Dodany: 05.07.2014 19:38|Autor: dot59
Kiedy jeszcze nie było „niebieskiej linii”...
Wiedziałam, że „Lokatorka Wildfell Hall” to coś w zupełnie innym stylu niż „Agnes Grey”. Wiedziałam, a jednak byłam zaskoczona. Pozytywnie, żeby nie było wątpliwości.
Po pierwsze, z powodu konstrukcji. Bo to nie zwykła historia opowiadana czytelnikowi od A do Z przez bohatera-narratora. Gilbert Markham, średniozamożny ziemianin, relacjonuje wydarzenia z czasów swojej młodości w listach do dawno niewidzianego przyjaciela. Powieść epistolarna nie była już wówczas nowym wynalazkiem, i może dlatego autorka postanowiła ją urozmaicić wpleceniem w tekst sporego fragmentu innego rodzaju narracji pierwszoosobowej – pamiętnika tytułowej bohaterki.
Po drugie… ale zanim powiem, co mnie zaskoczyło, muszę rzucić trochę światła na fabułę. Otóż wspomniany Gilbert w chwili, gdy rozpoczynają się wydarzenia będące treścią jego opowieści, jest dwudziestoczteroletnim młodzieńcem, prowadzącym z matką, bratem i siostrą dość skromne, ale dające wystarczający dochód gospodarstwo. Jak przystało na ludzi z ich klasy, utrzymują stosunki z mieszkańcami okolicy o podobnym statusie materialnym i o podobnych zapatrywaniach, niechętnie patrząc na wszystkich, którzy odstępują od ogólnie przyjętych wzorców postępowania. I oto pewnego dnia zjawia się ktoś, kto ani trochę do tej społeczności nie pasuje. Do zrujnowanego dworu Wildfell Hall wprowadza się odziana w czerń (a więc, w domyśle, owdowiała) młoda kobieta z kilkuletnim dzieckiem i jedną (!) służącą. Jej skromny sposób bycia, ba, może nawet i to, że zarabia na życie malowaniem obrazów, nie byłyby aż tak solą w oku mieszkańców okolicy, ale Helen nie pali się też ani do udziału w ich życiu towarzyskim, ani, co gorsza, do słuchania rad miejscowych kumoszek i proboszcza. Jednak Gilbert, choć do tej pory zalecał się do jednej z panien z sąsiedztwa, ulega czarowi nowej sąsiadki i mimo rezerwy, z jaką ta go traktuje, stara się coraz częściej z nią przebywać. I nie wiadomo, co jest większą po temu przeszkodą: powściągliwość Helen, odkrycie, że systematycznie odwiedza ją inny młody człowiek, którego rodzina kiedyś rezydowała w Wildfell Hall, czy plotki, które zaczynają krążyć po okolicy – dość, że Gilbert jest o krok od doznania najpoważniejszego w życiu zawodu. Jego młodzieńcza zapalczywość połączona z zazdrością omal nie doprowadza do tragedii. A wtedy Helen decyduje się udostępnić mu swój pamiętnik, zawierający relację z sześciu lat poprzedzających przybycie do Wildfell Hall…
I otóż zaskoczeniem jest właśnie treść owego pamiętnika. Bo przecież od wieków tajemnicą poliszynela było, że nie wszystkie pary są szczęśliwe. Że są mężowie wiarołomni, rozrzutni, rozpustni, źle traktujący żony. Zresztą przy ówczesnych obyczajach, gdzie większość małżeństw była aranżowana przez rodziców/opiekunów, dbających tylko o to, by mariaż przyniósł rodzinie korzyść ekonomiczną i/lub prestiż, nie wahających się wydać szesnastolatki za mężczyznę, który mógłby być jej dziadkiem i pochował już trzy żony, trudno się temu dziwić. Ale o tym się nie pisało, zaś mówiło co najwyżej półgębkiem. A jeśli przypadkiem para jednak pobrała się z miłości, to przecież obowiązkiem jej było „żyć długo i szczęśliwie”.
Tymczasem pamiętnik Helen jest przedsmakiem tego, co dało się dojrzeć dopiero w dziełach sporo późniejszych – powiedzmy, mniej więcej od końca XIX wieku. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu A przecież bardzo daleko jeszcze do czasów, gdy takie postępowanie przestanie spotykać się z potępieniem otoczenia, przekonanego, że kobieta winna „pamiętać tylko o dwóch rzeczach: o tym, co wypada oraz o tym, co będzie najlepsze dla naszych dżentelmenów”[5]!
Za te doskonałe portrety psychologiczne kata i ofiary – i za odwagę przedstawienia sytuacji, w której ofiara decyduje się przerwać toksyczny związek – należy się autorce wielki szacunek. Wrażenie osłabia trochę przebieg wydarzeń w trzeciej części, kiedy to Helen jawi się jako postać posągowa, niemalże święta, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu (swoją drogą, trudno się temu dziwić – czyż córka pastora mogła napisać powieść, w której kochająca się para żyje na kocią łapę?). Toteż samo zakończenie wydaje się nieco zbyt słodkie, ale i przy tych zastrzeżeniach „Lokatorka Wildfell Hall” należy do najlepszych utworów prozatorskich, jakie wyszły spod dachu plebanii w Haworth.
---
[1] Anne Brontë, „Lokatorka Wildfell Hall”, przeł. Magdalena Hume, wyd. MG, 2012, s. 195.
[2] Tamże, s. 194.
[3] Tamże, s. 250.
[4] Tamże, s. 256.
[5] Tamże, s. 58.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.