Dodany: 10.12.2014 20:37|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Bigos po nowozelandzku



Recenzuje: Rbit


Bigos. Potrawa niejednoznaczna. Treściwa, smaczna, aromatyczna, złożona z bardzo wielu składników. Jednak konsumpcja ma też efekty uboczne, od skutków wysokiej kaloryczności poczynając, na tchnieniach Eola trawiennego kończąc. Specyficzną cechą dania jest to, że znakomicie smakuje ugotowane w wielkim garze, a najlepiej po wielokrotnym podgrzewaniu coraz mniejszych (bo częściowo skonsumowanych) porcji.

Takim bigosem w sensie literackim jest z pewnością książka Eleanor Catton. Bardzo obszerna – ponad 900 stron (choć zabiegi edytorskie sprawiają, że liczba znaków na stronie jest nieco niższa niż standardowa). Stylizowana na powieść wiktoriańską, z charakterystycznym poprzedzaniem każdego rozdziału streszczeniem jego zawartości. Odznaczająca się tradycyjnym podejściem do czytelnika, skoncentrowanym na snuciu ciekawej opowieści.

A jest co opowiadać. Do położonego w Nowej Zelandii miasteczka Hokitika, zamieszkanego głównie przez ogarniętych gorączką złota poszukiwaczy, w roku 1866 przybywa młody angielski prawnik – Walter Moody. Przypadkiem trafia na zebranie gentlemanów stanowiących przedziwną mieszankę – od Maorysa i dwóch Chińczyków, przez niższych urzędników, agentów handlowych, aż po duchownego. „Tych dwunastu ludzi łączył jedynie ich związek z wydarzeniami z 14 stycznia, kiedy Anna Wetherell o mało nie rozstała się z tym światem, gdy umarł Crosbie Wells, Emery Staines zniknął, Francis Carver odpłynął w siną dal, a Alistair Lauderback przybył do Hokitika”*. Stopniowo Moody poznaje relacje wszystkich zgromadzonych, rzucające światło na wydarzenia owego feralnego dnia, i stara się zrekonstruować fakty. Hokitika okazuje się miejscem tajemniczym – każdy skrywa tu coś przed innymi i niesłychanie trudno jest dotrzeć do całej prawdy. W tle są pieniądze, oszustwa, opium, romanse i nieślubne dzieci. To wszystko w pierwszej, najbogatszej (400 stron) porcji bigosu, to znaczy części powieści. Kolejne są coraz krótsze, opowiadają o wydarzeniach zarówno następujących po owym sądnym styczniowym dniu, jak i go poprzedzających. Mimo że porcje się zmniejszają, smakują równie dobrze. Naświetlając zachowania bohaterów pod innym kątem, każą nam kwestionować wcześniejsze teorie i domysły.

Pożywkę dla zwolenników różnych literaturoznawczych post- i -izmów stanowić będzie dostosowanie konstrukcji powieści do astrologii. Ponieważ akcja każdego rozdziału rozgrywa się w konkretnym dniu, dla danej daty i miejsca można ustalić wzajemny układ Słońca, Księżyca i innych planet, a także umiejscowić je w odpowiednich znakach zodiaku. Część bohaterów symbolizuje planety, część – znaki zodiaku. Wynika to z ich charakterów i wzajemnych stosunków. Na przykład nietrudno zgadnąć, że Jowiszem będzie osoba kojarzona z siłą i władzą, czyli polityk Lauderback.

Jeśli chodzi o zajmujące opowiadanie historii, powieść Eleanor Catton sprawdza się znakomicie. Niemniej jednak nie jest pozbawiona wad. Strasznie irytuje maniera powtórzeń, na przykład na stronie 181: „Pritcharda gniewało... Pritchard nie wierzył... Pritchard przyjął... Pritchard wszedł... Pritchard rzucił...”. Tylko częściowo można to tłumaczyć chęcią ułatwienia czytelnikowi poruszania się pośród mnóstwa bohaterów. Niestety autorka nie wykorzystała potencjału, jaki wiązał się z egzotycznością Nowej Zelandii. Dominują dialogi i opisy zachowań bohaterów, prawie zupełnie brak opisów otaczającej te postacie rzeczywistości. Zarówno przyrodniczo-krajobrazowej, jak i tej bliższej – życia mieszkańców miasta Honkitika oraz niedalekiego obozu poszukiwaczy złota Kaniere. Motyw ludności tubylczej został ledwie zaznaczony. Maorys Te Rau Tawhare, choć jest jednym z głównych bohaterów, nie ma zbyt wielu okazji do przedstawienia kolorytu lokalnego. Szczerze mówiąc, gdyby zamiast Maorysa wstawić Indianina, a akcję przenieść do Kalifornii, czytelnik nie zauważyłby istotnej różnicy. Ponadto, niczym niejadalne ziarna ziela angielskiego, które przypadkiem znajdą się na talerzu bigosu, na bok z zawstydzeniem odłożyć musiałem fakt nadużywania przez autorkę (tłumacza?) określenia „dziwka” w odniesieniu do Anny Wetherell. Niezależnie od tego, czy mówi o niej marynarz, polityk, duchowny, czy nawet kobieta. Na kartach „Wszystkiego, co lśni” tym mianem obdarzono bohaterkę przynajmniej ze sto razy, „kurwą” nazwano kilkanaście razy, a delikatniejsza „prostytutka” pojawia się bodaj trzy- czy czterokrotnie.

Podsumowując: Jeśli nie oczekujecie wyrafinowanych podniet dla swoich kubków smakowych, a wystarcza wam, że porządnie się najecie – będziecie zadowoleni.


---
* Eleanor Catton, "Wszystko, co lśni", przeł. Maciej Świekocki, Wydawnictwo Literackie, 2014, s. 402.




Tytuł: Wszystko, co lśni
Autor: Eleanor Catton
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 932

Ocena recenzenta: 4/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2724
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: woy 12.01.2015 12:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzuje: Rbit Bi... | UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki
Jak zwykle degustibus - dla mnie ta książka jest żywym przykładem, jak można opowiedzieć skomplikowaną i naładowaną teoretycznie sensacyjnymi wydarzeniami opowieść w taki sposób, że kompletnie to nie obchodzi czytelnika, że czyta się to jak kronikę wypadków w brukowcu: ot, było zdarzenie, tu znaleziono trupa, a tam kogoś okradli. Zupełnie mnie to nie wciągnęło - gdyby pozostać przy porównaniach kulinarnych, nie był to bigos, co najwyżej olbrzymia micha kaszy bez omasty. A już te "dziwki" i "kurwy" rzeczywiście latają bez umiaru, jakby innych określeń na ten zawód języki nie znały. Nie wiem tylko, czyja wina, autorki, czy tłumacza.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: