Dodany: 12.06.2014 18:49|Autor: AnnRK

W moim domu nigdy nie jest cicho


Szadek, niewielka miejscowość pod Zduńską Wolą. Dwa tysiące mieszkańców, zabytkowy kościół, żydowski cmentarz. I duma lokalnej społeczności: Marek Niedźwiecki przez "c", syn Niedźwiedzkich przez "dz". Radiota.

W podstawówce grał na akordeonie, ale fascynowała go muzyka gitarowa, bigbitowa. Uzależnił się od niej i od radiowych list przebojów. Zakochał się, tak po prostu. Obdarzył muzykę miłością, jaką nie pogardziłaby niejedna kobieta. Radio to jego świat, jego żywioł, jego życie.

"Zawsze wiedziałem, że będę pracował w radiu i nic poza radiem mi się nie przydarzyło. U mnie praca równa się życie, a życie równa się praca. Jestem radiotą"[1].

Sława go nie kręci. "Do popularności nigdy nie tęskniłem. Gdybym mógł cofnąć czas, to byłaby chyba jedna z niewielu rzeczy, którą bym zmienił - chciałbym zachować anonimowość"[2] - zdradza dziennikarz muzyczny w "Radiocie, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie". I choć sam fakt wydania tej książki, pełnej zdjęć i wspomnień, zdaje się jego wypowiedzi przeczyć, to jednak zawartość publikacji ją potwierdza. Marek Niedźwiecki opowiada o swej fascynacji radiem, od czasu do czasu wtrącając coś na temat radia, a następnie zamyka dany rozdział, by w kolejnym pisać o... radiu. No dobra, czasem wspomina o podróżach i na dowód tego, że zdarza mu się zdejmować słuchawki z uszu, zamieszcza w "Radiocie" nieco zdjęć. Z podróży, z rodzinnego albumu, z... radia. Chyba nikt nie ma wątpliwości, co jest jego żywiołem, a już na pewno nie będzie ich miał po lekturze. Jego wspomnienia są jednak przede wszystkim pełne muzyki i świetnie się je czyta choćby przy dźwiękach z płyty Ala Stewarta "Year of the Cat".

"Słuchanie radia to było takie smakowanie czegoś nieosiągalnego, niezwykłego"[3] - wspomina Marek Niedźwiecki. Wygrzebuje z pamięci chwile spędzone przy odbiorniku w porze nadawania słuchowisk, magazynu Jedynki "Studio Rytm", a przede wszystkim - list przebojów. Jego pasja rosła wraz z nim samym. Marzył o pracy w radiowej Trójce, ale wydawało mu się, że nigdy to marzenie się nie ziści. A teraz... Cóż... Trudno sobie wyobrazić, by piątkową "Listę Przebojów Programu Trzeciego" mógł na stałe przejąć ktoś inny.

Jest nieśmiały i - jak sam podkreśla - niezbyt asertywny, ale konsekwentny. Karierę dziennikarza zaczynał... w lesie. Tam czternastoletni Marek sam dla siebie robił audycje, "opowiadając o piosence, potem sobie ją nucąc, a potem opowiadając o następnej i tak dalej - jak w radiu"[4]. Widok przywodzący na myśl dzieciaki śpiewające do opakowań po dezodorantach i dziękujące za nagrody Grammy lub wygrywające rajdy zaparkowanymi w garażu samochodami ojców. No wiecie, taki etap w życiu wielu małoletnich, poprzedzający ich kariery w korporacjach, urzędach i marketach. Bo dziecięce mrzonki sobie, a życie sobie. Ale nie tym razem. Niedźwiecki z lasu trafia do studenckiego radia Żak, a tam ma już nieco większą publikę, niż kilka zapracowanych korników i jeden zabłąkany żuczek.

I w ten sposób powoli, konsekwentnie, z Szadku (lub Szadka, jeśli chcemy być bardziej poprawni) przez Zduńską Wolę i Łódź zmierza ku Warszawie.

"Radiota" to portret człowieka, który w miejscu serca ma radioodbiornik. W jego żyłach płynie muzyka. Od czasu do czasu ściera kurz z dziesięciu tysięcy płyt znajdujących się w jego mieszkaniu. Zdarza mu się uciekać do Australii. Lubi fotografować pod światło i uwieczniać na zdjęciach drzewa. Nie przepada za rolą kierowcy i wiecznie przeprowadzającymi remonty sąsiadami. Lubi miód i australijskie wina. Jest samotnikiem. Muzycznym gigantem. Głosem, w który wsłuchuje się tysiące Polaków.

W książce Marek Niedźwiecki wraca do początków swojej kariery. Na jego życiorys składają się poszczególne radiowe etapy, od leśnego po "Listę Przebojów Trójki". To nie jest autobiografia Niedźwieckiego, tylko Radioty. Dziennikarz skupia się na swej największej pasji i wokół niej buduje opowieść. Pisze przy okazji o świecie, którego młodsze pokolenia nie znają. O czasach głosowania na listę przebojów za pomocą... pocztówek czy nagrywania emitowanych w radiu utworów na kasetę w taki sposób, by na taśmie nie uwiecznić głosów prowadzących audycję. Wspomina o zagranicznych, korespondencyjnych (tak, kiedyś pisało się listy!) znajomościach, o muzyce z Zachodu, której rodzime stacje nie chciały grać, o fascynacji kolejno odkrywanymi wykonawcami, rosnącej kolekcji płyt. Opowiada o blaskach, ale i cieniach życia radiowca, natrętnych słuchaczach, stresie towarzyszącym audycjom w terenie.

Z jednej strony "Radiota" jest pozycją osobistą, z drugiej - szczęśliwie nie ma charakteru plotkarsko-ekshibicjonistycznego. Mieści się w niej sporo dobrej muzyki i świetna historia pasjonata, który spełnił swe marzenie. Czyta się ją z przyjemnością, tym większą, że Marek Niedźwiecki jest wspaniałym przykładem, iż marzenia są po to, by je spełniać.


---
[1] Marek Niedźwiecki, "Radiota czyli skąd się biorą Niedźwiedzie", wyd. Wielka Litera, 2014, s. 13.
[2] Tamże, s. 7.
[3] Tamże, s. 35.
[4] Tamże, s. 48.


[Recenzję wcześniej opublikowałam na moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4802
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: