Dodany: 08.11.2014 21:02|Autor: Frider
Lekarz idealny?
Czy ktoś z Was słyszał kiedykolwiek o lekarzu Normanie Bethune'ie? Szczerze wątpię, nawet w środowiskach medycznych nie jest zbyt znany. Nie ulega wątpliwości waga jego dokonań w historii medycyny, jednak nie był jedną z tych postaci, których działania zmieniły fundamentalnie wiedzę i praktykę medyczną, jego odkrycia nie stały się kamieniami milowymi w rozwoju medycyny. Jaki więc był powód napisania biografii (jest nią bowiem, choć w mocno zbeletryzowanej formie, „Skalpel i miecz”) osoby, o której przeciętny człowiek nigdy nie słyszał?
Pierwszą wskazówką może być wstęp, napisany przez panią Sun Jat-sen (drugą żonę Sun Jat-sena – Soong Ching-ling. To nazwisko jest Wam już pewnie lepiej znane?). Córka chińskiego polityka i rewolucjonisty, twórcy (w zasadzie odtwórcy) Kuomintangu – chińskiej partii komunistycznej, wygłasza tutaj pean pochwalny na cześć „bohatera naszych czasów”[1]. Skupia się na udziale Bethune'a w wojnie domowej w Hiszpanii oraz na toczącej się mniej więcej w tym samym czasie wojnie Chin z Japonią. Zarówno ta przedmowa, jak i cała treść książki kładzie głęboki nacisk na kwestie ideologiczne komunizmu oraz wiarę Bethune'a w jego założenia, więc mogłoby się zdawać, że „Skalpel i miecz” jest nudnym manifestem politycznym, w którym postać lekarza stała się tylko tłem, lub może raczej marionetką, dla przedstawienia zalet komunistycznego systemu. Jednak w miarę lektury w czytelniku może zbudzić się fascynacja osobowością bohatera, złożonością jego charakteru, idealizmem poglądów. Postać Bethune'a staje się tragiczna właśnie teraz, po latach, gdy już wiemy, że jego bezgraniczne, absolutnie bezgraniczne oddanie pacjentom w imię ideałów komunizmu było mylną lokatą złota na złodziejskim koncie. Wiemy to dopiero dzisiaj – w czasach Bethune'a, przy braku możliwości przewidzenia przebiegu rewolucji październikowej w Rosji (oraz późniejszej rewolucji kulturalnej w Chinach), dla części lekarzy hasła komunizmu brzmiały bardzo pociągająco – nawoływały, by wrócić „do korzeni”, do bezinteresownej służby choremu, cierpiącemu człowiekowi.
Zacznijmy jednak od początku, gdyż życie Bethune'a prawie od samego startu układało się w sposób dramatyczny, wymagający komentarza. (Uwaga, zdradzam sporo szczegółów fabuły).
Dzieciństwo i młodość przyszłego lekarza nie zainteresowały autorów, zostały zaledwie naszkicowane. Dowiadujemy się, że jako syn prezbiteriańskiego duchownego dorastał w umiarkowanym dostatku, we wczesnej młodości podejmował doraźne prace różnego typu, umożliwiające mu dorobienie do czesnego na uniwersytecie. Jako dwudziestoparolatek, idąc za porywem serca, zaciągnął się jako sanitariusz do kanadyjskich wojsk biorących udział w walkach I wojny światowej we Francji. Tam został wkrótce poważnie ranny w udo, stracił zdolność do kontynuowania walki, został uznany za inwalidę i odesłany do kraju. W Kanadzie podjął przerwaną naukę, ale krótka służba wojskowa pozostawiła w nim nadspodziewanie głębokie ślady. Już jako oficer sanitarny wrócił do Francji, by czynnie uczestniczyć w działaniach wojennych. Po kilku miesiącach Niemcy ogłosili jednak kapitulację. Dla Bethune'a oznaczało to konieczność znalezienia sobie nowego miejsca w świecie. „Wojna postawiła kropkę na życiu Bethune'a studenta, a teraz stawiała znak zapytania przed Bethune'em – dojrzałym mężczyzną”[2]. Coraz wyraźniej widać, że był niespokojnym duchem, człowiekiem pełnym energii i wewnętrznej siły; pomimo tego okres powojenny spędził w Anglii, gdzie zmienił się na krótko w zgnuśniałego dandysa, zajmującego się głównie kolekcjonowaniem dzieł sztuki. Jego życie zmierzało pozornie w kierunku stabilizacji: poznał kobietę swoich marzeń, przygotowywał się do otwarcia prywatnej praktyki lekarskiej. Jednak niespokojna natura nie pozwoliła mu na normalne ułożenie sobie przyszłości. Ciągłe nieporozumienia z żoną, niezadowolenie ze zorganizowanego trybu życia pchały go do wędrówek po Europie. Dużo pił, trwonił beztrosko majątek. Na szczęście przyglądał się także pracy najlepszych europejskich chirurgów, dużo studiował.
Po roku włóczęgi i szaleństw wrócił ze swoją młodą żoną do Kanady, do Detroit. Praktykę lekarską otworzył w niefortunnym miejscu – w dzielnicy biedoty i „domów z czerwonym światłem”. Tutaj zaczęła do niego docierać najprostsza prawda, której „nie nauczono go na kursach w Toronto, Londynie, Wiedniu i Berlinie: najbardziej potrzebowali jego pomocy ci, którym najtrudniej było za nią płacić”[3]. Honoraria za leczenie były niewysokie, niektórzy pacjenci starali się spłacać długi usługami lub drobnymi podarkami. Sam nie cierpiał biedy, ale do rozpaczy doprowadzał go fakt, że – z powodu nędzy – chorzy zgłaszają się do niego zwykle zbyt późno, ze zrujnowanym zupełnie zdrowiem. W tym czasie otrzymał propozycję podjęcia pracy w szpitalu miejskim. To nowe zajęcie odmieniło (finansowo) los Bethune'a. Do jego gabinetu zaczęli zgłaszać się ludzie zamożni, jego lekarska sława rosła i przysparzałą mu coraz więcej wymiernych, pieniężnych korzyści. Jednak praca ta, często polegająca na badaniu i leczeniu błahostek, nie dawała mu satysfakcji. „Pieniądze to był początek i koniec. Brał, ile mógł, i powracał do swoich pierwszych pacjentów w slumsach, aby odnaleźć stracony spokój, zdeptany ideał lekarza, służącego chorym i biednym”[4].
Rozdźwięk pomiędzy ideałami i etyką a zasadami wyznaczonymi przez korporację lekarską stawał się coraz większy. Bethune z przerażeniem dostrzegał, że lekarze mogliby udzielać znacznie większej liczby porad, praktycznie – wszystkim potrzebującym, gdyby nie ograniczały ich narzucone odgórnie zasady dotyczące kwot wynagrodzenia za poradę. Rzucił się z zapamiętaniem w wir zajęć zawodowych, starając się samodzielnie wypełnić lukę stworzoną przez innych medyków. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że stopniowo ulegał „wypaleniu zawodowemu” – pracował zbyt dużo, był zniechęcony, nie widział rezultatów swojej pracy, stawiał zbyt wysokie wymagania sobie i innym. Przestał wierzyć w możliwość zmiany społeczeństwa, czuł wstręt do swoich kolegów i do siebie. Zaczął pić. Wyczerpujący tryb życia przyniósł tragiczne skutki, Bethune zapadł na gruźlicę. W tamtych czasach choroba ta była wyrokiem śmierci. Nie istniały zwalczające ją antybiotyki, stosowane leczenie sanatoryjne odwlekało tylko nieuchronny koniec. Bethune zupełnie się załamał, rozstał z żoną i wyjechał do sanatorium, aby czekać na ostatni, śmiertelny krwotok.
Tam znalazł czas na śledzenie doniesień medycznych, uzupełniał swą lekarską wiedzę. Natrafił na artykuł poświęcony nowej metodzie chirurgicznego leczenia gruźlicy – u ludzi cierpiących na jej jednostronną odmianę wykonuje się sztuczną odmę, powodującą zapadnięcie się płuca, a dzięki temu jego wymuszony odpoczynek oraz pogorszenie warunków do bytowania bakterii. Dla Bethune'a ta informacja stała się światełkiem w tunelu: postanowił poddać się eksperymentalnej terapii bez względu na jej skutki. „Nadzieja? Nie, to jeszcze nie nadzieja – mówił sobie – to tylko umacniające się postanowienie”[5]. Zabieg zakończył się sukcesem. Bethune otrzymał nowe życie i podjął kilka postanowień. „Nigdy już więcej żadna żywa istota nie znajdzie się pod jego skalpelem jako obcy mu, sam w sobie istniejący organizm, stanowiący tylko problem chirurgiczny. Człowiek to ciało i marzenia. Nóż jego, ratując ciało, uratuje i marzenia (...) Tak, on będzie wśród tych, którzy szukają, są pełni niepokoju, walczą, niosą dar życia”[6]. Miał wtedy 37 lat, ale można powiedzieć, że w tym momencie dopiero się narodził.
Bethune stał się orędownikiem walki z gruźlicą metodami chirurgicznymi. Jednocześnie nawoływał do zapobiegania tej chorobie, stawiał na wczesne wykrywanie i wczesne leczenie. Stał się sprawnym operatorem, na szeroką skalę wykorzystującym metodę, która jemu samemu ocaliła życie. W tym czasie cały cywilizowany świat ogarnięty był kryzysem. Bethune dostrzegał niepokojące sprzeczności, kiedy zastanawiał się nad życiem gospodarczym świata jako całości. „Milionom ludzi brakło odzieży, a w Stanach Zjednoczonych zaorywano pola bawełniane. Dziesiątki milionów cierpiały głód, ale Kanada paliła swoją pszenicę”[7]. Analizował bliski związek gruźlicy z biedą. U osób bogatych rozwijała się powoli i zwykle była leczona, u ludzi biednych przebiegała szybciej i zawsze kończyła się niepomyślnie. Lawinowy wzrost zachorowań kojarzył ze wzrastającą nędzą społeczeństwa, pogłębiającym się kryzysem, dotykającym głównie ludzi i tak już będących w złej sytuacji materialnej. Nie zdając sobie początkowo z tego sprawy, stał się komunistą – był pewny, że zmianę tego stanu rzeczy może wymusić tylko wprowadzenie pojęcia „zdrowia publicznego” i dbałość państwa jako instytucji o bezpłatną opiekę zdrowotną dla wszystkich jego obywateli. Bethune został gorącym, walczącym zwolennikiem tej teorii. Zainteresowanie tym tematem zaprowadziło go na międzynarodowy kongres fizjologów w Leningradzie (już ZSRR), gdzie miał możliwość obserwować, jak działa socjalistyczna medycyna. Jej dostępność, bezpłatność, powszechność i rozbudowana sieć bezpłatnych sanatoriów zrobiły na nim olbrzymie wrażenie. Po powrocie do Kanady postanowił podobne mechanizmy wdrażać we własnym kraju, widząc w nich możliwość renesansu medycyny jako służby człowiekowi. Napotkał jednak opór środowiska lekarskiego, bojącego się utraty swojego znaczenia i korporacyjnej siły.
Nieco rozczarowany i zniechęcony, Bethune podjął się nowego wyzwania – wyjechał z kanadyjską jednostką medyczną do toczonej wojną domową Hiszpanii, gdzie stanął po stronie Republiki. Zorganizował przewoźny bank krwi, po raz pierwszy w historii wykonując transfuzje tuż przy linii frontu, praktycznie w ogniu toczących się walk. Uratował w ten sposób mnóstwo istnień ludzkich, żołnierzy, którzy bez przetoczenia krwi skazani byli na śmierć. Widział okropności wojny w całej ich pełni – śmierć, krew, niedolę wygnanych, płacz osieroconych dzieci i rozpacz rodziców próbujących za wszelką cenę zapewnić przetrwanie swojemu potomstwu. Jak sam później napisał: „tu, w walczącej Hiszpanii, przeraża go banalność słów”[8]. Właśnie w Hiszpanii zrozumiał, że obecność na froncie, gdzie praca jest najprostsza, a walka toczy się o szczytne ideały, wyraża sens jego istnienia. Dla niego nie było już odwrotu, zdefiniował swoje poglądy na życie, zawód lekarza i los człowieka chorego. Naturalnym tego następstwem, krokiem, który musiał wykonać, stał się wyjazd do walczących z japońskim najeźdźcą Chin. Tutaj ogień wypełniający kanadyjskiego lekarza miał go spalić do końca.
Chiny to ostatni etap życia Bethune'a. Wyjechał tam jako czterdziestosiedmioletni, zdeklarowany już komunista. Nigdy nie opuścił tego kraju. Pracował po całych dniach i nocach, z zaciśniętymi zębami przeprowadzał operacje tuż za linią frontu, a czasami w ogniu walk. Do legendy przeszły jego objazdowe zespoły operacyjne, z lekarzami, którzy potrafili samodzielnie, pracując nawet po 70 godzin bez przerwy, przeprowadzić ponad sto operacji. Oprócz tytanicznej pracy i niepospolitych umiejętności swoich rąk podarował jeszcze Chinom nowoczesną organizację szpitali, dbał o jak najwyższe standardy higieniczne i techniczne. Chińscy żołnierze czcili go jak bożyszcze, szli do walki z jego imieniem na ustach, wierząc, że jeżeli zostaną ranni - Bethune ich uzdrowi. Już za życia stał się postacią legendarną, półbogiem ratującym umierających. Na wszystko to zapracował stalową wolą, niezłomnością w dążeniu do celu, nieludzko wręcz ciężką pracą, poświęceniem w służbie cierpiącemu człowiekowi. Jego śmierć nie jest zaskakująca – operował z powodu braków sprzętowych bez rękawiczek; podczas zabiegu zranił się w palec, doszło do infekcji, która w krótkim czasie doprowadziła do jego śmierci w wieku 49 lat, po dwóch latach służby rannym w komunistycznych Chinach.
Ten najważniejszy okres w życiu Bethune'a bardzo trudno ubrać w słowa. Był idealistą bezkompromisowym. Jego poglądy nie ulegały zmianom w miarę spadających nań coraz cięższych doświadczeń i cierpień. Do samej śmierci pozostał takim lekarzem, jakim – wydawałoby się – być niepodobna. „Lekarzem bez granic”, niepobierającym wynagrodzenia, nie szukającym osobistych zysków, za jedyny cel stawiającym sobie zdrowie i życie pacjenta, bez względu na jego rasę, pochodzenie, majątek czy jakiekolwiek inne czynniki. Stał się komunistą, gdyż ten system – w jego teoretycznym wymiarze – stawiał na równość wszystkich ludzi, ich braterstwo i prawo do identycznego traktowania w chorobie. Dla Bethune'a komunizm stanowił wzorzec, praktyczne spełnienie etycznych i moralnych ideałów będących fundamentem jego lekarskiego sumienia. Jednocześnie był osoba wyjątkowo wrażliwą, wyczuloną na cierpienia drugiego człowieka, „marzył o dniu, kiedy lekarz będzie jak artysta, upiększający ogród ludzkiego życia”[9]. Lekarz doskonały? Trudno powiedzieć – warunki, w jakich przyszło mu pracować, z jednej strony były bardzo trudne, ale z drugiej strony selekcjonowały pacjentów w sposób wykluczający tarcia na linii lekarz – pacjent, oszczędziły mu uciążliwości leczenia (czy też po prostu kontaktu) ludzi chorobę traktujących w sposób instrumentalny. Mówiąc inaczej: warunki, w jakich pracował, dawały pole do pielęgnowania i rozwoju ideałów, mimo że zabiły człowieka, który im służył. W niczym to nie umniejsza podziwu dla Bethune'a – trudno tutaj nie zwrócić uwagi, że mało kogo byłoby stać na poświęcenia, które były jego udziałem. Czy to, co udało mu się osiągnąć, było warte ceny życia? Nie powinniśmy zadawać takiego pytania – w jego uszach prawdopodobnie zabrzmiałoby ono obraźliwie.
Na zakończenie chciałbym przytoczyć słowa Mao Tse-Tunga, tak oto oddającego hołd Normanowi Bethune'owi:
„Wszyscy powinniśmy się uczyć od niego bezinteresowności i ofiarności. W ten właśnie sposób można stać się człowiekiem, przynoszącym wielki pożytek ludowi. Człowiek może być obdarzony większymi czy mniejszymi zdolnościami, ale tylko posiadanie tych cech czyni z niego człowieka o wielkiej duszy, prawdziwego człowieka, człowieka moralnego, człowieka, któremu obce są niskie pobudki”[10].
„Skalpel i miecz” jako dzieło literackie budzić może mieszane uczucia. Napisane jest co najmniej poprawnie, styl nie budzi zastrzeżeń, czyta się je łatwo i z dużym zainteresowaniem. Razić mogą natomiast liczne wtręty dotyczące komunistycznych ideałów, często pisane w sposób raczej sztuczny, przesadzony. Należy jednak odnotować, że autorzy zdołali się oprzeć pokusie zawarcia w książce ideowej propagandy – komunizm jest tutaj przedstawiony jako służba drugiemu człowiekowi w pozytywnym, lekarskim znaczeniu. Namawiam do przeczytania jej głównie z jednego powodu: pokazuje, kim możemy się stać, jeżeli całą siłę woli skupimy na dążeniu do jednego tylko, szlachetnego celu. Pokazuje nieprawdopodobną siłę człowieka niezachwianie wierzącego w swoje ideały i bez oglądania się na jakiekolwiek czynniki zewnętrzne dążącego do ich spełnienia.
---
[1] Ted Allan, Sydney Gordon, „Skalpel i miecz”, przeł. Aldona Szpakowska, wyd. Książka i Wiedza, 1961, str. 14.
[2] Tamże, str. 30
[3] Tamże, str. 37
[4] Tamże, str 40
[5] Tamże, str. 55
[6] Tamże, str. 60
[7] Tamże, str. 85
[8] Tamże, str. 183
[9] Tamże, str. 331
[10] Tamże, str. 352
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.