Dodany: 31.10.2014 18:12|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

5 osób poleca ten tekst.

Dianie


Dwudziesty piąty dzień października dwa tysiące czternastego roku.
Jadąc trójką od północy, wjechałem w kręte i stare, senne i ciemne, uliczki Jawora, małego miasteczka na brzegu Pogórza Kaczawskiego. Na jednym ze skrzyżowań skręciłem w boczną szosę kierując się na Myślibórz, minąłem wioskę, w chwilę później parę charakterystycznych zakrętów i zaparkowałem na szerokim poboczu przy przystanku, miejscu już wcześniej wypatrzonym na googlach, w centrum malutkiej wioski ukrytej wśród lasów i wzgórz Chełmów, w Myślinowie.
Siedziałem w samochodzie pijąc kawę i gapiąc się przed siebie – w ciemność podkreślaną dwiema lampami ulicznymi. Czekałem na świt i myślałem o ciągu zdarzeń, które doprowadziły mnie tutaj. Zdarzeń rozciągniętych na wiele lat, właściwie na całe moje życie, skoro na ich początku mieściłem umiłowanie książek i słów. Wspomniałem syna, który już blisko 10 lat temu znalazł Biblionetkę i powiedział mi o niej, wspomniałem swoją decyzję przyjazdu do Tomaszowa, decyzją dziwną dla mnie wobec mojej niechęci przebywania w licznym gronie nieznanych mi osób, wspomniałem prowadzące ku rzece schody i Dianę siedzącą na nich, naszą korespondencję i ostatnie lato, a na koniec tamtą chwilę nad mapą i nagłą decyzję przyjazdu tutaj.
Rozwidniało się. Założyłem ochraniacze i kurtkę, wziąłem kije i plecak, sprawdziłem zamknięcie drzwi samochodu i poszedłem dróżką biegnącą przy kościele.
Celem pierwszego mojego wyjazdu w góry, pierwszego po powrocie z siedmiomiesięcznej włóczęgi po Polsce, było niczym nie wyróżniające się wzniesienie, jedno z setki na tym pogórzu, ale jednocześnie wzgórze noszące jej imię, i dla niej, dla Diany, przyjechałem tutaj. Nie, jej nie ma, przyjechałem dla siebie, dla mojej pamięci o niej. Chciałem związać wspomnienia o Dianie, obraz jej osoby, z tym miejscem; chciałem, aby dzięki temu ta góra stała się dla mnie naprawdę jej górą. Górą Diany. Chciałem też poświęcić jej swój czas – jako odkupienie tamtego letniego czasu, który mogłem, a nie poświeciłem jej.
Wąska wstążka asfaltu skończyła się przy kościele, zbocze wznosiło się po prawej. Chwilę szukałem przejścia w zwartych zaroślach przydrożnych, w końcu podniosłem ręce i przedarłem się na łąkę. Szedłem pod górę nie mogąc skupić myśli rozłażących się wszy w stronę pracy, wytrzymałości butów na przemakanie w mokrej trawie, niedomagań samochodu. Czy na pewno zgasiłem światło w środku?
Byłem trochę zły na siebie, nie takie miało być moje dzisiejsze wędrowanie.
Przeciąłem zagajnik, między drzewami siedział jeszcze półmrok, znowu wyszedłem na polanę. Wznosiła się, szedłem więc dalej chcąc ustalić, która kępa drzew pokrywa szczyt. Gdy już byłem tam, otworzył się przede mną ładny widok: niewielką dolinkę wypełniały zielone jeszcze drzewa i czerwone dachy domów; z paru kominów spokojnie unosił się jasny dym. Nieco na prawo ponad drzewa wystawała szpica kościelnej wieży, a wyżej i dalej piętrzyła się ładna góra: Wysoka - przeczytałem na mapie. Na lewo, grzbietem długiego wzniesienia, biegła szosa; widziałem wolno przesuwające się, mrugające między drzewami, światło samochodu i słyszałem odległy szum jego motoru. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka jesiennego ranka, zbliżał się wschód, ale Jutrzenka nie miała siły rozgarnąć pasa granatowych chmur nad horyzontem. Zszedłem nieco niżej w poszukiwaniu miejsca na chwilę przerwy śniadaniowej, a wtedy zobaczyłem szutrową drogę trawersującą zbocze. Poszedłem nią, kończyła się na kępie krzaków, w pobliżu była zatoczka, miejsca było dość na zawrócenie samochodu.
Pójdę w drugą stronę zobaczyć gdzie się zaczyna, może kiedyś przywiozę ją … - ta myśl sama, zupełnie sama, pojawiła się we mnie, jak wiele razy w czasie moich wędrówek. Pojawiła się i zamarła w połowie, gdy uświadomiłem sobie, że jej nie ma. Drgnąłem od gwałtownego szarpnięcia w piersi, oczy zapiekły, w gardle urosła gorzka gula. Po chwili zrozumiałem, mrugając powiekami, że oto mam swoją chwilę bliskości z Dianą.
Góra Diany. Jej góra. Nie wiem kiedy, może za miesiąc, może za kilka lat, ale wrócę tutaj. Dlaczego? Nie wiem.
Nie wiem, jakie byłyby dalsze losy naszej znajomości, może trwałaby i nawet pogłębiła się, może cicho i w milczeniu zanikłaby, jak tyleż innych znajomości, ale stało się inaczej: śmierć Diany utrwaliła naszą znajomość, a ją samą uczyniła mi bliższą.
Mam nadzieję, że czas tego nie zmieni.

“(...) jednostka, to co w osobie ludzkiej, w jej myśli najbardziej niezwykłe, nie umiera, pozostaje w pamięci Boga i będzie wskrzeszone.”
Marcel Proust

24 lipca, parę tygodni przed śmiercią, Diana napisała do mnie ostatni list.

„Krzysztofie (…), mam nawrót tych strasznych bóli. Tracę nadzieję. To są jedne z najgorszych dni (i nocy) w moim życiu. Nie mam siły ci odpisywać. Odezwę się jak poczuję się lepiej. Może kiedyś się ten koszmar skończy. Nic nie pisz, wiem że czasem o mnie życzliwie myślisz i to wystarczy.”
Liścik zatytułowała „Może potem”….

Myślałem o niej życzliwie, ale przecież jej chodziło o to, czy myślę ciepło. Czy tak o niej myślałem? – pytałem się siebie wiele razy. Wtedy, w czasie tych letnich dni, o których nie wiedziałem, że są jej ostatnimi dniami, wtedy niewątpliwie tak: myślałem ciepło. Wcześniej raczej nie, aczkolwiek zawsze życzliwie.
Z nią było inaczej niż jest z pewną moją kumpelką, którą nierzadko mam chęć złapać w pół i wyściskać, mimo iż jest przyjacielem i nie łączą nas więzy erotyczne. W Dianie było coś, co onieśmielało mnie trochę, co kazało trzymać dystans, było coś bliskiego arystokratyczności. Diana miała wysokich lotów kulturę połączoną z dystynkcją i elegancją, także wiedzę, mądrość i umiejętność wyrażania swoich myśli. Przy niej czułem się tym, czym w istocie jestem: kanciastym i niezgrabnym robotnikiem.
Od szeregu tygodni budzi się we mnie zdumienie i żal wywołane zupełną i nieodwracalną zatratą tego wszystkiego, co ona umiała i co o niej stanowiło; zniknięcie świata budowanego przez nią całe życie. Świata, który był Dianą. Wtedy przypominają mi się słowa Prousta, które cytuję tutaj, w tekście mającym być kolejną moją próbą pogodzenia się z jej nieistnieniem.
Była tylko znajomą, nie przeżywam traumy, normalnie funkcjonuję: pracuję, czasami śmieję się, czasami smucę, marzę, czytam o moich górach i planuję swoje jesienne i zimowe wędrówki po Sudetach. Ale cokolwiek robię, czasami pojawia się myśl o niej, o tym, co właściwie jest nie do pojęcia i nie do przyjęcia: nie ma Diany. Nie ma jej!
Parę tygodni temu, gdy wieczorem włączyłem komputer, zobaczyłem czwórkę w kółeczku (piszę tutaj o symbolu programu skype) zamiast zwykłej trójki. Poczułem silne uderzenie serca; szybko, drżącymi palcami, przesunąłem kursor i kliknąłem na kółeczko. To nie była Diana, a Tomek, jedyny człowiek, który czasami jest mi towarzyszem w moich samotnych wędrówkach sudeckich. W pierwszym odruchu ochrzaniłem go za to drżenie rąk, później przepraszałem, teraz jestem mu wdzięczny za tą chwilę przeżywania jej odejścia.
W komputerze mam folder „listy”, a w nim foldery nazwane imionami osób z którymi prowadzę korespondencję. Jeden z nich nazwany jest „Diana”. Gdy dzisiaj trafiłem w to miejsce i zobaczyłem jej imię pod znaczkiem koperty, przyszło mi do głowy, że powinienem przenieść folder do archiwum - tam, gdzie trzymam listy osób, z którymi korespondencję prowadziłem. Nie zrobiłem tego, bo wydało mi się to czymś niestosownym i za szybkim. Może kiedyś przeniosę nasze listy, na pewno nie teraz, bo dla mnie Diana jeszcze nie odeszła ostatecznie. Nie mogę wyzbyć się oczekiwania sprostowania, zaprzeczenia tamtej szokującej wieści. Wiem, że nie żyje, ale jest coś we mnie, co wbrew wiedzy czeka na jej słowa. Na nią. Siedzę wieczorem przy książce lub komputerze, i nagle to coś każe mi otworzyć pocztę lub zajrzeć do Biblionetki, na jej stronę, żeby sprawdzić, czy napisała coś w ostatnich dniach. Dowiaduję się, że nie napisała, ale ta wiedza nie gasi odrobiny nadziei, która uparcie siedzi gdzieś głęboko we mnie.
Któregoś dnia uświadomiłem sobie, że nie pamiętam treści jej ostatniego smsa do mnie. Sprawdziłem, mam go (i mieć będę) w telefonie, jest krótki, ale jakże wymowny!:
„Krzysztofie, ciesz sie kazdym dniem, kazda godzina.”
Wysłała go 23 lipca…
Sprawdziłem swoją odpowiedź: pisałem o staraniu się i o trudnościach, także o zaproszeniu mojej córki i jej chłopaka na kolację do restauracji rybnej, czyli po prostu paplałem trzy po trzy, niewiele zdając sobie sprawy z tego, co z nią i w niej się działo. Byłem dalej niż mogłem być wtedy, gdy ona cierpiała, prawdopodobnie przeczuwając swoją śmierć.
A kilka dni wcześniej pisała do mnie o samotności cierpiącego człowieka!
Teraz już nic nie mogę naprawić i źle mi z tego powodu.

Wracam do tego jej smsa (a otwierając go, mam dziwne wrażenie pomieszania przeszłości z teraźniejszością – jakby ona w tej chwili mi go wysłała, jakbym w studnię czasu zaglądał i słuchał słów nieżyjącej osoby), czytam po raz kolejny i kolejny raz czuję żal do siebie o tą swoją odległość; wtedy chciałbym cofnąć czas w nadziei na bycie bliżej niej w tamte dni. Coraz częściej myślę, że te jej słowa są przesłaniem dla mnie, testamentem, który powinienem wypełnić. Błąka mi się po głowie niejasna myśl o mojej powinności wobec Diany, o odebraniu w ten sposób chociaż odrobiny bezsensu jej śmierci.
Jej sms wywarł na mnie wielkie wrażenie nie tylko wspomnianym cofnięciem czasu, ale i zgodnością swojej wymowy z wnioskami, do których doszedłem w pracy nad swoim stosunkiem do siebie i do życia: w chwilach ostatnich człowiek osiąga to, do czego dążyć powinien przez całe życie - prawdziwą mądrość życiową. Uświadamia sobie bezsens jakże wielu swoich dążeń, zmartwień, obaw; wtedy wie, jak bardzo niepotrzebne były jego pragnienia osiągnięcia znaczenia, poklasku, sukcesów materialnych, budowania wysokiej wieży swojego ego. Wierzę, że wstydzi się swoich niegodnych uczynków, rozpychania się łokciami i szkodzenia innym, a żałuje nie wypowiedzenia słów, na które ktoś czekał; żałuje chwil nie przeżytych, a spędzonych byle jak i jeszcze popędzanych. W stanie tej mądrości człowiek wie, że życie należy pozytywnie przeżyć gromadząc w sobie to, co najlepsze. To, co ma szanse, o ile w ogóle taka istnieje, na utrwalenie w pamięci Boga i na wskrzeszenie.
Proust nie wierzył w możliwość wskrzeszenia, ja też nie wierzę, o tyle nam trudniej, ale ta idea jest tak bardzo urokliwa, że przez to jedno pomocna, a słowa mówią o celu, ku któremu mamy dążyć.
Diana poznała go, zrozumiała i przyjęła. Niesprawiedliwość życia w pełnym poznaniu u jego kresu.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1402
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: Lykos 31.10.2015 12:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Dwudziesty piąty dzień pa... | Krzysztof
Krzysztofie, dziękuję Ci za tę piękną wypowiedź. Natknąłem się na nią dopiero dzisiaj, ale za to w przeddzień Wszystkich Świętych - zaraz wychodzę na cmentarz - więc chyba w bardzo stosownym czasie.

Trudno nie kochać Diany. Zasłużyła na takie wspomnienie.
Użytkownik: Krzysztof 29.01.2016 21:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Krzysztofie, dziękuję Ci ... | Lykos
Witaj, Lykosie.
Dziękuję Ci za słowa o Dianie, za zajrzenie tutaj.
Odpisuję dopiero teraz, bo rzadko zaglądam do Biblionetki, a zaglądam rzadko, bo nie publikuję tutaj swoich tekstów, a pod starymi panuje cisza. Zajrzałem, bo pomyślałem, że może ktoś napisał, a jeśli tak, to wypadałoby odpisać.
Nosiłem się z zamiarem napisania jeszcze jednego tekstu poświęconego Dianie, ale raczej nie napiszę go; inaczej: nie opublikuję tutaj. W miarę upływu czasu coraz mniej osób trzymało mnie tutaj, a teraz, gdy po raz pierwszy od kilku miesięcy stronę otworzyłem, zobaczyłem reklamy i tekst czytatki wyświetlony obok wąskim paskiem. Reklamy są, Diany nie ma.
Lykosie, wiedz, że miałem i mam Cię za osobę godną szczególnego szacunku i uznania.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: