Dodany: 30.05.2009 20:40|Autor: Bozena
Idea duchowego rozwoju a proces indywiduacji
„Oddałem się (...) na służbę duszy. Kochałem ją i nienawidziłem jej – ona to jednak była moim największym skarbem. Tylko oddanie się duszy otwierało przede mną możliwość przeżycia własnego istnienia jako względnej całkowitości i sprostaniu mu.
[...] Wszystkie moje prace, wszystko, co stworzyłem w dziedzinie intelektu, wywodzi się z (...) inicjalnych obrazów i snów. [...] Badania naukowe były sposobem, były jedyną mą szansą, by wyrwać się z tego kłębowiska. Inaczej materiał ten uczepiłby się mnie jak rzep psiego ogona albo oplótłby mnie niczym wodorosty. Dołożyłem wszelkich starań, by zrozumieć każdy obraz, każdą treść – na ile się dało – ująć racjonalnie, a przede wszystkim, żeby je wcielić w życie. To bowiem właśnie najczęściej się zaniedbuje”[1].
W „Wspomnieniach, snach, myślach” - wewnętrznej autobiografii Carla Gustava Junga spisanej przez jego asystentkę (kiedy miał on osiemdziesiąt trzy lata) - autor opowiada o staraniach właśnie, o nadludzkim wysiłku - w ciągu całego życia - zmierzającym do zrozumienia swych duchowych obrazów i mistycznych odczuć, w końcu ich zracjonalizowaniu. Są one esencją dzieła.
To niesłychanie ciekawa książka, głębokie wyznanie, jasno opowiedziane, gdzie zdarzenia zewnętrzne są ważne tylko na tyle, na ile wiążą się ze zdarzeniami wewnętrznymi. Całej reszty zewnętrzności – nie ma. Czytelnik wrażliwy, refleksyjny zarazem (lecz nie skrajny racjonalista) odkryje tutaj to, co najbliższe mu jest. Co jest w nim samym. To nie tylko wybitnie wartościowy pod względem poznawczym tekst, ale też piękny literacko. Estetyzowany.
Przyszły twórca psychologii analitycznej, pojęć: zbiorowej nieświadomości, archetypów, ekstrawersji, introwersji, kompleksu, persony, typów psychologicznych, autor setek publikacji i prac, zwłaszcza z dziedziny psychologii, psycholog i psychiatra, profesor, najlepszy uczeń Zygmunta Freuda, od którego w pewnym momencie współpracy odwrócił się w wyniku sporu w kwestii libido[2], miał od dzieciństwa świadomość inności swej. Osobliwości.
Obdarzony niesłychaną wolą życia, był jednak „ku śmierci”. Z jednej strony w dosłownym znaczeniu - od chwili, gdy bardzo malutki po raz pierwszy znalazł się blisko niej (zawisł na moście zaczepiony nogą o pręt balustrady nad wodospadem Renu) aż po kolejne doświadczenia; a z drugiej strony, w przenośnym znaczeniu „był ku śmierci”, bo w dwunastym roku życia (wówczas to odczuł boski pierwiastek swej duszy patrząc na gotycką katedrę) przeczuł nieprzemijalny świat umarłych wpisany w świat żywych – przemijalny, i odtąd pociągał go kontrast: życia i śmierci.
Świat pierwszy w nas (nasza nieświadoma przed-wiedza) to według późniejszej teorii Junga archaiczne drobiny naszej duszy, składowe, rozmaite kombinacje w niej żywotów przodków - nie tylko tych najbliższych nam czasowo, przestrzennie, ale i sprzed wieków, z praczasów, z różnych miejsc.
Jung skupiony niezmiennie (mimo rozlicznych zajęć naukowych i badawczych) na swych wewnętrznych przeżyciach: sennych marzeniach, fantazjach, mistycznych doświadczeniach, zawierzył im; umiejscawiały się one bowiem na granicy życia i śmierci; a to jest pomost pomiędzy świadomym i nieświadomym. To jest miejsce, które go najbardziej przez całe życie interesowało. Uznał szybko, chłopcem będąc, że jego przeznaczeniem... tajemnica jest. Odkrywał ją powoli dla siebie, strzegąc kolejnych fragmentarycznych odsłon przez kilkadziesiąt lat; nieufny, bo, jak mniemał przez długi czas, innym to samo co jemu zapewne nie przytrafiało się, i, być może, inni nie mieli podobnych odczuć co on. Nie mógł, a i nie chciał narażać się na dotkliwe odtrącenie czy śmieszność. I tak już niegdyś, w szkole, doświadczył niedobrego: uważany był za dziwaka i kabotyna, krętacza, który „ściągał” skądś niezrozumiałe dla ogółu zagadnienia (tutaj, wypracowania). A taka - nieprawdziwa - ocena bolała.
Niezrozumienie Junga przez otoczenie – pogłębiało jego samotność wewnętrzną, bo zewnętrzna - pod osłoną maski, persony - w późniejszych latach i na użytek społeczny dawała się jakoś znieść. W wewnętrznej samotności doświadczał on obecności „obrazu Boga”, co nie było tożsame z powszechnie rozumianą wiarą w Niego, i co stanowiło istotę rozmyślań dziecka, młodzieńca, mężczyzny, starca w końcu. To kwestia nigdy nieporzucona przez Junga, jak i kwestia sprzeczności w człowieku (dwie dusze w nim), Boga w trójcy jedynego, jak myśl o dążności do jedności czterech żywiołów - od czwór-cy. I myśl o tym, że wola Boża może być straszna, o wypędzeniu Adama i Ewy z raju. Bóg wszechmogący, a dopuszczający w akcie Stworzenia grzech (?), karzący za niego, dopuszczający wiele rzeczy pożałowania godnych. Dorastając, pytał sam siebie, dlaczego w swych snach, wizjach i fantazjach jako małe dziecko widział to, czego nigdy w swej świadomości wcześniej nie doświadczył.
Wewnętrzna niezgoda Junga na przyjmowanie sakramentów świętych przez większość teologów, pastorów, wiernych... bez autentycznego (co, takie miał przekonanie, zaobserwował podczas liturgii) odczucia boskiego doświadczenia była jedną, pośród wielu, z najważniejszych przesłanek studiowania dzieł teologicznych, dzieł z dziedziny nauk przyrodniczych, medycyny, alchemii, psychologii, historii, filozofii, a zwłaszcza narodzin i rozwoju rozmaitych religii. Doszedł on do wniosku, że religia nie jest duchowym aktem, dzięki któremu człowiek byłby w stanie nawiązać osobisty stosunek z Bogiem, a zapisem treści, jak w mitach, baśniach czy legendach, z których (najogólniej rzecz biorąc, co zaprzątało jego uwagę) wywieść można instynktowne, pierwotne zachowania człowieka. Chociaż Bóg był oczywisty dla Junga, to nie na zasadzie wiary, której dowieść nie można, a osobistego doświadczenia go, mistyk i uczony konsekwentnie twierdził, że doświadczenie obecności Boga nie przejawia się w studiowaniu religijnych treści czy uczestnictwie w mszach świętych.
W dzieciństwie bacznie przyglądał się przez wiele lat, jak ojciec jego - pastor - cierpiał chrześcijańskie męki, albowiem nie wierzył w to, czego nauczał parafian, musiał więc każdego dnia narzucać sobie pozory wiary, maskę-personę, by wytrwać w wykonywanym zawodzie, co ostatecznie (obok niezadowolenia w małżeństwie) pozbawiło go radości życia, wzmagając nieprzerwane bolesne rozdarcie. Do końca - w braku ukojenia.
A czy matka Junga wierzyła w Boga? Trudno powiedzieć. Za dnia - była to niezwykle czuła kobieta, nocą archaiczna i... niegodziwa. Odzywało się w niej ni stąd, ni zowąd kompensacyjne, nieświadome, archetypowe dopełnienie „ja” świadomego, czego mały Carl nie mógł jeszcze rozumieć i nazwać, ale na podstawie tej akurat obserwacji nazwał w sobie tę niezdefiniowaną, kompensacyjną (przeczutą) część numerem 2. I kiedy numer 1 - był dzieckiem, zachowywał się i bawił może jak dziecko (chociaż i z jego zabaw wyłaniały się istotne wizje podległe później gruntownym rozważaniom, stanowiły też przyczynki do odwołań mistycznych i badań naukowych), to numer 2 równocześnie (tajny) – był starcem już, godnym samemu sobie autorytetem, przeczuwającym słynne Nietzscheańskie Niewysłowione.
Kompensacja (nieświadomość) jest cieniem, możliwe, że nie niegodziwym. Idzie o to, że jest to dopełnienie winne zmierzać w związku ze świadomością do całkowitości, do współistnienia sprzeczności. To wniosek Junga wywiedziony z badań psychoanalitycznych, i jasno wyrażona myśl, że zajmowanie się treściami nieświadomymi (dopełnieniem) określa przemianę człowieka i kształtuje go.
Na bazie doświadczeń na samym sobie, badań pacjentów na gruncie własnej psychologii analitycznej, studiów dziejowych i kulturowych sięgających do człowieka pierwotnego, poznanych przełomowych dla niego dzieł: Pitagorasa, Heraklita, Platona, Eckharta, Nietzschego, Schopenhauera i wielu innych, gruntownego przyswojenia treści legend i mitów... uporczywego analizowania „Fausta” Goethego - Jung nie wypowiedział się za przyrodzoną dobrocią w człowieku; był przekonany, jak o niczym, że pod osłoną kwiecia rozgrywa się bezlitosna tragedia człowieka, że dopełnienie jest cieniem złym.
I dopóki Jung wypierał złe obrazy w sobie, i nie chciał lub nie potrafił domyśleć myśli do końca (jak wielu z nas, jak i ja nie domyślam do końca złych przeczuć, złych snów, wypierając tym samym hipotetyczną możliwość spełnienia ich), dopóty czuł się źle. W dzieciństwie miał nerwicę, co, jak się zdaje, nie znaczy, że potem nie mógł, w założeniu, być bliski niej[3]; słowo: potem - oznacza dalszą część jego życia, kiedy to wnikał głęboko w swoje marzenia senne, wizje, fantazje... mistyczne stany, i psychicznie dobrze się czuł.
Wewnętrzne życie nie zastąpi nigdy zewnętrznego[4], odwrotnie też; ważna jest tutaj kontrola nad sobą, również przy pomocy psychologa, nieuleganie skrajnie subiektywnym odczuciom, jak Nietzsche, który popadł w końcu w przesadę nierzeczywistości, i podobnie chore nerwowo lub psychicznie osoby; lecz - nie można przymykać oczu, bo to właśnie w tych chorych osobach łatwiej jest, co nie znaczy, że łatwo, rozpoznać psychiczny fundament - siebie. To empiryczne odkrycie okazało się dla Junga wstrząsem. Wspólne są nam wszystkim pierwiastki psyche (psyche o strukturze świadomości indywidualnej i nieświadomości zbiorowej), zatem wizja szaleństwa nie dotyczy tylko „wybranych”.
Nerwica, i pochodne jej, jak mówił Jung, ma wielkie szanse niepojawienia się, a w pewnych przypadkach, kiedy już jest, ustąpienia, jeżeli człowiek nie ustaje w poznawaniu, i nie wypiera złych przeczuć czy traum, kiedy sukcesywnie przez wszystkie lata swego życia odkrywa wyższe poziomy świadomości nie tylko drogą poznania rozumowego, ale też, a może zwłaszcza, mocą intuicji, przeżyć duchowych, w tym także tworzenia i przeżywania Sztuki.
Ten proces kształtowania człowieka, wspinania się na wyższe poziomy świadomości, łagodzenie dysonansu pomiędzy numerem 1 a numerem 2 w sobie, dążenie do współistnienia sprzeczności - Jung nazwał z czasem procesem indywiduacji; procesem wyłaniającym się z idei rozwoju duchowego. Trwał on u niego kilkadziesiąt lat, i w końcu uczony miał „możliwość przeżycia własnego istnienia jako względnej całkowitości i sprostania mu”[5].
W postrzeganym materiale nie można pominąć czegoś tak istotnego, jak fakt, że Carl Gustav Jung zerwał z Kościołem po swej konfirmacji (miał wówczas piętnaście lat). Była ona kroplą przelewającą dzban, i ona sama, i cały związany z nią rytuał nic już dla niego nie znaczył. To zerwanie, jak można domyślać się, nie miało jednak wpływu na doświadczanie „obrazu Boga” w duszy, Boga dobrego i strasznego (łaski i ognia) w jednym. Jung - wiedziony intuicją - wypełniał duszę mistycznymi doznaniami; próbował interpretować je potem, przekładać na racjonalny język, nigdy nie przestając. Zbierał wewnętrzny materiał przez całe życie, i przez całe życie objaśniał go, tłumaczył racjonalnie, uzasadniał naukowo (zdarzenia dziejące się w psyche – są realnością).
Materiał ten – to jego mistyczne odczucia, obrazy z fantazji, marzeń sennych, malowideł i rysunków wykonanych przez siebie bezwiednie... także z dzieciństwa rozmaite treści duchowe; tutaj znamienne jest doświadczenie ognia - lubił go wzniecać; i doświadczenie z kamieniem - przesiadywał na nim godzinami i patrzył na płomień, tracąc przy tym nierzadko poczucie kim on, mały chłopiec, jest: może kamieniem symbolizującym to, co bez-czasowe, odradzające się, nieprzemijalne (łaska), a może czymś/kimś przemijalnym, kruchym – nim.
Po swym życiu wewnętrznym opowiedzianym w „Wspomnieniach, snach, myślach” Jung postawił końcową kropkę. Na więcej przyszłych mocnych wrażeń duchowych, które mógłby potem opowiedzieć, nie było już go stać, to znaczy nie byłby w stanie ich przyjąć. Przekonał się o tym po przykrym epizodzie, kiedy planował w podeszłym wieku ostatni raz wyjechać w celach badawczych, do Rzymu: zemdlał w chwili, kiedy kupował bilet podróżny.
Ale nie postawił kropki kończącej jego pracę naukową. Otwarta ona jest na dopełnianie treściami przejawów idei rozwoju duchowego, gdzie tkwi substancjonalne. Jung był szczęśliwy, że wniósł pewien wkład do współczesnej nauki.
Niecodzienna jest to lektura; dla mnie, to ta: z tych jedynych. Wywołuje całą gamę odczuć: od podziwu, zdumienia... w większości, po powątpiewanie. Ale jeśli tu czy tam usiłowałam w cichości ducha zaprzeczać - to z braku tak daleko wyobraźni, a nie siły jakichś argumentów; swoje argumenty – Jung ujął naukowo. Jego obrazy duchowe – tak mówi mi intuicja ;-) – muszą się wdzierać, chociaż na pewien czas, w aspekty duchowe życia czytelników; lecz tam, nazbyt często, końcowa kropka wymyka się, a i zmienia odcienie: to blaknie, to nabiera kolorów. Błąka się nieprzerwanie, samą siebie nurtuje, rozszczepiona, nieuporządkowana. Gdzieś zawieszona...
Czytając tekst Junga - trzeba się w wielu miejscach zatrzymać, nim ruszy się dalej; by rytm oddechu przywrócić, by zajrzeć w głąb siebie, ale i spojrzeć na zewnątrz, na rozległe dale...
A kiedy czyta się o tym, że w szesnastym roku życia narysował on nieświadomie (po raz pierwszy) mandalę z motywami gemm gnostyckich[6] – mocne wrażenie na długo mąci kolejne partie tekstu. Jung przez trzydzieści siedem lat nie miał pojęcia, co to takiego wówczas mu „wyszło”, o jakich treściach gotowy szkic mówi. W następnych latach, od tamtego momentu, rysował dalej.
Podobnie było z rozmaitymi innymi nierozpoznanymi od razu motywami, symbolami, nietrafnymi interpretacjami... Porzucał je na wiele lat, by mimowolnie powrócić do nich pod wpływem znaków, skojarzeń - spoza rzeczy istniejących – po kilkudziesięciu nawet latach, lub dobrowolnie powracał do nich uwzględniając też istniejące rzeczy, zjawiska... przywołując z pamięci je, bogatszym będąc już o nową wiedzę i empirię z różnych dziedzin nauki, bogatszym o doświadczenia z podróży do krajów Afryki i Wschodu, gdzie do dziś niektóre plemiona ze swymi wierzeniami (np. Pueblosi czuli się synami Słońca-Boga, jest u Junga piękny opis...), mitami... i bezpośredniością życia w kontakcie z naturą, z dala od zagłuszającej wnętrze cywilizacji zachowują w sobie pierwotną, instynktowną (nieświadomą), prostą, bliską zwierzętom treść. Treść wspólną w „najwyższej” głębi dla całego rodzaju ludzkiego.
Jung powracał do tego wszystkiego, by racjonalizować niepojęte, nadawać sygnałom doświadczanym i rozpoznanym – logiczne znaczenie; pochodziły one z numeru 2, z nieświadomości; i teraz te formy-archetypy wypełniał sukcesywnie treścią.
„Z informacji przekazywanych mi przez nieświadomość musiałem wysnuć konkretne wnioski – stało się to zadaniem i treścią mojego życia”[7].
No i tę treść swego życia, swą prawdę, baśń, mit - Jung opowiedział z zadziwiającą precyzją, chociaż to, co ujął we „Wspomnieniach, snach, myślach” - działo się przecież na przestrzeni dziesięcioleci, i wiodło, jak miał przekonać się w końcu na sobie, drogą po kole, mandalą... koncentrycznie ku środkowi-indywiduacji, drogą ciągłych przekształceń odwiecznych myśli, co w wizjonerskich wersach wyraził niegdyś Goethe:
„Ciągłych kształtowań i przekształceń sprawa,
Odwiecznej myśli odwieczna zabawa.”[8]
Trzeba było kilkudziesięciu lat, aby sen o Liverpoolu[9], w którego centrum kwitła magnolia z różowymi kwiatami, pomógł zrozumieć uczonemu, że proces indywiduacji zakończył się u niego, że kulminacyjny moment rozwoju jego świadomości jest w środku. Już nic nie dało się obejść. Było to pierwsze przeczucie mitu, i Jung od tej chwili przestał rysować mandale, definiując cel rozwoju psychicznego jako drogę po kole (Jaźni-Całkowitości) będącej „archetypem orientacji i sensu”[10].
Uczony o swym odkryciu dumał sam, od zerwania z Freudem nie było przy nim badacza o podobnych preferencjach. Niebawem jednak dziwnym zrządzeniem losu (a może nie dziwnym?) otrzymał od przyjaciela rękopis chińskiego traktatu taoistyczno-alchemicznego sprzed tysiąca lat pt. „Sekret złotego kwiatu”; dzieło traktowało „o żółtym zamku – zarodku nieśmiertelnego ciała”[11]. Znalazł tam Jung potwierdzenie idei mandali. I krążenia wokół środka. I nie był już sam! Synchroniczność (zbieżność) tych zdarzeń wytyczyła drogę ku hipotetycznej zasadzie wszechzwiązku zdarzeń (obecnie branej pod uwagę w wielu dziedzinach życia, także w psychologii analitycznej), obok zasady przyczynowości.
Teraz już „tylko” musiał Jung dowiedzieć się, gdzie znajduje się w historii fundament procesu przemiany. Odnalazł go w alchemii, pomoście do psychologii nieświadomości (to pojęcie wprowadził Freud). Odkrycie Junga, że doświadczenia alchemików – były jego doświadczeniami, a proces przemiany duchowej (indywiduacja) odpowiadał procesowi przemiany substancji (alchemia) - z motywem przemiany tego, co nieszlachetne w to, co szlachetne w poszukiwaniu kamienia filozoficznego, eliksiru życia i kwintesencji jedności czterech żywiołów - było wprost wymarzone! Bardzo się cieszył z tego odkrycia, wiedząc, że w nauce psychologia nie może istnieć bez historycznej podstawy.
Treść życia Junga opowiedziana w „Wspomnieniach, snach, myślach” rozciąga się na jego dzieła naukowe[12], ale niewiele jest tutaj prawd psychologicznych, a liczne są rozważania o duchowych przeżyciach autora, które w części opisałam; są to zaledwie fragmenty - wybrane na tyle, na ile ekranowy sygnał stron tego tekstu pozwolił – dla mnie: najistotniejsze.
W tym dziele podsumowującym życie wewnętrzne Jung odsłonił swą tajemnicę, przekazując ją „zwyczajnym” czytelnikom z dającym się odczuć uszanowaniem. Zdumiewające i piękne to pożegnanie.
Trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że autor opowiadał swe dzieje duchowe z cierpliwą łagodnością, w stanie wyciszenia[13]. Są to powroty i rozważania, dramatyczne i trudne, radosne i szczęśliwe, starego człowieka, który był i nie był zawiedziony swym życiem, dość napatrzył się na nie, i, jak mówił, był sobą zdumiony, rozczarowany i rozradowany. A archetyp jego jest wiecznie... prawdziwy.
Oglądałam długo rozmaite fotografie umieszczone w dziele, i nie mogłam wyjść ze zdumienia, że roześmiana twarz Junga u schyłku życia jest wręcz lustrzanym odbiciem roześmianej twarzy Archetypu Starca: chińskiego gwiezdnego boga długowieczności – Sheulao, z tykwą zawierającą eliksir życia i z brzoskwinią nieśmiertelności.
Inna podobizna Junga, tuż obok, jest niewymownie subtelna. Ze starych twarzy, które widziałam – może i w całym swym życiu – ta wydaje się najspokojniejsza. Chyba się temu nie dziwię - w kontekście procesu indywiduacji (przemiany), kiedy to osobowość przechodząc na wyższe poziomy świadomości, racjonalizując nieświadome, uspokaja się.
Do opisu doświadczeń duchowych człowieka, zdaniem Carla Gustava Junga – naukowca, gdzie analiza snów, fantazji i mitów narzuca się sama - język naukowy jest nieprzydatny; nie wyrazi on życia wewnętrznego z elementami legend, baśni, mitów... tak, jak może to zrobić mit albo opowieść nazwana przez Junga „historyjką” (śnimy np. o księciu na białym koniu, albo że latamy jak ptaki w przestworzach, walczymy na ziemi ze smokiem, albo...). Mitologia antyczna dla niego - to psychologia, w snach objawia się natura ludzi pierwotnych, w „historyjkach” zaś - obiektywność zachowania się duszy ludzkiej. Bez duszy, twierdził Jung, nie byłoby ani wiedzy, ani poznania.
„Gdy słowa usiłują zająć miejsce życia, wtedy psuje się i słowa, i życie”[14].
I myślę sobie, że gdyby skrócił on w swym dziele historyjki, nie analizował szczegółowo źródeł ich narodzin, nie błądził (pozornie) spinając każdą z nich ostateczną konkluzją, czytelnik zapewne tkwiłby w całkowitej rzeczywistości, nie dając się ruszyć na krok. A tak? Tu jest „bomba”.
Kiedy mistyk, badacz i naukowiec - czarujący zresztą - ustawicznie poddaje w wątpliwość refleksje wysnute z każdej z nich, analizuje je, porusza się na rozmaitych płaszczyznach, zaostrza zmysł krytyczny, zadaje sobie pytania, szuka na nie odpowiedzi, odpowiada na nie, i tak mocno zawraca w głowie czytelnikowi jak anima[15], to - aż porywa.
I siedzieli sobie obaj w ogrodzie pośród drzew, tam wiatr szeleścił liśćmi; obok wieży w Bollingen siedzieli – wznoszonej przez Junga latami jak we śnie. Jeden - opowiadał, drugi - słuchał patrząc na kamień „objaśniający” wieżę, patrzył na symbol eliksiru Ducha, wiecznego odradzania się. Kamień ten - Jung oszlifował jak klejnot, a potem wyrył na nim starożytne greckie i łacińskie inskrypcje...
Powrót; z pierwszym w życiu zapamiętanym wyraźnie snem, w wieku lat trzech, jego symboliką, Carl Gustav Jung zmagał się sporo lat; w dojrzałym wieku epicentrum ze snu - wysoki falliczny kształt usadowiony na tronie w świątyni, quasi-seksualny przedmiot - w rzeczywistości wyrzeźbił z gałęzi i umieścił we własnym ogrodzie. Ten przedmiot dostarczał mu inspiracji twórczej.
A imię jego, podane po latach przez nieświadomość, jak mówił uczony, brzmiało: Atmavictu[16].
Jak to możliwe, skąd u trzylatka obraz Atmavictu?
To pytanie związane z tym właśnie snem - było dla Carla Gustawa Junga punktem wyjścia na drodze do duchowego i naukowego rozwoju; ten sen – porwał go.
„Gdzie wola - tam droga”[17].
---
[1] Carl Gustav Jung, „Wspomnienia, sny, myśli”, przeł. Robert Reszke i Leszek Kolankiewicz, Wydawnictwo Wrota, Warszawa 1997, s. 167.
[2] Spór w kwestii libido: popęd seksualny w teorii Freuda determinuje całokształt życia psychicznego człowieka, w opinii Junga – nie, a w naukowym uzasadnieniu pokazał, że człowiek jest w stanie odróżnić duchowość od płciowości (to - w uproszczeniu).
[3] Aniela Jaffé - spisując wspomnienia mistrza - w pewnym momencie zanotowała, że C.G. Jung opowiadając o jednym ze swych doświadczeń duchowych doznał potężnego wstrząsu psychicznego, jakby za chwilę miał oszaleć.
[4] Jung nie był, jak mówił, liściem na wietrze: miał żonę i pięcioro dzieci, ta świadomość była mu wielką pociechą. Co ciekawe, jego małżonka, Emma (psychoanalityczka) pisała całe życie książkę o świętym Graalu. Jung po raz pierwszy ujrzał Emmę, kiedy miała ona czternaście lat, i od razu wiedział, że zostanie jego żoną. Okoliczność pojawienia się tej myśli, szalonej z pozoru, opowiedział w „Wspomnieniach, snach, myślach”.
[5] Carl Gustav Jung, op. cit.
[6] Gemmy gnostyckie – kamienie (klejnoty) z wygrawerowanym wyobrażeniem Abraksasa symbolu Ducha, dążącego wzwyż, urzeczywistniającego nieświadome, symbolu odradzania się w postaci światła i węża. W gnostyku zaś miał istnieć boski pierwiastek, jedność Jaźni.
[7] Carl Gustav Jung, op. cit., s. 163.
[8] J. W. Goethe, „Faust”, za: Carl Gustav Jung, op. cit., s. 170.
[9] Liver – wątroba: według starej koncepcji jest siedliskiem życia.
[10] Carl Gustav Jung, op. cit., s. 172.
[11] Tamże, s. 171.
[12] Zracjonalizowane treści duchowe - Jung zawarł w swych dziełach naukowych; we „Wspomnieniach, snach, myślach” pokazuje, w jakim konkretnym dziele wyłożył naukowo to, o czym akurat mówił w odpowiedniku duchowym.
[13] Jung opowiadał swe dzieło Anieli Jaffé po kilka godzin raz w tygodniu, przez kilka miesięcy.
[14] Carl Gustav Jung, op. cit., s. 163.
[15] Anima - psyche kobiety (archetyp) tkwiące w nieświadomości męskiej; odwrotnie: animus – psyche mężczyzny (archetyp) tkwiące w nieświadomości kobiecej.
[16] Atmavictu: atma – gr. para, tchnienie (Jung poczuł „tchnienie życia” w dziełach średniowiecznego mistyka i teologa J. Eckharta); victu – łac. dla życia.
[17] Carl Gustav Jung, op. cit., s. 157.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.