Dodany: 18.11.2014 00:45|Autor: hburdon
Pochwała „Pięćdziesięciu odcieni”
Młoda dziewczyna spotyka księcia, okazuje się jednak, że książę jest zarazem bestią i nie szuka kandydatki na żonę, tylko na erotyczną niewolnicę. Dylemat jest dwojakiej natury: z jednej strony dziewicza Ana szybko odkrywa, że praktyki BDSM sprawiają jej przyjemność, jednak wychowana konwencjonalnie ma poczucie, że jej ekscytacja jest niestosowna. Z drugiej zaś strony Christian nie potrafi zamknąć swojego pragnienia dominacji w sypialni; próbuje kontrolować każdy aspekt życia Any, na co ona nie chce się godzić, choć bardzo jej na Christianie zależy. Jest to dość niecodzienne zobrazowanie codziennych problemów w związkach międzyludzkich. Każdy związek wymaga bowiem kompromisów i niekiedy trudno jest ustalić, gdzie przebiega granica pomiędzy koniecznym dostosowaniem się do potrzeb i wymagań partnera, a niedopuszczalnym poświęceniem własnej osobowości.
Trylogia „Pięćdziesiąt odcieni” zyskała sobie międzynarodową sławę głównie dzięki aspektom erotycznym. Nie sposób było przewidzieć, że 100 milionów czytelników, głównie mężatek powyżej 30 roku życia, tak zachłannie rzuci się na książkę o dominacji i uległości, erotycznych klapsach i zatyczkach analnych. W rozmowie z E. L. James, którą można obejrzeć na YouTubie (http://youtu.be/XzRbcL-a6M8 ), Barbara Walters pyta: „Jak sądzisz, dlaczego tak wielu czytelniczkom podoba się pomysł, żeby ktoś sprawował nad nimi kontrolę?” „Myślę, że seks tak silnie łączy się ze wstydem, kiedy jesteś związana, to nie możesz… no wiesz… nie mogę znaleźć słowa… [Tu Walters podpowiada: „Nie możesz się opierać”] Nie możesz się opierać i nie odpowiadasz za swoje działania”. Kluczowym słowem w tym dialogu wydaje się „wstyd”: nawet na oświeconym Zachodzie w XXI wieku kulturowe stereotypy nie pozwalają wielu kobietom przyznawać się do pragnień i fantazji seksualnych. „Pięćdziesiąt odcieni” pokazuje wyidealizowaną sytuację, w której te fantazje spełniane są przy całkowitej, entuzjastycznej aprobacie partnera.
Klimat tych książek jest baśniowy. Grey pod wieloma względami stanowi ucieleśnienie baśniowego księcia: nierealnie bogaty, nierealnie przystojny, znakomicie gra na fortepianie, świetnie tańczy, uprawia kick-boxing, płynnie mówi po francusku, pilotuje helikopter, itd., itp. Pragną go wszystkie otaczające go kobiety, ale jemu zależy tylko na tej jednej, niewinnej i szczerej, bo tylko ona jest w stanie rozmrozić jego serce. Poboczne postaci są stereotypowe i ich wątki również poprowadzone zostaną baśniowo. Właściwie jedyną osobą niepasującą do schematu jest Ana, która wie, czego chce, ma ambicje zawodowe i jasno dostrzega, jak problematyczny jest jej związek z Greyem. Jej rozterki sprawiają wrażenie tak autentycznych, że trudno nie doszukiwać się w niej alter ego autorki.
„Pięćdziesiąt odcieni” jest więc historią o dziewczynie, która potrafi samodzielnie podejmować odważne decyzje, kierując się sercem i wewnętrznym poczuciem moralności, ignorując zaś konwenanse i presję tak ze strony otoczenia, jak ze strony swojego wybranka. Ciekawy pomysł, wartościowe przesłanie – jest tylko jeden problem. Jak ujął to Salman Rushdie: „To jest najgorsza wydana drukiem książka, jaką kiedykolwiek czytałem”.[1]
Wierzę we wszystko, co napisałam powyżej. No, prawie wszystko. W dużym stopniu. A może po prostu odgrywanie advocatus diaboli sprawia mi perwersyjną przyjemność. „Pięćdziesiąt odcieni” ma swoje zalety, dzięki którym przebrnęłam przez wszystkie trzy tomy. Nie sposób jednak nie przyznać, że warstwa językowa tych powieści jest tak zła, że praktycznie neguje wszystko, co dobre. Po kilkadziesiąt razy na książkę powtarzają się te same frazy – ile razy można na przykład przechylić głowę na bok („he cocked his head to one side”)? Odpowiedź: 73 razy na przestrzeni trzech tomów. Autorka chyba zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń leksykalnych i korzysta ze słownika wyrazów bliskoznacznych, dlatego tekst upstrzony jest dość rzadko spotykanymi słowami typu „beguile” (oczarować) czy „mercurial” (zmienny); niestety nie chroni jej to przed takimi kwiatkami jak „I'm not just powerful–I'm omniscient” – chyba pomyliło jej się „omniscient” z „omnipotent” i zamiast „nie jestem silna – jestem wszechpotężna” wyszło „jestem wszechwiedząca”. E. L. James pisze jak nastolatka; trudno, widać nie ma ku temu szczególnych predyspozycji. Cytowany powyżej fragment wywiadu również pokazuje, że elokwencja nie jest jej najmocniejszą stroną. Ja się jednak pytam: gdzie był redaktor?!
Wystarczy. Dosyć się już nad tą książką znęcano. Na koniec chciałabym tylko przestrzec przed sięganiem po trzecią część trylogii. Pierwsze dwie przy dużej dozie ciekawości i tolerancji dają się strawić, ale trzecia jest po prostu straszna. Do tego wszystkiego, co oferują dwie pierwsze, dochodzą wątki kryminalne, których naiwność poraża nawet mnie. Wyłącznie dla autentycznych masochistów.
[1] http://www.telegraph.co.uk/culture/books/booknews/9596577/Sir-Salman-Rushdie-Fifty-Shades-of-Grey-makes-Twilight-look-like-War-and-Peace.html
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.