Dodany: 31.01.2015 22:08|Autor: dot59
Na wyspę i w głąb siebie
Ludzie piszą, od kiedy powszechna stała się znajomość liter i dostępność materiałów piśmiennych; jeśli nawet nie próbują swoich sił w poezji czy beletrystyce, to i tak piszą: wspomnienia, dzienniki, relacje z podróży. Do ostatnich dekad XX wieku większość tego rodzaju zapisków przepadała albo poniewierała się w rodzinnych archiwach, traktowana raczej jako sentymentalna pamiątka niż jako „coś do czytania”. Dziś, dzięki postępowi techniki, coraz więcej ludzi zyskuje przynajmniej potencjalną możliwość podzielenia się z innymi swoimi wynurzeniami. Dobrze to czy źle? A dlaczegóż miałoby być źle, zakładając, że proces redagowania przed ewentualnym drukiem wyeliminuje dzieła o znikomej wartości, zaś pozostałe uwolni od mankamentów, które by mogły zniechęcić odbiorców? Dla mnie, jako czytelnika, stosunkowo małe ma znaczenie, czy treści, które mnie ciekawią, poruszają, wzbogacają, pochodzą spod pióra (a raczej klawiatury) osoby o powszechnie znanym nazwisku, czy też kogoś takiego jak ja – zwykłego obywatela, może tylko nieco bardziej niż przeciętny rodak obytego ze słowami. Dlatego z taką samą chęcią sięgam po pamiętniki anonimowych nauczycieli, lekarzy, bezrobotnych i po wspomnienia wielokrotnie nagradzanych pisarzy, po opisy mniej lub bardziej egzotycznych wypraw sporządzane przez zawodowych podróżników czy reporterów i po podróżne zapiski „zwyczajnych” turystów, którzy, jak się okazuje, też miewają sporo do powiedzenia.
Wybrawszy się na wczasy do Grecji, kolebki naszej cywilizacji, można oczywiście poprzestać na rozkoszowaniu się słońcem, wodą i lokalnymi potrawami. Popstrykać zdjęcia zabytków, malowniczych uliczek, osiołków i drzewek oliwnych. Ale można też patrzeć i notować swoje wrażenia w taki sposób, by osoba, która z nami nie była, mogła w wyobraźni zobaczyć wszystko to, co widział autor zapisków: „ogarnąć wzrokiem zaklęte w kamieniu emocje, poczuć pod stopami ślady biegających wąskimi uliczkami, błyszczących brązem dzieci, otrzeć się o cienie dźwigające na zlanych potem ramionach dzbany wina i wody, kosze z owocami i rybami…”[1], wpatrzeć się w „sosny wyrastające wprost z białej skały. I kępy zeschniętej, szarobrązowej trawy siedzące jak jakieś dzikie ptaszyska w załomach cegieł i kamieni. I wyschłe pnie, całkiem białe, jak kości jakichś prehistorycznych zwierząt”[2], poczuć zapach chałwy, miodu i aromatycznych ziół, smak schłodzonej retsiny i rozgrzanych słońcem winogron… Można obserwować siebie, swoich towarzyszy podróży, obcych ludzi i wyciągać wnioski; pobyt w niezwykłym miejscu bywa sprawdzianem charakteru, testem niepodejrzewanych predyspozycji, zwierciadłem pozwalającym zobaczyć w innym świetle wcześniejsze nasze przekonania albo zerknąć na siebie i swoją tożsamość z innej perspektywy.
Bez wątpienia, dziennik podróży nic nie traci przez subiektywne spojrzenie, wręcz przeciwnie, nawet zyskuje, pod warunkiem, że zostaje ono wyrażone w odpowiednich słowach. Bo choć większość tego rodzaju dokumentów nie przechodzi do historii literatury, dają one czytelnikowi poczucie, że autor podzielił się z nim tym, co ma najcenniejszego: swoją duszą i obrazem świata, który się w niej odbija.
Szkoda tylko, że małe wydawnictwa, dające im szanse na zaistnienie, słabo sobie radzą z korektą; lepiej by się czytało „Niepoprawnie subiektywny dziennik podróży”, gdyby nie brakujące lub zbędne przecinki i literówki (jedna wkradła się nawet do tytułu książki; na szczęście otaczająca go nastrojowa fotografia tak przyciąga wzrok, że można w ogóle nie zauważyć omyłki). Ale o nich zapomnimy, a opowieść o wyprawie z Mazur na grecką wyspę zapamiętamy na dłużej.
---
[1] Jerzy Lengauer, „Niepoprawnie subiektywny dziennik podróży”, wyd. Mamiko, 2014, s. 72.
[2] Tamże, s. 87.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.