Dodany: 08.07.2014 00:46|Autor: misiak297

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Miłość
Gardell Jonas

Odważyć się być sobą


[w recenzji odwołuję się do szczegółów fabuły i zakończenia powieści]


Szwedzki prozaik Jonas Gardell napisał trylogię „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” – której dwa pierwsze tomy, „Miłość” i „Choroba”, trafiły już do naszych księgarń – aby upamiętnić swoich przyjaciół reprezentujących wspólnotę LGBT (skrót skupiający wszystkich ludzi o nieheteroseksualnej orientacji). Tych, którzy byli ofiarami pogardy, nienawiści i prześladowań, a potem zmarli pokonani przez śmiertelną chorobę, jeszcze wtedy nierozpoznaną. Wszystko to działo się w Szwecji – kraju, który nie był jeszcze tak tolerancyjny i liberalny, jak obecnie. Homoseksualistów traktowano tam jak obcych, których należałoby odgrodzić od innych:

„Homoseksualiści, oni, byli zdekonspirowanym środowiskiem prawdziwie zniewieściałych mężczyzn, wiodących perwersyjny żywot z dala od dziennego światła, stanowiących zagrożenie dla przyzwoitej i zdrowej szwedzkiej normalności. (…) Pederasta, z którym przeprowadzano wywiad, był (…) fotografowany od tyłu, tak żeby nie dało się zidentyfikować jego twarzy. Jego anonimowe plecy, jego wymykająca się, zmyślona postać, uważane były jedynie za kolejne potwierdzenie tego, iż pederasta jest kimś obcym i innym i że nie tylko można, ale nawet trzeba ustanawiać prawa, które ochronią przed nim jednostkę, społeczeństwo”[1].

Benjamin Nilsson wychował się w cieplarnianych warunkach, otoczony miłością i nadzorem. Charyzmatyczny ojciec chronił go przed złem świata. Inteligentny, posłuszny, niezdradzający najmniejszych chęci do buntu chłopiec wyrósł na dumę rodziców i chlubę zboru świadków Jehowy. Jako tak zwany „pionier” odwiedzał przypadkowych ludzi i wręczał im religijne traktaty. Ten idealny świat obrócił się w pył za sprawą kilku słów. „Wiesz, że jesteś homoseksualistą? Prawda?”[2]. To pytanie uświadomiło Benjaminowi, kim jest naprawdę. Dotąd spełniony i pewny siebie, momentalnie stał się człowiekiem wycofanym, zamkniętym w sobie i nieszczęśliwym. Zrozumiał, że trawią go żądze i pragnienia, których nie może spełnić (to oznaczałoby zatracenie duszy). Odtąd on, który podążał prostymi ścieżkami, zboczył na drogę grzechu. Przyczajony niczym zwierzę w miejskich parkach i dworcowych toaletach, tęsknie spoglądał na mężczyzn uprawiających seks. Jego pożądanie było milczące, przepełnione wstydem i odrazą do samego siebie. Benjamin uciekał z miejsc schadzek, ale zawsze tam powracał.

„On, ten szczery, zadowolony człowiek prawdy: »Dzień dobry, nazywam się Benjamin Nilsson, jestem świadkiem Jehowy«. On, który stoi taki dumny i mówi: »Czy mógłbym zostawić panu kilka traktatów?«. On, który jest świadkiem: »Czy poznaliście już Jehowę?«. To on uciekał najszybciej, w głąb tylnych uliczek, żeby schować się w cieniu. Ze wstydem dyszącym mu w kark”[3].

Pochodzący z prowincjonalnego Koppom Rasmus Ståhl od zawsze marzył, by wyrwać się z domu. Był inny, osobny – jak rzadka roślina, która marniała, rosnąc na niewłaściwej glebie. Ku rozpaczy swej zaborczej matki Sary, dla której był jedynym sensem istnienia, Rasmus wyprowadził się do Sztokholmu, ziemi obiecanej szwedzkich homoseksualistów:

