Wczoraj miałem okazję obejrzeć przedpremierowo ekranizację pierwszej połowy książki "Igrzyska śmierci: Kosogłos". Po raz kolejny przekonałem się, że tego typu zagrywki mają tylko jeden cel: zarobić dwa razy na jednej historii.
"Igrzyska śmierci: Kosogłos - część I" są wyjątkowo nudne, czemu trudno się dziwić, bo tak naprawdę są tylko przydługim wstępem do prawdziwego filmu (takiego z wartką akcją i efektownym finałem), który zobaczymy już za rok... Czekanie 12 miesięcy na dokończenie historii to dla mnie za długo, ale rozumiem przyczyny takiej decyzji producentów.
Po pierwsze: do tego czasu "zwykli" widzowie zapomną, że obiecali sobie nie iść na drugą część, po tym jak wynudzili się oglądając pierwszą "połówkę". Po drugie zaś, będzie to świetna okazja, by sprzedać "fanom" edycję specjalną części pierwszej, uzupełnioną o 16 sekund (na Blu-Ray 26 sekund) nigdy nie pokazywanych scen usuniętych z kinowego filmu :)
Szkoda, że widzowie dają się wciągnąć w taką grę. Spośród czterech sławnych "skoków na kasę", tylko w przypadku ostatniej części Harry'ego Pottera, mieliśmy do czynienia z uzasadnionym podzieleniem historii na dwie części. W końcu "Harry Potter i insygnia śmierci" to naprawdę obszerna i obfitująca w wydarzenia książka.
Decydując się na podział "Kosogłosu" i skierowanego do podobnej publiczności "Zmierzchu: Przed świtem", producenci zdawali sobie sprawę, że ekranizują książki o stosunkowo niedużej objętości. Świadomie zdecydowali się zaoferować widzom dwugodzinne zawiązywanie akcji, by korzystając z siły marki, podwoić zyski. A że efekt jest równie ekscytujący jak wyścigi z balkonikami w domu starców? Kogo to obchodzi? Zanim fani się zniechęcą, seria i tak się skończy.
Jednak zdecydowanie największym przekrętem jest "Hobbit". Przerobienie króciutkiej książeczki, na epicką opowieść dorównującą "Władcy pierścieni" musiała doprowadzić do stworzenia czegoś karykaturalnego. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem Tolkiena. Przyznam też, że ekranizacja Trylogii Pierścienia przypadła mi do gustu, jednak po obejrzeniu w kinie pierwszej części "nowej trylogii" (ha...ha...ha...), wiedziałem, że nie wydam już ani grosza na oglądanie jej kontynuacji.
Peter Jackson nie jest wielkim reżyserem (ani scenarzystą) - co najwyżej sprawnym rzemieślnikiem. Dopóki mógł się trzymać fabuły stworzonej przez wielkiego pisarza, wszystko było ok. Ale takie rozwiązanie w przypadku "Hobbita" nie wchodziło w grę, bo oznaczało materiał na jeden i to niezbyt długi film. Postanowiono więc "stuningować" dzieło Tolkiena, dodając historie z du... przepraszam, chciałem powiedzieć historie oderwane od książkowych realiów. Efekt dość mizerny, ale najważniejsze, że kasa płynie na konto. I to takim strumieniem, że coraz częściej mówi się o ekranizacji kolejnego dzieła J.R.R. Tolkiena. Jeżeli weźmie się za to Jackson, to w 2050 roku będziemy mieli premierę filmu "Silmarillion XXXIII"...
Chciałbym wierzyć, że dzielenie ekranizacji książek na części (bez żadnego uzasadnienia), to chwilowa moda. Ale biorąc pod uwagę wyniki finansowe, można w ciemno obstawiać, że w przypadku największych przebojów prędzej doczekamy się filmowania pojedynczych rozdziałów niż rezygnacji z podziału na części.
Moja następna czytatka:
Dlaczego nie przepadam za Trylogią Helikonii?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.