Dżuma homoseksualistów nadeszła
[w tekście odwołuję się do szczegółów fabuły i zakończenia powieści]
W pierwszym tomie trylogii „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” Jonas Gardell zostawił, zdawałoby się, swoich bohaterów – Benjamina i Rasmusa – na progu szczęścia. Jest Boże Narodzenie 1982 roku, dwaj młodzi mężczyźni wędrują ulicami Sztokholmu. Są przepełnieni miłością, zdumieni odkryciem samych siebie jakby na nowo i upajającym poczuciem wolności. Nie myślą o nieuniknionych dramatach, jakie musi przynieść im życie. Bo musi – są przecież homoseksualistami. Za to płaci się wysoką cenę nawet dziś, a co dopiero wtedy – w Szwecji lat 80.
Właściwa akcja „Choroby” rozpoczyna się w parę lat po tamtej magicznej nocy. Jednak Jonas Gardell każe czytelnikom krążyć nad tą opowieścią na podobieństwo satelitów. Przenikają się różne perspektywy czasowe, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Radość zestawiona jest z bólem, miłość ze śmiercią, dzieciństwo z dorosłością. Czytelnik zagłębia się w tę historię i dopasowuje kolejne elementy układanki, aby stworzyć prawdziwie przygnębiający obraz.
Oto widzimy kobietę, która w imię swojej wiary musiała wyrzec się syna-homoseksualisty. Britcie zawalił się cały świat, teraz wszystko wydaje się jej ponure, szare i nie do zniesienia. Dostaje kolejny list, którego nie może otworzyć. Dobrze zna charakter pisma Benjamina. Drży jej ręka, gdy pisze lakoniczną odpowiedź. Nie może poradzić sobie z tą miłością. Jest jednak silna, opanowuje wzbierające uczucia, odpycha od siebie wspomnienia. Tym razem jej się udaje.
Oto widzimy Benjamina i Rasmusa, jak wprowadzają się do pierwszego wspólnego mieszkania. Tańczą dookoła pokoju, niezgrabnie, bez muzyki. Benjamin płacze, myśląc o tym, że musi okłamywać swoich bliskich, zaprzeczać wszystkiemu, co jest mu bliskie. Potem odpręża się w ramionach ukochanego mężczyzny „i wie, że dla tych ramion zostawi wszystko, po co dotąd żył i w co wierzył”[1]. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że ten związek nie będzie sielankowy, a on sam zostanie poddany niejednej ciężkiej próbie. Pewnego dnia będzie szeptał, mając nadzieję, że Bóg go usłyszy i uratuje: „– Ja tonę, Jehowo”[2].
Oto widzimy Reiniego, który w „Miłości” był zaledwie postacią epizodyczną. Teraz dogorywa na oddziale chorób zakaźnych i analizuje swoje życie. Przede wszystkim myśli o ukochanej matce, która zdecydowała się wyjść za mąż, bo nie miała już siły być sama. To stało się prywatnym końcem świata Reiniego. Chłopiec poczuł się odrzucony. Uznał, że musiał zawieść swoją rodzicielkę, skoro jej nie wystarcza i najwyraźniej jego miłość nie jest dosyć dobra (w późniejszych latach Reinie będzie konsekwentnie odrzucany przez kolejnych partnerów). W jego wspomnieniach pojawia się też przeprowadzka do prawie obcego miejsca oraz postać przybranego brata, który zginął tragicznie. Reinie, który bał się wszystkiego, a nade wszystko śmierci, odchodzi w samotności i opuszczeniu, odizolowany od społeczeństwa niczym trędowaty.
Oto widzimy mężczyzn, którzy spieszą na przedstawienie do teatru (ich przyjaciel Bengt będzie występował w „Mewie” Czechowa). Jeden z nich – nienaturalnie wychudzony, podpierający się laską - jest chory na AIDS, pedalską dżumę. Tego nie da się ukryć. Nieznajoma para, która mija bohaterów, odczuwa „inny rodzaj niechęci niż zwykłe: »O kurwa, dwa pedały, ale obrzydliwość!«. To bardziej jak: »Widziałeś, jak on wygląda? O Boże, ta zaraza chyba nie przenosi się przez powietrze? Myślisz, że ten pedał dotykał poręczy? Po przyjściu do domu musimy starannie umyć ręce«. Raczej taki rodzaj niechęci”[3]. W tym samym czasie do teatru jadą na rowerach Benjamin i Rasmus. Są radośni, cieszą się swoją obecnością, piękną pogodą, miłością. Po drodze mijają kiosk. Ich uwagę przykuwa wielki nagłówek – pastor stwierdza, że to dobrze, iż homoseksualiści chorują na AIDS:
„[Benjaminowi] Trochę szkoda. To był taki szczęśliwy dzień. Za każdym razem jest to równie niepojęte. Ta radująca się z cudzego nieszczęścia nieskrywana nienawiść. Zwłaszcza w szczęśliwe dni, kiedy niebo jest tak niesłychanie, tak niewiarygodnie błękitne i człowieka w jednej chwili dopadają wszystkie zapachy lata. Jednak gazeta krzyczy swoje, dużymi, czarnymi literami na żółtym tle. Żeby nikt nie przeoczył, nikt nie omieszkał poczuć, co to. Nienawiść”[4].
Oto widzimy Sarę i Haralda, którzy siedząc w samochodzie, wspominają dawną rodzinną wycieczkę nad morze. Ich mały syn Rasmus rozradowany biegał przy brzegu, uciekając przed falami, a oni obserwowali go, usadowieni wygodnie na leżakach. W tamtej chwili wydawało się, że ich szczęście będzie wieczne. Teraz rodzice Rasmusa jadą do Sztokholmu, aby być przy umierającym synu w ostatnich chwilach jego życia.
Główną siłą „Choroby” – a pewnie i całej tej trylogii – są właśnie postaci, których psychikę Gardell oddaje z prawdziwą maestrią. Wzajemne relacje między nimi są niejednoznaczne, towarzyszące im emocje – przekonujące. Szwedzki prozaik tworzy szereg mocnych, pełnych napięcia scen, zapadających w pamięć czytelnika. Jak choćby ta, w której Benjamin wreszcie dokonuje tak zwanego coming outu (zwróćcie uwagę na rewelacyjnie ukazane uczucia Britty, matki Benjamina):
„– Jestem homoseksualistą.
Mama na chwilę przestaje mieszać w garnku. Wpatruje się w syna. Potem wraca do mieszania.
- Aha – mówi. – Jesteś tego pewny?
Idzie z powrotem do kuchenki, jakby nie miała już czasu. Jakby rozmowa była zakończona. Benjamin idzie za nią.
Wiem to od małego.
Mama miesza wściekle w garnku.
– Może i tak, ale nie musisz taki być.
Odwraca się do syna. Jest zła. Jakby Benjamin był pierwszym człowiekiem na świecie, którego poddano takiej próbie.
– Można to zwalczyć – mówi zirytowana. – Są tacy, którzy to zrobili.
Otwiera szafkę i wyjmuje z niej pieprz. Doprawia z furią. Ponownie odwraca się do syna. Teraz przybiera proszący ton.
– Przecież spotykałeś się z tamtą siostrą [ze zboru – przyp. mój. Misiak], taka była miła, jak ona miała na imię…?
– Nie, mamo, nie rozumiesz. – Benjamin przerywa jej. – Chcę być taki.
Siadła przy kuchennym stole.
– Dopuściłem się nierządu, mamo. Ale nie czuję, że zgrzeszyłem. Nie mam poczucia winy, nie żałuję.
– Nie – mówi nagle mama, patrząc na gotowane przez siebie jedzenie. – Tego przecież nie da się zjeść!
Wylewa do zlewu zawartość garnka, a potem wrzuca go tam z brzękiem”[5].
Jednak również tło społeczne tych wydarzeń jest arcyważne. Można śmiało stwierdzić, że trylogia „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” jest rozpięta między powieścią a reportażem. Głos Gardella – który czasem przerywa właściwą akcję, aby wzbogacić ją dziennikarskim komentarzem – brzmi jak oskarżenie. Sytuacja w Szwecji (i – w domyśle – w innych krajach), nietolerancja, brak zrozumienia, stereotypowe myślenie – to wszystko doprowadziło do dramatów, które stały się udziałem homoseksualistów i ich rodzin. W „Miłości” pojawia się wyraźny niepokój w związku z chorobą, na którą zapadają homoseksualni mężczyźni w Stanach Zjednoczonych. W drugim tomie trylogii można już mówić o społecznej panice wywołanej AIDS. Gardell przytacza fragmenty artykułów i wypowiedzi specjalistów, które ukazywały się w szwedzkiej prasie w tamtym okresie. To prawdziwe prześladowanie ludzi, którzy już wcześniej doświadczali powszechnej pogardy i nienawiści. Czytając te wyimki, trudno oprzeć się wrażeniu, że odbywało się regularne polowanie na czarownice. Uznano, iż homoseksualiści:
„Są zadżumionymi szczurami, które, jeśli pozwoli im się swobodnie biegać, wkrótce pozarażają całe społeczeństwo. Nie wolno im ufać. (…) Zakażeni homoseksualiści nie byli więc ofiarami. Byli mordercami. Z mordercami nie należy się cackać, nie wolno się z nimi pieścić. Trzeba się przed nimi chronić. To całkowicie słuszne”[6].
Pojawiają się propozycje, aby osoby zarażone przymusowo izolować w społecznościach AIDS, gdzie mogłyby samotnie umrzeć. Jeden z wirusologów uważa, że trzeba przebadać całą ludzkość i zarejestrować nosicieli wirusa. Sugerował oznaczanie chorych tatuażami, aby nie mogli ukryć hańby, którą są dotknięci (czy Wam też to przypomina nakaz noszenia gwiazdy Dawida przez Żydów podczas II wojny światowej?). Gardell podsumowuje:
„Trudno uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Trudno uwierzyć, że to mogło się wydarzyć tutaj. (…) Żaden z lekarzy, dziennikarzy, redaktorów naczelnych, publicystów, polityków, policjantów, duchownych, prawników i urzędników państwowych, którzy byli winni podobnej nagonce na innych, nie został pociągnięty do odpowiedzialności za cierpienie i rozpacz dostarczone mniejszości, która i tak znajdowała się w krytycznym położeniu”[7].
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” to literatura mocna, niepozostawiająca obojętnym. Niestety problematyka, którą porusza Gardell, pozostaje aktualna. Oczywiście w XXI wieku wiadomo, jak można się chronić przed AIDS, obalono też wiele mitów dotyczących tej choroby. Ale traktowanie innych ludzi jak szczury, które należałoby wytępić – tylko z tego względu, że zakochują się w przedstawicielach własnej płci? Wystarczy poszperać na forach internetowych lub włączyć telewizor (a czasem – o zgrozo – iść do kościoła!), aby doświadczyć tej nienawiści i pogardy, z jaką często traktuje się mniejszości seksualne w naszym kraju.
Wierzę głęboko, że takie książki, jak „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” są w stanie zmieniać świat, sprawiać, by stawał się lepszy. Naprawdę warto sięgnąć po trylogię Jonasa Gardella. Pomijając już zupełnie kwestie ideologiczne – to po prostu bardzo dobra powieść, która zostaje w pamięci czytelnika na długo.
---
[1] Jonas Gardell „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Choroba”, przeł. Katarzyna Tubylewicz, wyd. W.A.B. 2014, s. 207.
[2] Tamże, s. 253.
[3] Tamże, s. 21.
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 256-257.
[6] Tamże, s. 89-90.
[7] Tamże, s. 94.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.