Dodany: 20.12.2014 23:28|Autor: Frider
Upadek
Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, nie jest to jednak prawdą. Jej siła zależy od tego, jak duże są szanse, że się spełni. Gdy możliwości realizacji pragnień słabną, nadzieja marnieje, powoli rozwiewa się i znika. Na jej miejscu często pojawia się rozczarowanie, czasami rozpacz. Jeżeli powiązana była z najbardziej elementarnymi potrzebami człowieka lub za jej spełnieniem stały najwyższe wartości człowieczeństwa, wraz z jej uwiądem może pojawić się szaleństwo, prowadzące człowieka na spotkanie śmieci. Śmiało można więc zweryfikować zdanie wypowiedziane jako pierwsze: nadzieja nigdy nie umiera ostatnia, nawet jeżeli bierzemy pod uwagę tylko pozytywne uczucia. Bo czymże jest ona wobec miłości? To przecież miłość ostatnim pocałunkiem zamyka oczy człowieka i przywołuje uśmiech na jego wargi, nawet wtedy, gdy nadzieja dawno już odeszła w niebyt. Ta zaś odchodząc więcej zabiera niż daje. Po jej zniknięciu pozostaje mrok, wypełniony rozczarowaniem, urazą, rozpaczą, przerażeniem lub gniewem. Ten mrok czasami poprzedza śmierć duszy, a nawet ciała. Tak, nadzieja jest przereklamowana.
Tytułowa Marta to młoda kobieta, która po śmierci męża zostaje sama z czteroletnią córeczką. Postawiona w zupełnie nowej dla siebie sytuacji, wygnana do nieznanego środowiska, zmuszona jest do znalezienia sobie miejsca w obcym świecie. To bardzo trudne zadanie, bo pozbawiona środków do życia, nieposiadająca ani wykształcenia, ani specjalnych talentów kobieta musi samotnie zadbać o godną egzystencję zarówno swojego dziecka, jak i własną. Z dnia na dzień traci bogactwo, spokój, bezpieczeństwo i szczęście. Pozostaje jej nadzieja na poprawę losu i wiara we własne siły.
Gehenna Marty nie następuje nagle. Zaczyna się raczej niewinnie, od zamiany wygodnego mieszkania na ubogie poddasze. Pieniądze pozostałe ze sprzedaży dobytku szybko się jednak wyczerpują, narastające potrzeby prowadzą Martę od jednego miejsca do drugiego w poszukiwaniu pracy. Towarzyszymy jej w kolejnych rozczarowaniach, wraz z nią dziwimy się, że z pozoru łatwe do przezwyciężenia trudności stają się piaskami z koszmaru, wiążącymi stopy i niepozwalającymi na wykonanie kolejnego kroku. Nie ma pracy – nie ma pieniędzy. Nie ma pieniędzy – pojawiają się zimno, głód i cierpienie, z każdym dniem coraz bardziej dotkliwe. W szarpaninie Marty, gdzieś na uboczu, ale jednak bardzo wyraźnie, uczestniczy małe, przestraszone dziecko. Eliza Orzeszkowa pozornie nie poświęca mu dużo uwagi. Wraca do niego raczej rzadko, ale przy każdym takim epizodzie czytelnik cierpi coraz bardziej, obserwując jego fizyczną i psychiczną degradację. Ten właśnie obrazek – miłości matki, niewinności córeczki, jej ufności i powolnego gaśnięcia jest dla czytelnika bolesną raną, która nie goi się długo po zakończeniu lektury. Dziecko jest niewinne, nie rozumie świata dorosłych i dziwnych praw nim rządzących. Cierpi w milczeniu, poddając się swojemu losowi w niezrozumieniu jego bezsensu. Staje się ofiarą społecznego, milczącego wyroku, który nie pozwala jego matce na ratunek właśnie z tego absurdalnego powodu, że jest kobietą i matką.
Bezsilność, zupełna bezradność wobec niepisanych praw społecznych, silniejszych niż determinacja matki patrzącej, jak gaśnie jej córeczka. Trudno o bardziej bolesny temat i jednocześnie o lepsze jego zobrazowanie niż sposób, w jaki zrobiła to Eliza Orzeszkowa w „Marcie”.
W Polsce wieku XIX (kiedy rozgrywa się akcja) kobiety znajdowały się w specyficznej sytuacji. Chciałem początkowo napisać „godnej pożałowania”, ale jednak nie byłoby to zgodne z prawdą, określenie „specyficzna” jest zdecydowanie bardziej adekwatne. Otóż kobiety zamężne i młode dziewczęta pozostające na utrzymaniu rodziców nie mogły narzekać na nic, oprócz nadmiaru czasu i wszechobecnej nudy. Pozbawione jakichkolwiek obowiązków, spędzały czas na pełnieniu funkcji „pani domu” (jakkolwiek to określenie rozumieć), na zabawach, zakupach, plotkach ze znajomymi. Wyręczane przez służbę zarówno w opiece nad dziećmi, jak i we wszelkich pracach domowych, żyły pod kloszem, korzystając z dobrodziejstwa stałych zarobków swoich mężów. Problem pojawiał się, gdy zabrakło w domu mężczyzny. Jeżeli „pan domu” był na tyle bogaty (czy zapobiegliwy), aby na wypadek swojej śmierci zgromadzić majątek umożliwiający wdowie dostatnie życie, dla kobiety nie zmieniało się zbyt wiele oprócz tego, że brakowało w jej życiu osoby, z którą związała się węzłem małżeńskim. Jednak jeżeli po śmierci męża majątek okazał się niewystarczający do zapewnienia jej życia bez innego źródła utrzymania lub też został przejęty przez inne osoby, wówczas... kończył się dla niej znany świat. Od tej chwili musiała się zmierzyć z wyzwaniami, do których zwykle nie była w żaden sposób przygotowana. Wyrzucona poza nawias społeczeństwa, musiała pogodzić się z losem niepotrzebnego i niewygodnego pariasa.
W XIX wieku kobieta była rzeczą. Młoda, ładna i z dobrego domu mogła liczyć na adorowanie przez mężczyzn. Jeżeli jej mąż był bogatym człowiekiem, mogła liczyć na szacunek otoczenia. Jeżeli jednak splot okoliczności pozbawił ją opieki mężczyzny i jego wsparcia finansowego, stawała się niczym, niewidzialnym dla społeczeństwa duchem, zmuszonym do beznadziejnego błąkania się i ustawicznego poszukiwania trudno dostępnej pracy. „Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich (...) ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. (...) Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywać doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. (…) Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny”[1].
Ach właśnie, praca... Nie każdy jej pożąda i nie każdy potrzebuje. Współcześnie powszechnie dostępna, oferowana w nadmiarze i nieograniczonym wyborze, często pogardzana nawet przez ludzi mało zamożnych. Pracować może każdy – kobieta, mężczyzna, osoba wykształcona i zupełnie prosta, bez konkretnych umiejętności. Wystarczy chcieć i praca jest na wyciągnięcie ręki. W czasach Marty sprawa ta nie była taka jednoznaczna. Wykształcenie – prawdziwe, gruntowne wykształcenie zdobywane na uniwersytetach – było dostępne wyłącznie dla mężczyzn. Kobiety nie studiowały. Nie tylko dlatego, że uważano to za zbędne, także dlatego, że istniało społeczne tabu, określające jako rzecz niedopuszczalną, aby kobiety mogły poszerzać swoją wiedzę. Dlaczego? To pytanie jest zupełnie nieistotne w kontekście tej opowieści, po prostu społeczeństwo XIX-wieczne rządziło się prawami, które dla współczesnego czytelnika mogą być mało zrozumiałe. Kobieta nie miała więc szans na zdobycie wykształcenia poszerzającego jej możliwości i umacniającego pozycję w świecie. W zamian za to uczona była w domu sztuk służących ogólnie rozumianej elegancji: języków obcych (najczęściej francuskiego), śpiewu, gry na fortepianie czy podstaw rysunku. Wszystkie te umiejętności były jednak bardzo powierzchowne, przeznaczeniem ich było raczej zabawianie gości, niż faktyczne rozwijanie ewentualnych talentów: „wszystkiego po trochu, nie ugruntowanie i do dna... wszystkiego dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użytku...”[2]. Efekt tego mógł być tylko jeden: „nic nie uzbroiło mnie przeciw ubóstwu, nic nie nauczyło pracy”[3].
Świat zewnętrzny, poza domem, ukształtowany był przez i dla mężczyzn. To oni uważani byli za mających wrodzone talenty artystyczne, to oni mieli prawo pracować jako sprzedawcy czy projektanci. Kobieta, aby zasłużyć sobie na prawo do pracy, musiała albo wykazywać w jakimś kierunku wybitny talent, albo mieć dobrze wypracowane umiejętności. Niestety, osoby utalentowane to zawsze nieliczne jednostki, zaś aby nabyć wiedzę i umiejętności, potrzebne są studia... dostępne wyłącznie dla mężczyzn. Koło się zamyka.
„Marta” to studium stopniowego upadku. Historia młodej kobiety pozbawionej środków do życia i możliwości zdobycia ich to obraz tonięcia, z rozpaczliwymi próbami wypłynięcia na powierzchnię, schwytania chociaż na chwilę płytkich haustów powietrza. W tej książce uczuje się moc, a w zasadzie moc uczuć targa czytelnikiem w trakcie lektury. Sama narracja Orzeszkowej jest w jakiś sposób okrutna, pisarka nie pochyla się zbytnio nad nieszczęściem bohaterki, nie współczuje jej wyraźnie, raczej beznamiętnie wylicza kolejne ciężary na nią spadające. Obserwuje, nie wyrokuje, szczegółowo przedstawia czytelnikowi wydarzenia i pozostawia do jego własnej oceny. Jednocześnie jest bezlitosna dla społeczeństwa w całości. Nie waha się przed wytykaniem błędów także osobom, które w swoim mniemaniu stanowią „dobrą” część społeczności. Pokazuje ich niezdolność do uwolnienia się od konwenansów, strach przed przekraczaniem ustalonych zwyczajami granic. Piętnuje przymykanie oczu na ludzką krzywdę, wskazuje, że często nieudzielenie pomocy równa się świadomemu wyrządzeniu krzywdy.
Proza Orzeszkowej to wyjątkowe połączenie pięknego języka z trudną treścią. Pisarski kunszt autorki widać w przedstawianych kontrastach: swobodnych przejściach od ponurych, wilgotnych i ciemnych kamienic miasta do słonecznych, ciepłych ogródków podmiejskich dworków. Autorka prowadzi nas przez duszne i brudne podwórka, by na moment, wraz z błyskiem nadziei, ukazać polną drogę, wijącą się ku horyzontowi. Opisy, obrazy tła to bardzo mocna strona pisarstwa Elizy Orzeszkowej. W połączeniu ze znakomitą fabułą oraz z nabrzmiewającą emocjami narracją dostarcza czytelnikowi niepowtarzalnych doznań. Książkę czyta się jednym tchem. Zdania, gładkie i okrągłe jak rzeczne kamyki, niosą szorstką, ciężką i okrutną treść. Takie opowieści są bardzo potrzebne: nie pozwalają naszemu sercu zasnąć, ostrzą wrażliwość na ludzkie nieszczęścia i wyczulają na niesprawiedliwość.
Marta walczy, ale czy do końca? Jak już pisałem, nadzieja wcale nie umiera ostatnia.
---
[1] Eliza Orzeszkowa, „Marta”, Wydawnictwo Lubelskie, 1979, str. 167-169.
[2] Tamże, str. 107.
[3] Tamże, str. 95.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.