Dodany: 10.08.2014 19:10|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Gdzie jest ojczyzna?


W małym miasteczku Senta w serbskiej Wojwodinie – a wówczas po prostu jeszcze w Jugosławii – żyją sobie prawie sami Węgrzy. Nie ruszają się poza obręb swojej enklawy, chodzą do węgierskich szkół, pracują w paru lokalnych instytucjach lub we własnych gospodarstwach, kupują co prawda za jugosłowiańskie dinary, ale w sklepach obsługiwanych przez Węgrów, więc nie muszą nawet znać urzędowego języka. Nic to dziwnego na tych pograniczach, gdzie zawsze mieszały się języki, czasem i religie, jak w (węgierskich? słowackich?) Koszycach, (polskim? ukraińskim?) Lwowie, (francuskim? niemieckim?) Strasburgu i tylu innych miejscowościach. Że jest zgrzebnie i mało wytwornie, to też nie żadna nadzwyczajność – kilkaset kilometrów na północ, na południe i na wschód jest prawie identycznie, z uwzględnieniem lokalnej specyfiki poszczególnych krajów ówczesnego bloku wschodniego. I ciągle jeszcze (a jest prawie połowa lat siedemdziesiątych), tak jak na całym tym obszarze, pobrzmiewają tu ciche echa krzywd, jakich doznali zwykli ludzie od gorliwych wyznawców stalinizmu (w rodzinie Kocsisów ich ofiarą padł dziadek Ildi i Nomi), a jeśli nawet zostawiono ich we względnym spokoju, nie każdemu jest w smak, że „jakiś komunista nie wiadomo skąd zarządza, na kogo masz się uczyć, jak pisać swoje imię”[1].

Dlatego Miklós i Rózsa przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjeżdżają z kraju, wkrótce sprowadzają też do siebie córki. Kocsisowie nad podziw dobrze asymilują się we wcale nie tak gościnnej Szwajcarii. Rodzice z robotników najniższej kategorii stopniowo przeistaczają się w drobnych przedsiębiorców, dziewczęta uczą się i pomagają im w prowadzeniu interesu. Gdy Ildi wchodzi w wiek dojrzały, w kraju jej dzieciństwa zaczyna się źle dziać: ludzie, którzy przez tyle lat żyli obok siebie w zgodzie, mówiąc różnymi językami i uczęszczając do różnych świątyń – podjudzani przez nacjonalistycznych polityków, nagle stają się wrogami. Nawet bezstronni, nikomu niewadzący Węgrzy, stanowiący ledwie ułamek populacji dawnej Jugosławii i niewiele większy – obecnej Serbii, zostają zmuszeni do wystąpienia w obronie bliżej nieokreślonych racji kraju, z którym łączy ich tylko to, że kilkadziesiąt lat wstecz ktoś, nie pytając ich o zdanie, wykreślił granicę tak, że ich rodzinna ziemia nagle znalazła się tam, a nie gdzie indziej. Ciężko tak się troskać o pozostawionych w ojczyźnie krewnych, ciężko patrzeć, jak nowi znajomi – również uchodźcy z Bałkanów – zaczynają sobie skakać do oczu albo nagle znikają… I wcale nie jest lekko skonstatować, że choć wojna tocząca się jakiś tysiąc kilometrów dalej w żadnym stopniu rodowitych Szwajcarów nie dotyczy, to w jakiś sposób zmienia ich spojrzenie na cudzoziemców, choćby ci już – tak jak Kocsisowie – od ładnych paru lat mieli tutejsze obywatelstwo.

Ta niekomfortowa sytuacja staje się dla dwudziestoparoletniej Ildikó pretekstem do nostalgicznej wędrówki po krainie lat dziecinnych – wędrówki, jaką każdy człowiek prędzej czy później odbywa, jeśli tylko ma choć jedno dobre wspomnienie z dzieciństwa – a równocześnie do analizy swojej pozycji tu i teraz. Które miejsce jest naprawdę jej ojczyzną? Peryferie miasteczka w Wojwodinie, gdzie przez tyle lat się nic nie zmieniało, gdzie przyjeżdżało się, żeby z ulgą stwierdzić, „że pniak do rąbania drzewa stoi na szczęście w tym samym miejscu, przy chlewiku, niedaleko wychodka, że Mamika nie kupiła krów ani bażantów, tylko nadal mieszka ze świniami, kurami, gęśmi i kaczkami, że na strychu nadal pozostał maleńki gołębnik (…) że śliwa rośnie tam, gdzie rosła przez wszystkie lata”[2], że wciąż tak samo – „tak niewyobrażalnie”[3] – smakuje napój o nazwie traubisoda, i wszystko, od gotowania posiłków i obrabiania ogródka po wesele i pogrzeb, odbywa się wedle pradawnego zwyczaju? Ale jeśli nie ma tam już kogoś, kto czuwał nad tą niezmiennością starego domostwa Kocsisów, a cała okolica wyludniła się tak, że „rozrasta się tylko cmentarz”[4]? A zatem szwajcarskie miasto, którego starym mieszkańcom w obecności obywateli świeższej daty wciąż zdarza się napomknąć, że „homo balcanicus, wie pan, po prostu jeszcze nie przeszedł oświecenia”[5] i że „w ogóle to niedługo nie będzie już najemców, którzy wiedzą, co to jest Hacktätschli czy Wurschtwegge, nie żebym miała coś przeciwko czewapcziczi czy börekowi (…), ale spędzam całe dnie, tłumacząc na migi tym wszystkim Jugolom, Albańczykom, Turkom i Hiszpanom, jak działa pralka!”[6]? Nie wiemy, jak się potoczą losy Ildi – żegnamy się z nią, gdy jest na początku swojej nowej drogi; wiemy, że jej wyprowadzka z rodzinnego domu i rezygnacja z pracy w rodzinnej kafeterii „oznacza dla nich [rodziców] odwrócenie się od rodziny”[7], choć chyba nie tak do końca, skoro matka wciąż przysyła jej ulubione smakołyki. Ale kim się będzie czuła za dziesięć, dwadzieścia lat? Czy będzie umiała, tak jak jej rodzice, „milczeć, znosić różne rzeczy, a jeśli słuchać, to tylko jednym uchem”[8]? Czy już zawsze będzie odwiedzała tylko na tutejszym cmentarzu „coś na kształt mogiły zbiorowej”[9], myśląc o grobach krewnych pozostałych w Wojwodinie? Tę sytuację można ekstrapolować na wszystkich emigrantów, którym względy czy to finansowe, czy to polityczne nie pozwalają odwiedzać dawnej ojczyzny. Bo właściwie nie sama wojna bałkańska jest tu istotna. Ile wojen zakończyłoby się zaraz po wypowiedzeniu, ilu pogromów i czystek, i innych niesławnych przedsięwzięć nigdy by nie było, gdyby każdy spoglądał na drugiego nie przez pryzmat jego nazwiska, rysów twarzy, języka, którym mówi, religii, którą wyznaje – tylko tego, jakim człowiekiem jest on sam?

Dobra to i wyrazista historia; może nie tętni bardzo gwałtownymi emocjami, może odrobinę irytuje niewyeksponowaniem dialogów (wplecenie ich w narrację jednym ciągiem lepiej odzwierciedla strumień świadomości narratorki, za to zmusza czytelnika do pochłaniania trzydziesto-, czterdziestowersowych zdań, co wymaga dużego natężenia uwagi) – ale porusza istotne kwestie bez patosu, bez przesady, ze szczyptą dyskretnej ironii i sporą dozą liryzmu. Jeśli więc ukaże się u nas jeszcze jakaś powieść Melindy Nadj Abonji (zastanawiacie się, skąd to dziwnie wyglądające nazwisko? Cóż, w krajach niemieckojęzycznych nie każdy wie, jak wymówić węgierskie „Nagy Abonyi” – lepiej było je zapisać fonetycznie), chętnie ją przeczytam.


---
[1] Melinda Nadj Abonji, „Gołębie wzlatują”, przeł. Elżbieta Kalinowska, Wydawnictwo Czarne, 2012, s. 167.
[2] Tamże, s. 16-17.
[3] Tamże, s. 13.
[4] Tamże, s. 219.
[5] Tamże, s. 81.
[6] Tamże, s. 223.
[7] Tamże, s. 226.
[8] Tamże, s. 217.
[9] Tamże, s. 229.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1183
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: SiostraDarka 21.09.2015 19:17 napisał(a):
Odpowiedź na: W małym miasteczku Senta ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Jakże aktualny temat! Książka wylądowała w schowku.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: