Dodany: 06.09.2014 23:34|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Wsłuchajcie się w głos rzeki


Jak się można dowiedzieć z przedmowy, jakiś niemiecki recenzent oświadczył: „{...) nigdy bym nie uwierzył, że nie będę mógł się oderwać od książki, która ma niezrozumiały tytuł i jakieś dziwne zdjęcie na okładce”[1]. Mogłabym napisać coś bardzo podobnego, a zarazem zupełnie innego. Innego – bo ani jedna, ani druga ze wspomnianych cech raczej nie bywa czynnikiem, który by mnie mógł zniechęcić do czytania: „niezrozumiały tytuł” (o ile tylko autor nie postanowił zagrać czytelnikowi na nosie, co na szczęście jest rzadką przypadłością) prawie zawsze da się wyjaśnić, gdy się człowiek dostatecznie zagłębi w treść, zaś „dziwne zdjęcie” (w tym przypadku doprawdy nie wiem, cóż w nim dziwnego? Jeśli już, to prędzej można je określić jako „tajemnicze” czy „intrygujące”!) raczej przyciąga, niż odpycha… Podobnego – bo zgadzam się z pierwszą częścią stwierdzenia, wstawiając tylko po przecinku inne zdanie podrzędne: „której autor ma skłonności do dziwacznych eksperymentów stylistycznych”. Albowiem nie znoszę, organicznie nie znoszę:

- wypowiedzi włączonych w narrację bez wydzielenia ich stosownymi znakami interpunkcyjnymi, chyba że są przytoczone w ramach strumienia świadomości bohatera/narratora;
- mieszania w jednym akapicie, ba, nawet w jednym zdaniu czasu i/lub osoby narracji, jak również braku granicy optycznej między wydarzeniami rozgrywającymi się w innym czasie i/lub miejscu. Czy to taka filozofia, zakończywszy zdanie w rodzaju „Idę ulicą X w kierunku Y” wcisnąć „ENTER” i dopiero wtedy przejść do kolejnego zdania: „Z.Ż. nie wiedział, że…”? Kto tego nie robi, zdaje się albo lekceważyć czytelnika (w domyśle: „Kimże on jest, żebym dla jego przyjemności miał(-a) tak ciągle klikać i klikać?”), albo robić mu na złość („A niech się męczy…”);
- powtarzania bez wyraźnego powodu fraz lub całych zdań.

Z powyższych powodów na dobre powiedziałam „nie” jednemu nobliście, a paru pisarzy nie zakwalifikowałam do grona swoich ulubieńców, choć inne walory ich do tego predestynowały. Czytanie czegoś podobnego jest bowiem jak marsz w niewygodnych butach: cóż z tego, że ładna okolica wokół, skoro w kontemplacji przeszkadzają obolałe pięty? A jednak… komuż nie przytrafiła się nigdy sytuacja, w której widok był na tyle piękny albo towarzysz podróży na tyle miły sercu, albo cel wędrówki na tyle szczytny, że w jakiś czarodziejski sposób znieczulił wszystkie otarcia i odciski, dając poczucie nieziemskiej satysfakcji? Dopiero na miejscu poczuło się te nadwyrężone nogi, ale i tak w pamięci zostało tylko wspomnienie niezwykłych wrażeń i emocji…

Otóż tak właśnie wyglądała moja wędrówka przez z górą 600 stron „Głosów Pamano”. Oczywiście, widziałam te wszystkie wypowiedzi w rodzaju „Ale ograniczył się tylko do życzę szczęśliwej podróży, proszę pani”[2] i „(…) mężczyzna zasugerował moglibyśmy pójść do takiej kawiarni, o której wiem, że”[3], to ze sześć razy powtórzone zdanie „(...) ze strony matki, Pilar Ramis z Trivii, tej pół dziwki, pół latawicy, o której lepiej nie wspominać przez szacunek dla biednego Anselma”[4] – ale te niedogodności były tak mało znaczące w zestawieniu z tym, co się działo i czego się dowiadywałam o bohaterach, że właściwie przestałam je rejestrować gdzieś w połowie objętości powieści. A co się działo?

Akcję rozbił autor na dwie główne płaszczyzny czasowe, oddzielone od siebie przestrzenią mniej więcej sześćdziesięciu lat.

Na początku lat 40. w maleńkim katalońskim miasteczku Torena, jak w całej Hiszpanii, rządzą wszechwładni frankiści, a w górach – choć wojna domowa już się skończyła – wciąż kryją się oddziały partyzantów. Ani jedni, ani drudzy nie cofną się przed niczym, by postawić na swoim… chociaż nie, partyzanci nie mają oporów przed zabiciem za jednym zamachem kilkudziesięciu dorosłych umundurowanych ludzi, ale tylko funkcjonariusze reżimu potrafią skazać na śmierć dziecko „w zastępstwie” dorosłego członka rodziny... Są tacy, którzy przystają do nich z przekonania albo dla kariery; ale są też i tacy, jak nauczyciel Oriol Fontelles, którzy zakładają znienawidzony mundur falangisty wyłącznie ze strachu. I ze strachu biernie przyglądają się przestępstwom popełnianym w majestacie prawa, sądząc, że w ten sposób uchronią chociaż siebie i najbliższych. Tyle że nie wszyscy najbliżsi chcą być takim kosztem chronieni – na przykład żona Oriola, Rosa, woli raczej zginąć w nędzy niż pozwolić, by dziecko ujrzało ojca w faszystowskim uniformie albo, co gorsza, słyszało, co mówią o nim inni… Dlatego nauczyciel zostanie sam ze wszystkimi swymi wątpliwościami i sam zapłaci za owoce decyzji, którą ostatecznie podejmie…

Na przełomie XX i XXI wieku nauczycielka Cristina Bros udaje się do Toreny, by sprawdzić, czy w przygotowanej do wyburzenia starej szkole nie znajdzie jakichś materiałów do planowanej wystawy o historii edukacji. Prócz zakurzonych podręczników zdobywa kilka zeszytów zapakowanych w pudełko po cygarach. Ale nie ma w nich uczniowskich wypracowań, tylko długi, pisany na raty list, który nigdy nie dotarł do adresatki. Z zapisanych kartek wyłania się prawdziwa historia człowieka, którego pamięć czcili wyznawcy generalissimusa, zaś pozostali mieszkańcy miasteczka znienawidzili na tyle, że natychmiast po zmianie władzy postanowili odesłać jego postać w niebyt. Tina, choć ma sporo własnych kłopotów (syn, wychowany w „atmosferze wolności, multikulturalizmu i ponadpartyjnego transwersalizmu”[5], postanawia wstąpić do klasztoru, mąż spotyka się ukradkiem z inną kobietą, a do tego jeszcze zdrowie zaczyna szwankować), niespodziewanie dla samej siebie wciela się w rolę reporterki śledczej w nadziei przywrócenia czci niesłusznie potępionemu nauczycielowi. Może się spodziewać, że podjęła się niezwykle trudnego zadania, bo przecież niewielu już zostało ludzi pamiętających, co się działo w Torenie przed pięćdziesięciu paru laty. Ale nie ma żadnego powodu podejrzewać, że to, co robi, będzie kolidowało z inną, dość kuriozalną misją, którą realizuje już od lat pewna osoba dysponująca górą pieniędzy, żelazną wolą i brakiem skrupułów…

Te dwa wątki splatają się ze sobą tak ściśle, że momentami zatraca się poczucie czasu, do którego to wrażenia przyczynia się zastosowana przez autora technika narracji: akcja płynnie przenosi się z lat czterdziestych w pięćdziesiąte, siedemdziesiąte czy też w pierwszą dekadę naszego wieku, z biednego nauczycielskiego domku do rezydencji miejscowych bogaczy albo do ratusza, z Toreny do Sort, Barcelony lub… Watykanu. I chociaż część ważnych faktów zostaje ujawniona stosunkowo wcześnie, cały czas w tle czai się tajemnica, cały czas istnieje jeszcze jakiś element niepewności – nawet w tej historii sprzed lat, o której, zdawałoby się, po odkryciu przez Tinę zeszytów wiadomo już wszystko.

Ale nie sam wątek sensacyjny jest tym, co tak przykuwa uwagę dosłownie od pierwszej do ostatniej strony; to także ludzie, ich portrety, sceny przedstawiające relacje między nimi. Najlepiej rozpracowaną psychologicznie postacią jest Oriol, co się rozumie samo przez się; czytelnik widzi jak na dłoni jego pozornie wątłą (a jednak, jak wykażą dalsze wydarzenia, ponadprzeciętnie silną) osobowość, ma okazję patrzeć na niego zarówno oczyma narratora zewnętrznego, jak i jego własnym spojrzeniem, utrwalonym na kartach niewysłanego listu. Niewiele ustępuje mu Elisenda, chociaż nie, ona po prostu ukazana jest w nieco węższej perspektywie – ale też nie należy do ludzi, którzy byliby skłonni wyznać komuś prawdę o sobie, podobnie zresztą jak Tina, również zatrzymująca tylko dla siebie swoje uczucia i myśli, choć z zupełnie innego powodu, jak Marcel, Valentí, Jacinto, których poznajemy praktycznie przez same ich słowa i czyny. Ale nawet postacie z dalszego planu – Jordí i Arnau, rodzina Ventura, a przede wszystkim ojciec i syn Serallacowie (mistrzowskie są te ich dialogi przy wykuwaniu nagrobków!) – potrafią grać doskonale, tworząc pełne emocji i wyrazu sceny.

I nie jest tu ważne, po czyjej stronie leży obiektywna racja polityczna (jeśli taka w ogóle istnieje); ważne jest to, jak zachowują się ludzie w sytuacjach konfliktu i zagrożenia, ile człowieczeństwa pozostaje w człowieku, któremu dano zbyt wiele władzy albo odebrano zbyt wiele wolności… I o tym szemrze – pięknie – rzeka Pamano.


---
[1] Jaume Cabré, „Głosy Pamano”, przeł. Anna Sawicka, wyd. Marginesy, 2014, s. 5.
[2] Tamże, s. 146.
[3] Tamże, s. 201.
[4] Tamże, s. 200.
[5] Tamże, s. 103.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3280
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: