Dodany: 22.07.2014 21:39|Autor: rafalitosuper

Oblicza wojny


Na przełomie lat 1989/1991 minionego wieku świat dowiedział się, że dotarł do kresu historii i od teraz będziemy żyć w wiecznym pokoju. I ludzkość odetchnęła z ulgą, bo objawy choroby ludzkości, takie jak konflikty, zabójstwa, nędza, głód itp. znikną razem z chorobą, czyli zniewoleniem. Ludy, które pragnęły wolności, zaczęły ją odzyskiwać i nic nie mogło tego zmienić. Jedne czyniły to na drodze "aksamitnej rewolucji", a inne w krwawych konfliktach. "Bractwo Bang Bang" opisuje właśnie jeden z ostatnich akordów docierania do - jak się wówczas wydawało - końca historii, który wybrzmiewał w Republice Południowej Afryki, gdzie czteroletni krwawy konflikt doprowadził do uwolnienia się Czarnych mieszkańców Afryki spod kontroli Białych.

Książka stanowi zapis wspomnień z pracy i życia czterech fotoreporterów z RPA (członków tytułowego Bractwa Bang Bang) w latach 1990-1994. Ich zadaniem było głównie dostarczanie zdjęć z konfliktu, z którego wyłonić się miało nowe, demokratyczne państwo. Okres, który obejmuje książka, stanowił krwawy epizod dziejów politycznych i społecznych RPA, stąd książkę wypełnia opis zabójstw, zamachów, strzelanin, ludzkiej niegodziwości, lecz także indywidualnych dramatów.

Książka zaczyna się od tragicznej śmierci jednego z członków Bractwa, która niejako zbiega się z rzeczywistym końcem grupy i okresu transformacji RPA, kolejne rozdziały są już ułożone chronologicznie. Na kolejnych stronach poznajemy historię życia autora, dowiadujemy się, dlaczego zajął się fotografią. Dowiadujemy się, jak można się dostać do świata fotografów wojennych, jakie są metody i warunki pracy reporterów wojennych. Kolejne strony to także historia społeczna RPA, historia bólu i cierpienia Czarnej ludności i jej walki o wolność. Jednakże nie ma tu wykładu historii społecznej czy politycznej, ale opis ludzkich losów wplecionych w historyczne wydarzenia.

Znajdziemy w niej opisy starć między Białymi i Czarnymi mieszkańcami Afryki, ale także wewnętrznych, niezwykle krwawych, sporów między dwoma największymi plemionami RPA. Jest także mowa na temat udziału Białej większości w podsycaniu konfliktu.

Autor opisuje codzienne życie Afrykańczyków wyrwanych ze swoich wiosek i przeniesionych do miast (townshipów) tworzonych dla nich jako dla taniej siły roboczej. Pokazuje, jak degradujący wpływ na ludzi ma życie w tych miejscach, jak przebiegają podziały na ludzi żyjących w tychże osiedlach oraz mieszkańców hoteli robotniczych, które znajdują się w townshipach (podział ten przebiega niemalże równolegle z podziałem etnicznym Afrykańczyków). W miastach mieszkają rodziny ludu Khosa, a w hotelach mężczyźni ludu Zulu, a podział ten podsyca konflikt wewnętrzny.

Książka w zamierzaniu autorów miała być historią wspomnianego Bractwa Bang Bang. Samo Bractwo było grupą luźno powiązanych ze sobą fotografów, których później połączyła przyjaźń. Choć historia miała być pisana z ich perspektywy (współautorem książki jest inny członek Bractwa), to zamierzenie to nie do końca się udało. Książka, choć na okładce znajdziemy nazwiska dwóch autorów, była pisana ręką tylko jednego z nich, o czym w przedmowie wspominają sami autorzy. To, co mogłoby być atutem książki, tzn. wieloraka perspektywa opisywania i oceniania wydarzeń, niestety nie znajduje w niej miejsca. Historie opisywane z perspektywy jednego autora jako jego osobiste doświadczenie, często pozbawione są głębszych przemyśleń (choć można przyjąć, iż nie to było celem książki). Sprawa komplikuje się, gdy Marinovich opisuje wydarzenia, w których nie uczestniczył osobiście, trudno się zorientować, które wydarzenia opisuje na podstawie zasłyszanych informacji, a które na podstawie relacji uczestników. Oczywiście narracja pozwala uchwycić, kiedy pisze o swoich doświadczeniach, a kiedy o cudzych, niemniej w przypadku książki faktograficznej może to budzić wątpliwości.

Książka nie jest formą "biografii" kilku ludzi, choć znajduje się w niej wiele na temat życia osobistego członków Bractwa, ale jest zapisem "na gorąco" zdarzeń, działań ludzi, ich losów, historii kraju i narodu. Wydaje się, że uzasadnienie takiej interpretacji podsuwa już podtytuł książki: "Migawki z ukrytej wojny". Każdy rozdział to właśnie jedno zdjęcie, które poddawane jest obróbce interpretacyjnej. W centrum książki stają nie tylko reporterzy, ale historia ludności afrykańskiej, budzenia się nadziei na wolność i dramatyczna droga do jej osiągnięcia.

Czy jednak z książki można dowiedzieć się czegoś więcej o życiu reporterów wojennych? Niestety, książka, która mogłaby stanowić przyczynek do rozważań dotyczących etyki zawodowej fotoreportera, powinności moralnych, a także sprzyjać refleksji nad kondycją ludzką, jedynie symbolicznie dotyka powyższych kwestii, nie ma w niej mowy o zachowaniach w sytuacjach granicznych.

Autorowi udało się jednakże zasygnalizować klika ciekawych problemów. W tekście pojawia się krytyka tego, co dziś zwiemy konsumpcjonizmem i pogonią za nowością. Książka zwraca uwagę na rolę odbiorcy i jego odpowiedzialność jako konsumenta tragicznych wydarzeń, zwraca uwagę na rolę mediów w ich szerzeniu i trywializowaniu. Tylko zdarzenia iście tragiczne maja szansę przebić się do naszej świadomości pośród innych równie tragicznych zdarzeń. Wolny rynek dotyka nie tylko dóbr materialnych, lecz także ludzkiej tragedii. Zafundowaliśmy sobie wolny rynek tragedii, które swą tragicznością konkurują o naszą uwagę. Zwracając się ku jednej, tracimy z horyzontu inne, pozwalając im nabrzmieć i eksplodować okrucieństwem, by znów zwrócić się ku nim w następujących po sobie przypływach i odpływach uwagi.

W konsumpcjonizm wpisują się także sami reporterzy, którzy ścigają się o jak najlepsze (najbrutalniejsze) zdjęcie, które w najbardziej widowiskowy sposób pokaże ludzką tragedię. Rywalizują ze sobą o to, kto będzie potrafił przewidzieć miejsce, gdzie do tej tragedii dojdzie lub komu dopisze szczęście (!) i znajdzie się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Niczym myśliwi chronią swoje tereny "łowieckie" przed innymi myśliwymi - reporterami.

W książce znajdziemy także smuty obraz zawodu reportera wojennego, którego praca polega na oczekiwaniu na kolejne tragiczne wydarzenie, którego nie może, nie powinien lub, z czasem, nie potrafi przeżyć. A przy tym wszystkim pozostaje prozaiczność życia, tzn. konieczność utrzymania się z pracy, gdyż bycie fotoreporterem to nie tylko misja, lecz także zawód, praca, obowiązki. Jest konieczność dbania o warsztat, jakość zdjęcia, wybór pozycji, światła i przesłony. I o tym wszystkim trzeba myśleć, gdy wokół panuje śmierć i cierpienie, gdy należałby zachować się z szacunkiem i współczuciem. Fotoreporter, jakby się nie starał, jakimi szlachetnymi pobudkami by się nie kierował i jak mocno by w nie wierzył, na końcu zawsze pozostaje pracownikiem, a wraz z tym oczekuje wynagrodzenia za dobrze wykonaną pracę. Za doskonałe zdjęcia, za doskonale pokazaną śmierć i zniszczenie. Wynagrodzenie za bycie świadkiem, za uwiecznienie ludzkiej tragedii. Za utrwalenie na kliszy ludzkiego upodlenia, za bycie świadkiem odarcia ofiary z godności. Okradanej z godności dwukrotnie, wpierw przez sam fakt fizycznego bestialstwa, barbarzyńskiego uśmiercenia, a po wtóre w chwili uwiecznienia tego na kliszy. A najlepsze zdjęcia dadzą etat, lepsze wynagrodzenie, pieniądze na wyjazd, nagrody i sławę.

Rozważania dotyczące roli fotoreportera muszą objąć także kwestię stosunku do ofiary. Czy ma nieść pomoc, czy pozostać bezstronnym, w domyśle uczciwym, obserwatorem? Czy ma tylko utrwalić na kliszy zdarzenie i pozostawić nas samych, czy też je zinterpretować? Czy zdjęcie ma pokazywać prawdę, czy powinno budzić emocje?

Wydaje się, że wszyscy reporterzy, prędzej czy później, staną przed dylematem własnej roli w wydarzeniach. Kiedyś będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, jak powinienem był zareagować, czy uczyniłem wszystko, co powinienem był, jako człowiek? Co jest ważniejsze, bycie dobrym fotografem czy dobrym człowiekiem? Czy przeciwdziałać tej jednej tragedii? Czy zrobić doskonałe, poruszające zdjęcie i pozwolić człowiekowi zginąć, jeśli pomoże ono zapobiec kolejnym tragediom?

Powtarzalność dylematów i konieczność jednostronnego wyboru – inaczej należałoby zrezygnować z wykonywania pracy - przytępiają wrażliwość. Sam autor nie ma złudzeń i pisze, że każde kolejne zdjęcia odziera go z tego, co ludzkie: "[…] trochę tych emocji, wrażliwości i empatii, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi, ginie przy każdym zwolnieniu migawki"[1]. Mimo tego odczłowieczania Marinovich nigdzie nie skarży się na dolę reportera, nie opowiada o misji ani o doniosłości jego działań.

Mocną stroną książki, która opisuje wydarzenia sprzed ponad 20 lat, jest to, iż porusza tematy i problemy aktualne i dziś, a często bardziej nabrzmiałe niż wówczas. Dziś już wiemy, że historia nie dobiegła końca, wciąż kształtują się nowe narody i państwa, które pragną wolności i które muszą o nią walczyć. I wciąż są ludzie, którzy chcą nam o nich opowiedzieć, którzy chcą dać głos ofiarom i którzy nie boją się Historii.

Książka godna polecenia fanom reportażu, ci, którzy chcieliby poznać historię RPA powinni jednak sięgnąć głębiej.

---

[1] Greg Marinovich i João Silva, "Bractwo Bang Bang. Migawki z ukrytej wojny", przeł. Wojciech Jagielski, wyd. Sine Qua Non, 2012, str. 175.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 701
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: