Brisingr. Historia człowieka, który kochał trzmiele
Uwaga: tekst zawiera szczegóły rozwoju akcji i nadaje się raczej dla tych, którzy z książką już się zapoznali.
Nie zamierzałam czytać tej książki. "Najstarszy" rozczarował mnie do tego stopnia, że postanowiłam spisać na straty p. Paoliniego. Jednak dziwnym trafem podczas wizyty w bibliotece "Brisingr" obrócił się do mnie swoim grubym grzbietem i szyderczo wyszeptał: "A więc poddajesz się?". I tym sposobem jednak przeczytałam trzecią część "Dziedzictwa".
Prawdę mówiąc, w książce wiele się nie dzieje, chociaż spokojne tempo akcji mnie osobiście nie przeszkadza. Co więcej, uważam "Brisingra" za lepszą książkę niż "Najstarszy". Nie pod wzlędem stylu, ten bowiem wydał mi się momentami zbyt pompatyczny. I na pewno nie pod względem oryginalności kreowanego świata, bo już dawno stwierdziłam, że "Dziedzictwo" to nic innego, jak mieszanka "Władcy Pierścieni", "Gwiezdnych wojen", "Ziemiomorza" i "Jeźdźców smoków z Pernu". W sumie trudno powiedzieć, co mnie przekonało do tej książki; po prostu czytało się ją dość szybko i przyjemnie.
Historia jest prosta, po wielkiej bitwie na końcu "Najstarszego" czas na kolejne potyczki, a w międzyczasie należy wywiązać się z przysiąg złożonych w tomie poprzednim.
Jeśli chodzi o fabułę: po lekturze wielu recenzji obawiałam się długich i bardzo nużących opisów bitew, z dokładnym uściślaniem, gdzie który oddział się ustawił i co zrobił. Jednak mimo że bitew jest faktycznie sporo, opisane są, moim zdaniem, po macoszemu i trochę dziecinnie. Do historii przeszedł już Roran, który zabił stu dziewięćdziesięciu trzech wrogów (ktoś to liczył!!!) - najwyraźniej nie wpadli oni na żaden sprytny manewr, np. by wyciągnąć mniej licznych przeciwników z miasta na otwartą przestrzeń lub choćby zajść Rorana od tyłu. Pojedynki też są jakieś blade. Ogromnie rozczarowała mnie śmierć jednego z Ra'zaców. Spodziewałam się rozgłośnego szczęku broni, podskoków, walki na śmierć i życie, potwornego stwora trzymającego się kurczowo życia, szlochów, kaszlu, wycia itd. Tymczasem straszny pogromca jeźdźców ginie w jednym akapicie. Trzask-prask i gotowe, nawet nie zauważyłam kiedy.
Ogromnie zirytowała mnie heroiczność bohaterów. Zdaje się, że Paolini ma poważny problem: Eragon miał dwa tomy, żeby nabyć nowych umiejętności i stał się po prostu zbyt silny, a przez to niewiele rzeczy przychodzi mu z trudem. A to zawsze skutkuje nudą.
Na tym nie koniec. Mamy przecież Rorana - He-Mana, który dokonuje cudów podczas bitew, pokonuje w zapasach urgala dwa razy większego i trzy razy cięższego oraz znosi pięćdziesiąt batów, co zresztą uważam za karę nadmiernie barbarzyńską, bo nawet na statkach pirackich dostawało się (przynajmniej w teorii) najwyżej trzydzieści dziewięć batów. Czarę przepełnia kropla w postaci Nasuady, która dokonuje tego, czego nigdy nikt nie dokonał, nacinając sobie ręce osiem razy, by przekonać hardego panka o swoim zwierzchnictwie.
To doprowadza mnie z kolei do spraw politycznych. Paolini chciał chyba wplątać w fabułę trochę dworskich intryg, ale cóż, nie przekonał mnie w najmniejszym stopniu. Zamiast zjednoczyć się w obliczu zagrożenia, każdy chce wyszarpnąć kawałek dla siebie i sprawić problemy prawdziwym dobrym wojownikom. Tych butnych pseudosprzymierzeńców trzeba bez końca ugłaskiwać, co w "Brisingrze" sprowadza się do prawienia komplementów. Raz jeszcze wspaniałość Eragona dała mi się we znaki: chłopak jest uwielbiany i podziwiany, wciąż się przed nim kłaniają i tytułują go a to "Argetlamie", a to "Cieniobójco". Nie bez przyczyny najbardziej podobała mi się ta część książki, w której Eragon wędrował zupełnie sam i nie miał kto mu lizać butów.
Rozterki duchowe bohaterów ("czy powinniśmy zabijać?") nie przeszkadzały mi za bardzo, chociaż chwilami miałam wrażenie, że Eragon to weteran wojny w Iraku czy ktoś taki. Jednak to, że Paolini przypomniał sobie o wpływie walk na psychikę młodego człowieka, jest godne podziwu. Wydaje mi się jednak, że bardziej pasowałyby do pierwszej, może do drugiej części. Do trzeciego tomu Eragon powinien okrzepnąć i zahartować się w zabijaniu.
O pompatyczności stylu już wspomniałam. Do łez doprowadził mnie fragment, w którym Eragon pada z wyczerpania i ma dość życia, ale nagle widzi trzmiela. I zamiast wymamrotać coś półprzytomnie i zachichotać histerycznie, on stwierdza z całą powagą, że trzmiel jest piękny i świat z trzmielem jest światem, w którym on, Eragon, pragnie żyć. Scena była jednocześnie patetyczna i groteskowa. Tak, moi państwo: Eragon, Shur'tugal, Argetlam, Cieniobójca, Płonące Ostrze, Cesarz Samotnych Wysp etc. etc. żyje na tym świecie dla trzmieli.
Wielkie brawa natomiast należą się za urgale i wzmianki o krasnoludzkich dzieciach, czyli to, czego zawsze brakowało mi u Tolkiena, gdzie wszystkie orki były brzydkie, więc bezwarunkowo złe, a wszystkie krasnoludy miały brody i dwieście lat.
W sumie "Brisingr" nie jest książką złą, lecz daleko mu do ideału. Jeśli ktoś jest "Dziedzictwem" zauroczony, ten tom również przyjmie z zachwytem. Jeśli jednak ktoś czytał już trochę fantasy i w ogóle powazniejszej literatury, może poczuć się zawiedziony. Ja, przy najlepszych chęciach, mogę postawić jedynie 3.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.