Zbrzydło, uważać bydło za niebydło
Witold Gombrowicz ma wyrobioną markę pisarza na miarę światową. Nie żaden tam nasz zaściankowy pisarczyk, ale twórca pełną gębą! Żadnych powiatowych drgnięć duszy, żadnych rzewnych wspomnień z dzieciństwa pełnych dworków, chabrów i kląskania za borem. Gombrowicz to polski eksportowy „Europejczyk”: biseksualny geniusz piszący gdzieś w dalekiej Ameryce Południowej i notujący w pamiętniczku swoje podboje wśród latynoskich tragarzy. Myśliciel nie na skalę kresowych mieścin, ale metropolii zachodnich. Zakorzeniony w liberalnej, zdesakralizowanej kulturze europejskiej. Wrogi zatęchłej zaściankowości polskiej.
Jakoś tak się złożyło, że od czasów późnego PRL-u polska inteligencja, zachłystująca się własną nowo odnalezioną zachodniością, najpierw odkryła Norwida, który na swojej zgorzkniałej emigracji miło odróżniał się od zadowolonego z siebie, rzewnego Mickiewicza, a potem właśnie Gombrowicza. Ten ostatni był lekiem na szarość i brud kryzysowej Polski. Niósł ze sobą powiew wielkiego świata. W kraju kruchty i komitetów PZPR obalał zaśmierdłe dogmaty, za jednym zamachem ośmieszając literaturę romantyczną, tradycję polską i zaściankową moralność. Rodzimy inteligent na progu nowego, lepszego świata, jaki niósł mu kapitalizm, z wypiekami na twarzy czytał Gombrowicza, który z rozkoszą opluwał polskość w jej landszaftowym wydaniu. Tak bardzo przywykłam do myśli, że Gombrowicz pisarzem wybitnym był, iż poza szkolną lekturą „Ferdydurke” i „Iwony, księżniczki Burgunda” nigdy nie zadałam sobie trudu, by go czytać. Jakoś automatycznie zakładałam, że jak wszyscy literaci z kanonu polonisty, jest po prostu nudny i infantylny. Ot, mniej więcej tak, jak w „Ferdydurke” – bodaj najgłupszej książce, jaką zdarzyło mi się czytać.
Ale w którymś momencie powiedziałam sobie, że trzeba sięgnąć do klasyki myśli europejskiej w powiatowej Polsce. Poznać perły myśli rzucane przez Geniusza przed ogłupiałe polactwo. Naprawdę chciałam! Przygotowałam się do czytania: napompowałam duszę ironią i pogardą dla polskiego kołtuna, obejrzałam kabaret Olgi Lipińskiej, by jeszcze bardziej nasycić się pogardą dla Ciemnogrodu. Zaparzyłam kawę i dalejże czytać Klasyka!
Wybrałam „Transatlantyk”. Raz, że za okrutnie kontrowersyjny jest uważany, dwa, że cienki, co po doświadczeniach z „Ferdydurke” miało już swoją wagę...
Wszystko przygotowane: nastrój, kawa, kot na kolanach, ironiczny uśmiech kosmopolity... I do Geniusza! Ssać mleko jego mądrości. Wraz z nim druzgotać polską tromtadrację. Palić pogardą buraczane twarze. Tyle że jakoś nie idzie! Ciężko. Jakbym słuchała majaczeń alkoholika, który uważa, że jest szatańsko bystry i dowcipny, ale z jego bełkotu nikt inny niczego wyłowić nie może. Powódź słów. Tabuny określników. Przymiotników. Rzeczowników. Słowa, słowa, słowa... Jakby autor wsłuchiwał się z lubością w swój głos. Tokował w świętym przekonaniu, że jest tak piękny i mądry, iż każde słowo trzeba spijać z jego warg słodkich. A może nawet kąsać w uniesieniu zwiotczałe usta Geniusza? W dodatku, z jakichś powodów, natrętna stylizacja. Ni to staropolszczyzna, ni to język kościelny. I rzeczowniki pisane wielką literą, jak w niemczyźnie (że niby autor coś w ten sposób przekazuje, myśl jakąś zbyt subtelną, by ją profanowi wprost powiedzieć).
Tyle że nie wiadomo, po co to wszystko. W gruncie rzeczy jest to historia pana, który we wrześniu 1939 roku, zamiast zgodnie z prawem i przyzwoitością zgłosić się do punktu mobilizacyjnego, by bronić napadniętej Polski, ucieka do Ameryki Południowej. A tam, nie wiadomo dlaczego, wikła się w jakiś absurdalny romans niepłciowy albo płciowy in spe w trójkącie z dwoma innymi osobnikami męskimi. Czyli, mówiąc wprost, zapis rzeczy mało chwalebnych, a przy tym groteskowych, nadętym językiem zapisanych. Jakby ktoś białym wierszem opisał swoją wizytę w toalecie. Coś zgrzyta, a przy tym zapach trochę nie ten...
Uważam, że niestety się nie pomyliłam: Geniusz nasz, orzeł przesławny Gombrowicz, jest dokładnie taki, jak owa tradycja polska, którą wyśmiewał. Odęty, przekonany o swojej wyjątkowości i żałośnie przewidywalny. Mogę więc z pełnym przekonaniem powtórzyć za Mistrzem: Gombrowicz wielkim pisarzem był. Mniej więcej tak wielkim, jak wszystkie kłamstewka, których ludzie używają, by przykryć własną małość.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.