciem. A mimo, że robiła to z chęcią, nie wierzył jej. Słuchał jej głosu, tego ciepłego kojącego głosu, a starał się w nim wychwycić choćby najdrobniejszy fałszywy ton, jakis dysonans, który by go prowadził do jej myśli. Nie słuchał często, co mu czyta, tylko zastanawiał się, czy już ma kochanka. Wybaczał jej, gdyby miasła, bo najwyższy czas, aby miała. Bolało go trochę to, że może i przedtem miała, bo i takie podejrzenia zaczęły w nim się rodzić. Nie łudził się, że jeśli tak nie jest, nie było, to kiedyś będzie musiało tak być, gdy starość zawładnie nim.
..........................
"- Bez przerwy dowiaduję czegoś o sobie w trakcie pisania. Jeśli powołuję do życia jakąś postać, to muszę się z nią utożsamić, wyprowadzić ją z mojego ja. Okazuje się, że człowieka na wszystko stać, tylko ukrywa to przed sobą, nie chce się do siebie przyznać. A pisanie wymaga przyznania się do wszystkiego. Czasem nie wiem, dlaczego cechy postaci ustanowiłem takie, a nie inne, ale wiem, że one z mojej duszy są - czyli zaczynam być moją duszą przerażony. Z każdej książki muszę wyzdrowieć."
(Wiesław Myśliwski)
Ostatnie rozdanie (
Myśliwski Wiesław)
...............................................................................
Jacek Dehnel "Dziennik roku chrystusowego"
Czytam, z wielkim mozołem, czytam, bo muszę "Ostatnie rozdanie" Myśliwskiego, co dziesięć stron przysypiam; męczy mnie koszmarnie to nagromadzenie komunałów, myśli z pozoru tylko głębokich, w rodzaju "ach, czy człowiek może być wolny". Może, nie może - jaki pożytek z tego ustalenia? Opisać - ha, opisać wolność, brak wolności, to są zadania dla literatury, a nie głodne jednoznacznej odpowiedzi dylematy.
(217)
(...) domęczyłem do końca "Ostatnie rozdanie" i kombinuję, jak by tu się wykaraskać z programu, gdzie mamo tej książce rozmawiać z Myśliwskim. Bo jest to książczysko koszmarnie nudne i, mam wrażenie, najzwyczajniej w świecie nieprawdziwe; mniejsza już z tymi dętymi deklaracjami, z tym, że chronologicznie nic się nie zgadza w tej biografii - ale miałem nad ranem taką wizję, że mistrz Myśliwski siedzi za biurkiem i mówi, machając palcem: "Takiego im wywinę figla, takie rzeczy napiszę, a oni dalej pochwalą!" I chwalą. (...) I ktoś tę książkę czyta. I chwali ją. W prasie ogólnopolskiej.
(220-221)
Dziennik roku chrystusowego (
Dehnel Jacek)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.