„Przyjeżdżali ze wszystkich stron. Jak pielgrzymi, poszukiwacze, spragnieni. Jak jeleń, który musi się napić wody w kotlinie. Przyjeżdżali jeden za drugim. Żeby się połączyć z innymi, znaleźć w grupie, zmniejszyć trochę swoją samotność. Zostawiali rodzinną okolicę, krewnych i dawne życie, żeby zacząć nowe, swobodniejsze, prawdziwsze życie w Sztokholmie. (…) Każdy, kto przyjeżdżał do miasta, miał już za sobą podróż. Dźwigał historię, najczęściej wypełnioną poczuciem odrzucenia, samotność i kłamstwa, miał ranę, która właściwie nigdy się nie goiła, która cały czas była otwarta lub otwierała się przy najmniejszym dotknięciu. Długo trzeba było być w drodze, żeby trafić do domu”[4].

Rasmus obsesyjnie poszukuje miłości…

„Nie potrzeba wiele, by Rasmus chciał zostać z kimś na zawsze. Wystarczy spojrzenie przytrzymujące nieco zbyt długo jego wzrok. Jest w nim ogromna tęsknota. Jak gorączka. (…) Niech to będzie cokolwiek, byle mógł to nazwać miłością”[5].

…i dlatego staje się ofiarą tych, którzy poszukują jedynie szybkiego seksu. Nigdy nikomu nie odmawia, zawsze jest wdzięczny za okazaną mu uwagę, nawet gdy czuje tylko obrzydzenie. Tęsknota za kimś, kto zostanie z nim na dłużej jest tak silna, że Rasmus jest gotów wystawić swoje ciało na gwałt.

Ścieżki Benjamina i Rasmusa zbiegają się dopiero w finale powieści, w Wigilię Bożego Narodzenia 1982 roku. Tego dnia obaj rozpoczynają nowe życie, jasno określają własną tożsamość. Rasmus nie przyjeżdża na święta do Koppom, Benjamin popełnia poważne religijne wykroczenie, siadając przy świątecznym stole. Obaj spędzają Wigilię wśród zaprzyjaźnionych homoseksualistów, w nowej rodzinie, bo właśnie do tej rodziny należą. Tu jest ich miejsce. Wraz z odwagą, by stać się tym, kim jest się wewnątrz, przychodzi tytułowa miłość:

„Benjamin (…) już wie, że to właśnie tutaj, do tej chwili, do tego spotkania i tego mężczyzny zmierzał przez cały czas. To tutaj zawsze szedł”[6].

I może myślicie, że „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” to miałki gejowski harlekin, jakich ostatnio nie brakuje na naszym rynku. Nic bardziej mylnego. Nie ma tu nic banalnego. Jak to w psychologicznej literaturze skandynawskiej często bywa, w powieści Gardella jest mnóstwo cierpienia, bólu i niespełnienia. Te uczucia wylewają się z kolejnych rozdziałów, a zabłąkany promień słońca tylko na chwilę przerywa ciemność. I nie ma w tym ani krztyny banału. Szwedzki prozaik przedstawia psychologię postaci z prawdziwą maestrią, zbliżoną do tej znanej z powieści Majgull Axelsson. Strach Benjamina, który wchodzi do dworcowej toalety – miejsca spotkań sztokholmskich gejów, aby udowodnić sobie, że wcale nie należy do tej pogardzanej grupy, jest niemal namacalny. Pełna rezygnacji rozpacz Rasmusa godzącego się kolejny raz na niechciany w gruncie rzeczy seks nie pozostawia obojętnym. Co ważne, Gardell równie doskonale przedstawia psychikę heteroseksualnych bohaterów. Na przykład Sary, matki Rasmusa. Ta nieszczęśliwa kobieta żyje tylko dla syna, a kiedy on odchodzi, cały jej świat rozsypuje się w proch. Spójrzcie na fragment opisujący matczyne uczucia:

„Matka gładzi go po policzku, jest zmartwiona i pełna podziwu. Syn jest jej wielkim i jedynym cudem. On jeden nadaje sens jej życiu. Dotyka go tak ostrożnie, jakby się bała, że w rzeczywistości nie istnieje, że jest tylko maleńką skalistą wysepką, do której dociera się tylko raz i już nigdy więcej, jakby był wodą parującą pod wpływem ciepła jej rąk, jakby w każdej chwili mógł się rozpuścić i zniknąć. On, jedyny cud jej życia. Jej miłość do niego – oczywiście, że jest radością, szczęściem i tak dalej - ale jest też zawsze niepokojem i smutkiem. Wie, że nie wolno jej tak czuć, ale tak czuje. Smutek jest gęsty jak szare, zachmurzone niebo, jak potężny ucisk w piersiach, z którym, wie o tym, musi się nauczyć żyć, bo to brzemię to ciężar jej syna. Albo raczej – nieobecność jej syna. Ból fantomowy. Kiedy był niemowlakiem, stawał na jej piersiach, podtrzymywała go rękami, a on się śmiał, jego oczy były pełne szczęścia i radości, czuła jego ciężar naciskający na jej ciało. Ten sam ucisk, to samo brzemię czuje zawsze, a zwłaszcza wtedy, gdy nie ma go przy niej. Czuje jego ciężar, wagę. Gdyby tylko mogła go zobaczyć, sprawdziłaby, czy się śmieje, czy ma radosne oczy, ale nie może go widzieć, może tylko zawołać, jak echo albo cień i wtedy rozumie, czym byłaby prawdziwa rozpacz: stracić go, nigdy więcej nie móc zobaczyć, nigdy więcej dotknąć, mieć tylko ów ciężar i brzemię, i fantomowy ból w piersi. Jego brak. Potrafi być bliska płaczu, nawet wtedy gdy ma go przy sobie, kiedy stoi tuż obok niej, a ona z niedowierzaniem głaszcze go po karku, po włosach, bo wie, że on zacznie się oddalać. W końcu tak się musi stać: oddali się od niej: rozpłynie się jak para, jak poranna mgła. Taki kruchy, taki drogocenny”[7].

Może sądzicie też, że wszystko i tak skończy się dobrze, że Benjamin i Rasmus pokonają wszelkie przeszkody i będą żyli długo i szczęśliwie. Gardell jednak od początku pozbawia nas tych złudzeń. Na pierwszych stronach widzimy Benjamina czuwającego przy łóżku zniszczonego chorobą, umierającego ukochanego mężczyzny. Rasmus zapłacił straszliwą cenę za poszukiwanie miłości.

I to jest chyba najbardziej przerażające w „Miłości”. Jonas Gardell przedstawia świat homoseksualistów w przeddzień epidemii AIDS. W Szwecji bagatelizuje się doniesienia ze Stanów Zjednoczonych, gdzie z powodu „mięsaka Kaposiego” umierają setki mężczyzn. Jaki rak gejów? Brednie! Kolejny wymysł, aby zagnać ich do szafy, z której dopiero co udało się wyjść! Bohaterowie bawią się, uprawiają przygodny seks (nieświadomi, że niektórzy z nich już noszą w sobie wirus – ten wirus, który wpędzi ich nie do szafy, lecz do grobu), ignorują sygnały:

„– Co się z tobą dzieje, Reine, zupełnie nic nie jesz?!
Reine gryzie wolno i dokładnie.
– Nie wiem – odpowiada z wahaniem. – Cholernie mnie coś boli w ustach, jak gryzę. – Wykrzywia się, połykając. – Jakbym miał jakiegoś grzyba, czy coś.
Uśmiecha się z zażenowaniem, przepraszająco. Przez ostatnie dwa lata dręczyło go mnóstwo chorób. (…) W międzyczasie był też zdrowy. Nie należy przesadzać. Nie rozumie tego. Nie chce nikogo martwić. Ale to coś w ustach tak strasznie boli. Musi po świętach zadzwonić do przychodni i sprawdzić, czy przyjmie go jakiś lekarz
– Bożeż ty mój! – rzuca Paul. – Teraz też będziesz chorował? Masz tu, napij się, przyjacielu, czystej wódki, spirytus zabija wszystkie bakterie świata”[8].

Łatwo przewidzieć, że Benjamin i Rasmus zapłacą za swoje uczucia straszną cenę. Będą musieli zmierzyć się ze światem potępiającym ich miłość, odciąć od wartości, w które dotąd wierzyli, postawić się rodzicom. Cierpieć w imię miłości, o której lepiej milczeć. Cierpieć tak, jak wielu przed nimi i wciąż wielu po nich. Zresztą ten związek nie będzie mógł się poszczycić długim stażem. Wkrótce Rasmus zapadnie na AIDS. Przy jego łóżku będzie czuwał bezradny Benjamin, który tyle poświęcił dla tej miłości. I zrobiłby to raz jeszcze.

Ale zostawmy Benjamina i Rasmusa w Boże Narodzenie, szczęśliwych, błądzących w bezpiecznym mroku labiryntu sztokholmskich ulic. Widzicie, teraz pierwszy raz nieśmiało splatają ręce i myślą, że nieważne, dokąd idą, byle razem. Wierzą, że swoją miłością pokonają świat, któremu właśnie się postawili. Tak, zostawmy bohaterów. Rodziców Benjamina, którzy nieświadomi nadchodzącego dramatu, oglądają telewizję. Zdruzgotaną Sarę, rozpaczliwie tęskniącą za ukochanym synem, wyglądającą go przez okno, jakby Rasmus w ten wigilijny wieczór mógł nadejść i zrobić jej niespodziankę. I Haralda Ståhla, który tak świetnie udaje przed zgromadzonymi gośćmi, że zupełnie nie niepokoi się o syna. I Paula, który świetnie się bawi, nie wiedząc, że za parę lat będzie siedział na szpitalnym klozecie w kolejnym ataku rozwolnienia i wrzeszczał do Boga, błagając o śmierć. A wreszcie Reinego, który umrze jako jeden z pierwszych w szpitalu. Ten biedny chłopak, który tak bał się śmierci, pod koniec zupełnie zamilknie i będzie tylko płakał. Młoda stażystka w odruchu współczucia otrze mu łzy i otrzyma za to ostrą reprymendę od starszej koleżanki. Przecież nie wolno ocierać łez bez rękawiczek.



---
[1] Jonas Gardell, „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Miłość”, przeł. Katarzyna Tubylewicz, wyd. W.A.B., 2014, s. 79.
[2] Tamże, s. 137.
[3] Tamże, s. 182.
[4] Tamże, s. 83.
[5] Tamże, s. 117.
[6] Tamże, s. 235.
[7] Tamże, s. 28-29.
[8] Tamże, s. 254.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 7892
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: porcelanka 04.10.2014 14:24 napisał(a):
Odpowiedź na: [w recenzji odwołuję się ... | misiak297
Najpiękniejszy w powieści Gardella był dla mnie pewien uniwersalizm. Emocje, lęki i radości bohaterów tej opowieści są znane każdemu bez względu na orientację seksualną, poglądy czy narodowość. Gardell pokazuje, że wobec miłości, choroby i śmierci wszyscy jesteśmy tak samo bezbronni. To jeden z najbardziej cenionych przeze mnie tematów w literaturze – ukazanie, że jako ludzie bardzo różnimy się od siebie, ale jednak wszyscy czujemy tak samo.

Jednocześnie urzekł mnie też styl tej powieści. Szczególnie reporterski wydźwięk pewnych fragmentów, gdzie pisarz dystansuje się nijako od swoich bohaterów. To sprawia, że ta proza przekonuje i jest prawdziwa podwójnie – odwołuje się do autentycznych zdarzeń i przedstawia realistyczne postaci. To właśnie prawdopodobne portrety psychologiczne postaci świadczą często o wielkości literatury. Gardell kreśli te wizerunki z niezwykłą maestrią i precyzją. Benjamin i Rasmus to bohaterowie bardzo realni, niemal zdają się wychodzić czytelnikowi na spotkanie z kart książki. Wszystko to sprawia, że ta głęboka i trudna powieść jest jednocześnie przystępna w odbiorze. I zmusza do refleksji.

Świetna recenzja Misiaku;)
Użytkownik: lutek01 20.03.2015 01:00 napisał(a):
Odpowiedź na: [w recenzji odwołuję się ... | misiak297
Ja się zastanawiam, czy Szwedzi mają jakąś specjalną szkołę powieści psychologicznej.
Gardell jest świetny, obraz psychologiczny postaci jest bardzo wyraźny i bardzo prawdopodobny. I bardzo przekonujący.
No i świetny pomysł, żeby do powieści wpleść wątki reportażowe.
Książka naprawdę godna polecenia.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: